wywiady / o książce

Przyziemna metafizyka

Adam Poprawa

Jerzy Jarniewicz

Rozmowa Jerzego Jarniewicza z Adamem Poprawą, towarzysząca premierze książki Epifanie Jamesa Joyce’a, wydanej w Biurze Literackim 23 sierpnia 2016 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Jerzy Jar­nie­wicz: Zacznij­my od tytu­łu, bo nazwi­sko auto­ra nie wyma­ga naszych komen­ta­rzy. Epi­fa­nia to nagłe obja­wie­nie, ilu­mi­na­cja, a w sen­sie bar­dziej lite­rac­kim: sce­na lub obraz, pozor­nie banal­ne, któ­re dzię­ki szcze­gól­nej kon­den­sa­cji sen­sów komu­ni­ku­ją wię­cej niż by się zda­wa­ło, otwie­ra­jąc się na jakąś inną, zna­cze­nio­twór­czą prze­strzeń. Ter­min teo­lo­gicz­ny, któ­ry Joy­ce, jesz­cze jako nasto­la­tek, zaadap­to­wał do swo­ich celów. Trud­no go zde­fi­nio­wać, ale może­my wią­zać go z wie­lo­ma podob­ny­mi pomy­sła­mi w histo­rii lite­ra­tu­ry taki­mi na przy­kład jak „chwi­la wiecz­na” Cze­sła­wa Miło­sza, czy „spots of time” Wil­lia­ma Word­swor­tha, może nawet „bły­ski” Julii Har­twig. A może epi­fa­nie Joyce’a są jed­nak czymś zde­cy­do­wa­nie odmien­nym? Czy kon­cept obra­zu poetyc­kie­go, w któ­rym obja­wia się jakaś ukry­ta, nie­któ­rzy mówią: „ducho­wa” treść, nie stry­wia­li­zo­wał się, nie brzmi aby ana­chro­nicz­nie?

Adam Popra­wa: Tak do koń­ca chy­ba nikt nie wie, czym jest epi­fa­nia, rów­nież ta w sen­sie Joyce’owskim. Jej twór­ca poza­cie­rał śla­dy; wyja­śnia­jąc nato­miast w Ste­fa­nie boha­te­rze zasa­dę epi­fa­nii, mówił z jed­nej stro­ny o – jak to ład­nie oddał tłu­macz powie­ści – „pospo­li­to­ści mowy i gestu”, z dru­giej nato­miast wypro­wa­dzał ten ter­min z wca­le zło­żo­nej teo­rii pięk­na pozo­sta­wio­nej przez Toma­sza z Akwi­nu. Tro­chę to trud­no pogo­dzić, praw­da? Epi­fa­nia była­by więc mię­dzy czymś banal­nym a pogłę­bio­nym sen­sem, powiedz­my naj­ogól­niej, filo­zo­ficz­nym. Kon­cep­cje pisa­rzy, któ­re wska­za­łeś, dość łatwo wpi­sać, dość łatwo im przy­pi­sać sen­sy filo­zo­ficz­ne. W pol­skiej tra­dy­cji lite­rac­kiej jesz­cze do nie­daw­na epi­fa­nie bar­dziej się chy­ba zresz­tą koja­rzy­ły z Miło­szem niż z Joyce’em, a to za spra­wą świet­ne­go skąd­inąd ese­ju Błoń­skie­go Epi­fa­nie Miło­sza, w któ­rym Irland­czyk nie został przy­wo­ła­ny ani razu. Tra­fił nam się na szczę­ście w lite­ra­tu­ro­znaw­stwie epi­fa­nik peł­ną gębą: Ryszard Nycz, któ­ry akcen­tu­je świec­kość epi­fa­nii i prze­ko­nu­ją­co poka­zu­je, jak po Joyce’owsku epi­fa­nicz­ny jest Bia­ło­szew­ski.

Nie ja jeden zasta­na­wiam się, czy to w ogó­le ter­min, któ­ry powin­ni­śmy wią­zać z meta­fi­zy­ką, z prze­kra­cza­niem zja­wi­sko­we­go świa­ta. Może jest to jed­nak coś bar­dziej przy­ziem­ne­go, a tym samym waż­niej­sze­go: pew­na kon­cep­cja kom­po­no­wa­nia obra­zu poetyc­kie­go. Bliż­sza może, tak sobie gło­śno myślę, żeby już nie wra­cać do Miło­sza czy roman­ty­ków, temu, co Car­tier-Bres­son, geniusz foto­gra­fii, nazwał „decy­du­ją­cą chwi­lą”. A więc jakaś wska­zów­ka tech­nicz­na, zasa­da for­mal­na raczej niż meta­fi­zycz­na. Car­tier-Bres­son tak defi­nio­wał ten moment: „To uświa­do­mie­nie sobie, w ułam­ku sekun­dy, isto­ty pew­ne­go wyda­rze­nia i jed­no­cze­śnie dokład­nej orga­ni­za­cji form, któ­re nada­ją temu wyda­rze­niu wła­ści­wą eks­pre­sję”.

