Anna Krzywania: W latach 80. otrzymał Pan zaskakującą propozycję przetłumaczenia wierszy Dmytra Pawłyczki, zaskakującą, bowiem nie znał Pan wówczas języka ukraińskiego. Podjęcie się tego zadania zaowocowało wieloma przekładami, które pozwoliły poznać polskiemu czytelnikowi literaturę sąsiadów. Jak Pan podsumuje tę kilkunastoletnią przygodę z poezją ukraińską?
Bohdan Zadura: Och, na pewno nie żałuję tego, że się wówczas zgodziłem. Gdybym tego nie zrobił, prawdopodobnie nigdy w życiu nie zobaczyłbym Kijowa, nigdy bym nie był w Krzemieńcu, a Lwów znałbym tylko z tranzytu w połowie lat 70., kiedy to wracałem z wakacji w Sozopolu przez Związek Radziecki i choć mnie nic specjalnie złego nie spotkało, ślubowałem sobie, że tamtędy nigdy więcej. To jeden aspekt, inny to to, że te tłumaczenia pomogły mi przetrwać ciężkie chwile w życiu, kiedy w domu pojawiła się terminalna choroba. Gdy w pokoju obok umierał mój teść i wiadomo było, że jest to kwestia jeśli nie dni, to tygodni, tłumaczyłem jak głupi, nie, nie wiersze, w takiej sytuacji praca, w którą się ucieka, zakłada pewien automatyzm, Półsenne listy z Diamentowego Cesarstwa i Królestwa Ziemi Północnej Wołodymyra Jaworskiego. Ale tłumaczenie prozy to też była konsekwencja tamtej dość szalonej decyzji z lat 80. Nie bardzo się palę do podsumowywania, bo mam nadzieję, że ta przygoda się jeszcze nie skończyła.
Podkreśla Pan w przedmowie do antologii, że jej celem nie jest budowanie hierarchii, lecz raczej pokazanie różnorodności poezji ukraińskiej. Dlaczego zdecydował się Pan właśnie na tych twórców? Czy to był łatwy wybór?
Jest takie przysłowie „Tak krawiec kraje, jak mu materii staje”. To nie było tak, że ja postanowiłem, że zrobię antologię współczesnej poezji ukraińskiej, przeczytam stertę książek, z tych książek wybiorę najlepszych moim zdaniem poetów i najbardziej reprezentatywne wiersze, a potem wezmę się za ich tłumaczenie. Więc tych twórców, jak Pani mówi, którzy znaleźli się w antologii, ja właściwie nie wybierałem. Można powiedzieć, że pozbierałem to, co mi się nagromadziło przez kilkanaście lat, o czym nigdy nie myślałem, że znajdzie się pod jedną okładką. W którymś momencie, to był 2000 czy 2001 rok, Mykoła Zymomrya, spiritus movens wydania tomu Pawłyczki przez wydawnictwo Bałtyckiej Wyższej Szkoły Humanistycznej w Koszalinie, wpadł na pomysł, by wydać tam inne moje przekłady. Wtedy pierwszy raz pomyślałem o antologii, to miało być wydanie dwujęzyczne, wklepałem w komputer przekłady, skserowałem oryginały – nic z tego oczywiście nie wyszło. I chwała Bogu, bo nawet gdyby ta książka się ukazała, to by przepadła, przeszła niezauważona. Może bym się z tego nawet cieszył, bo tego wydania Naparstka prawdę mówiąc się wstydziłem. Dobrymi intencjami wybrukowane jest piekło, a Naparstek standardów edytorskich nie trzymał. Potem jeszcze była próba opublikowania przez lubelskie Centrum Kultury antologii Bu-Ba-Bu, też wyszły z niej nici. W 2004 roku zaproponowałem Arturowi Burszcie tomiki Andruchowycza i Irwancia, on wolał antologię. Upchnąłem w niej prawie wszystko, czym dysponowałem, prawie, bo do niektórych wierszy – czy raczej ich przekładów – nie miałem serca, pokazywanie poety dwoma czy trzema krótkimi wierszami też nie wydawało mi się mieć sensu. No i wymyśliłem chytry podtytuł „Poezja ukraińska w przekładach BZ”, dający tej książce prawdziwe alibi.
Drugie wydanie różni się nieco od pierwszej edycji…
To z pewnością ładniejsza książka [śmiech]… Nazwiska są te same i jest ich tyle samo. Dwadzieścia. Liczy więcej stron, ale trochę mniej wierszy, bo każdy wiersz ma osobną stronę. Wprowadziłem jakieś drobne zmiany, wyeliminowałem te błędy czy lokalne wpadki, które zauważyłem lub które mi uświadomiono. Od 2004 przybyło mi sporo przekładów, odnalazłem też jakieś stare, w jednym tomie by się nie pomieściły. Więc przy drugim wydaniu, z okazji którego rozmawiamy, można już mówić o wyborze. Nie autorów, a wierszy. Co zostawić, co wyłączyć. Przywiązany emocjonalnie właściwie do wszystkiego, tego drugiego nie potrafiłem sam zrobić. Poprosiłem kogoś, czyj gust bardzo cenię, nie związanego z tym obszarem językowym, żeby wybrał to, co mu brzmi najlepiej. Dość ostra to była selekcja, masakra – pomyślałem w pierwszej chwili. Ale proporcje między poszczególnymi autorami trochę się wyrównały i chyba książka zrobiła się przychylniejsza dla czytelnika.
Powiem szczerze, że moje obciążenie psychiczne przy tym drugim wydaniu jest dużo większe. Pierwsze to była swego rodzaju fanaberia, pokazuję, co tam sobie dla siebie zrobiłem, wchodzę na cudze pole, na którym czuję się niezbyt pewnie, ale co mi tam, jak na amatora nie mam się czego wstydzić. Tymczasem w ciągu tych trzech lat, między innymi dzięki pierwszemu wydaniu antologii, zacząłem tu i ówdzie być uważanym za znawcę, za promotora ukraińskiej poezji w Polsce, niby to bardzo miłe, ale wątpię, żeby odpowiadało prawdzie. Bo nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, bo literatura ukraińska to ważny dla mnie, ale jednak tylko wycinek moich literackich zainteresowań i mojego życia. Bo mam świadomość, że jako tłumacz mam swoich ukraińskich poetów, w których się wgryzłem i którzy wciąż mnie interesują, a inni wcale od nich nie gorsi, już nie. Że na tych moich mam jakiś sposób, że ich rozumiem, a innych rozumiem gorzej. Że zamiast tego drugiego wydania może lepsza byłaby jakaś nowa antologia, przez kogoś innego zrobiona, pokazująca to, czego nie ma w mojej.
Które z wierszy zawartych w antologii sprawiały najwięcej trudności przekładowych?
Pewnie wiersze Emmy Andijewskiej; są zupełnie inne od całej reszty. „Indie” Andruchowycza, których w tym wydaniu nie ma; te z kolei głównie ze względu na rytm i układ rymów. Wiersze Nazara Honczara z uwagi na gry językowe, na których są oparte, dlatego zrobiłem ich tylko kilka. Więc bardzo mnie ucieszył tomik Nazara Gdybym, wydany niedawno przez Staromiejski Dom Kultury w tłumaczeniu Anety Kamińskiej i Andrzeja Porytka z udziałem autora, którzy świetnie sobie poradzili z tą nieprzetłumaczalną poezją. Ciekaw też jestem Egzotycznych ptaków i roślin Andruchowycza, które lada moment wyjdą w Biurze Literackim w tłumaczeniu Jacka Podsiadły, bo są tam też wspomniane „Indie” i parę innych wierszy, które były w pierwszym wydaniu antologii.
Niektórzy poeci i tłumacze twierdzą, że przełożony wiersz jest nowym, samodzielnym bytem i nie potrzebuje obok siebie podpórek w postaci oryginalnego tekstu, inni wręcz przeciwnie, utrzymują, że obecność oryginału wzbogaca przekład. Co Pan sądzi o dwujęzycznych publikacjach?
Nie wiem, czy użyłbym określenia „wzbogaca”. Na pewno obecność oryginału dla części czytelników, znających jego język, stwarza szansę natychmiastowej konfrontacji, porównania z oryginałem obcojęzycznej wersji. To jakby zaproszenie do krytyki przekładu, którego pojęcia używam tutaj absolutnie neutralnie. To też szansa popatrzenia tłumaczowi na ręce, więc jakby i wymuszenie na przekładającym dodatkowej czujności. W przypadku oryginału chińskiego czy arabskiego taka szansa byłaby oczywiście czysto iluzoryczna. Jako tłumaczowi rozsądniej więc byłoby mi powiedzieć, że wydania dwujęzyczne to zbytek luksusu. Ale z kolei jako tłumaczonemu jakoś mi raźniej, kiedy przekładowi mojego wiersza towarzyszy mój bez wątpienia oryginalny oryginał.
We wrześniu tego roku ukazał się na Ukrainie obszerny wybór Pana poezji pt. Poeta rozmawia z narodem w przekładzie Andrija Bondara, Dmytra Pawłyczki i Mykoły Riabczuka. We wstępie i posłowiu do tego tomu można przeczytać o Panu nie tylko jako o poecie, ale i tłumaczu wierszy ukraińskich. Dmytro Pawłyczko źródła Pana „ukraińskiego jestestwa” doszukuje się w ukraińskim pochodzeniu…
No, cóż… Nie on pierwszy, kiedy byłem pierwszy raz w Kijowie z delegacją pisarzy, pani która opiekowała się naszą grupą, dowiedziawszy się, że nie mówię po ukraińsku, wręcz na mnie nakrzyczała, że to wstyd, że przecież są warunki, że to niczym nie grozi, to już nie te czasy. Jedyni krewni, jakich mam na Ukrainie, to potomkowie siostry mojej babki. Babka była z domu Groch, o jej siostrze mówiło się w domu „ciotka Andrejewa”. W 1915 roku uwiózł ją do Charkowa jakiś żołnierz czy oficer stacjonującego w Puławach garnizonu. Więc to dość ekscytujący zbieg okoliczności, że ten wybór wierszy wyszedł właśnie w Charkowie, bo do Charkowa z chwilą wybuchu pierwszej wojny światowej przeniesiony też został z Puław Instytut Gospodarstwa Wiejskiego i Leśnictwa.
O tej ciotce-babce wspominałem kiedyś Pawłyczce, opowiadałem też o swego rodzaju sympatii, jaką moi dziadkowie ze strony ojca zdawali się żywić do postaci Bohdana Chmielnickiego. Dmytrowi to się składa w jakąś legendę. Nie podejrzewam w tym chwytu marketingowego, bo dla poezji ukraińskiej chyba lepiej, jeśli tłumaczy ją ktoś pozbawiony ukraińskich korzeni. To, co wiem na pewno, to to, że moje nazwisko pojawia się w księgach parafialnych w roku 1650, kiedy to jakiś Kacper Zadura wziął ślub z jakąś Małgorzatą Matras (lub Watras).
Jest Pan nierzadko zapraszany do udziału w wydarzeniach promujących literaturę ukraińską. Jak wyglądają proporcje między recepcją współczesnej poezji polskiej na Ukrainie a ukraińskiej w Polsce w ostatnich latach?
Przed rokiem na festiwalu schulzowskim w Drohobyczu Ostap Sływynski wygłosił referat zatytułowany „Najnowsza literatura polska w tłumaczeniach ukraińskich: tendencje i perspektywy”, w którym znalazł się taki passus: „Ostatni rok pozwala na prognozę, że ilość ukraińskich utworów wydanych w Polsce wkrótce może przewyższyć ilość tłumaczeń z polskiego, wydawanych w ciągu roku u nas, tyle że zasługi oficjalnej strony ukraińskiej w tym nie ma praktycznie żadnej, bo dotąd nie istnieje u nas instytucja – na wzór Instytutu Polskiego w Kijowie czy Instytutu Książki w Krakowie – która zajmowałaby się promocją literatury ukraińskiej za granicą”. Odnosi się to nie tylko do poezji, czy może raczej bardziej odnosi się do prozy, ale mówi o pewnej równowadze. Co do poezji pewnie więcej obecnie ukraińskich książek ukazuje się w Polsce niż polskich na Ukrainie, choć we wrześniu tego roku, obok mojego wyboru w „Folio”, kijowska „Krytyka” wydała tom Janusz Szubera Spijmanyj u sit’ w przekładzie Wasyla Machny. Nasza korzyść, ich strata?
Dziękuję za rozmowę.