Jeśli z meta­fi­zy­ką, to z taką zde­cy­do­wa­nie bar­dziej ziem­ską, bez dopo­wie­dzeń reli­gij­nych. Pro­fe­sor Gutow­ski na któ­rejś kon­fe­ren­cji zapy­tał: jeśli za epi­fa­nią nic się nie kry­je, to po co w ogó­le o niej mówić? Ano wła­śnie: dla niej samej. Prze­świ­ty­wa­nie sym­bo­licz­ne czy sym­bo­li­stycz­ne – wra­cam teraz do two­je­go poprzed­nie­go pyta­nia – to jed­no, i rze­czy­wi­ście, jak nam się dziś w lite­ra­tu­rze coś za łatwo sym­bo­li­zu­je, to krę­ci­my nosem. Ale – jak z tą konew­ką w słyn­nym Liście lor­da Chan­do­sa – gdy nagle z naj­zwy­klej­szym przed­mio­tem, z potocz­ną wypo­wie­dzią, z prze­ję­zy­cze­niem zaczy­na się coś dziw­ne­go dziać – o, to wte­dy powsta­je zupeł­nie nowa sytu­acja lite­rac­ka. A! Pytasz o Car­tie­ra-Bres­so­na. Tak! Epi­fa­nia w sen­sie lite­rac­kim jest taką wła­śnie decy­du­ją­cą chwi­lą, gdy­by­śmy się­gnę­li raz jesz­cze do Ste­fa­na boha­te­ra, zoba­czy­li­by­śmy, jak cie­ka­wie defi­ni­cja Car­tie­ra-Bres­so­na podob­na jest do Akwi­na­ty komen­to­wa­ne­go przez Ste­fa­na. Tak mię­dzy nami jed­nak – ta idea wiel­kie­go foto­gra­fa jest chy­ba tro­chę podej­rza­na: otóż Car­tier-Bres­son moc­no się sta­rał, żeby ukryć swo­je sty­ków­ki. No bo jak to tak? Niby decy­du­ją­ca chwi­la, a przed nią i po niej zosta­ło na kli­szy spo­ro chwil zde­cy­do­wa­nie mniej decy­du­ją­cych. Z dru­giej jed­nak­że stro­ny nie ma tu sprzecz­no­ści: jeśli decy­du­ją­cy ma być moment, to nie może on trwać cały czas. Alles klar.

Opo­wia­da­jąc o lite­ra­tu­rze epi­fa­nicz­nej, przy­wo­ła­łeś, jak naj­słusz­niej, Bia­ło­szew­skie­go, o któ­rym zresz­tą piszesz w swo­im ese­ju i któ­ry musi ci być nie od dzi­siaj bli­ski. Przy­po­mnę tyl­ko czy­tel­ni­kom, że nie­daw­no zre­da­go­wa­łeś posze­rzo­ną, kry­tycz­ną edy­cję Pamięt­ni­ka z powsta­nia war­szaw­skie­go. Nie mogę też pomi­nąć tu two­jej wła­snej twór­czo­ści, choć­by nomi­no­wa­nych do Nike Wal­ców wol­nych, wal­ców szyb­kich, któ­re też nie­jed­no, w moim mnie­ma­niu, Joyce’owskim epi­fa­niom zawdzię­cza­ją. Przy­znał­byś się do takiej inspi­ra­cji?

Pierw­sze sły­szę… [śmiech] Zare­ago­wa­łem uni­kiem, bo trud­no sobie wyobra­zić inspi­ra­cje dosko­nal­sze, więc i przy­zna­wa­nie się jest, może być cokol­wiek dwu­znacz­ne. Ale tak, Joy­ce wziął mnie daw­no temu Por­tre­tem arty­sty, jesz­cze w poprzed­nim prze­kła­dzie, i im wię­cej lat upły­wa­ło, tym bar­dziej się prze­ko­ny­wa­łem, jak moc­no ta książ­ka we mnie sie­dzi. Bia­ło­szew­ski też od daw­na… Pamię­tasz? Nasze poko­le­nie mia­ło w liceum tę żół­tą anto­lo­gię Matu­szew­skie­go, z okiem na okład­ce. I myślę teraz – a napraw­dę nie na uży­tek tej roz­mo­wy, jak Bacha kocham – że ze wszyst­kich wier­szy tam zawar­tych naj­bar­dziej mnie wte­dy rusza­ła Karu­ze­la z madon­na­mi: intry­go­wa­ła, pocią­ga­ła jakąś dziw­no­ścią, kapi­tal­nie prze­sta­wio­ną i domknię­tą kon­struk­cją… Oczy­wi­ście, wte­dy tak bym tego nie nazy­wał, nie myśla­łem zresz­tą jesz­cze nawet przed matu­rą, że będę kie­dyś na polo­ni­sty­ce, zaczą­łem gdzie indziej. A po latach Kon­stan­cin, ta zdu­mie­wa­ją­ca pro­za: cho­dzę tu, idę tam, tu jest to, a tu tam­to… Póź­niej byłem kie­dyś w Kon­stan­ci­nie, i jesz­cze więk­szy podziw: z takie­go nicze­go spe­cjal­ne­go zro­bić taaaką pro­zę! Naj­kró­cej: obaj, Joy­ce i Bia­ło­szew­ski, uczą uwa­gi na język, uwa­gi języ­ka.

Epi­fa­nie Joyce’a sta­no­wią zasa­dę kon­struk­cyj­ną jego opo­wia­dań w tomie Dubliń­czy­cy, poja­wia­ją się tak­że w Por­tre­cie arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym i w Ulis­se­sie. Nie­któ­re epi­fa­nie prze­ło­żo­ne przez cie­bie tra­fi­ły do pro­zy Joyce’a nie­mal bez zmian, gdzie nabra­ły nowe­go zna­cze­nia, dookre­śli­ły się. Uwa­żasz, że epi­fa­nie moż­na czy­tać w ode­rwa­niu, poza kon­tek­sta­mi, któ­re zbu­do­wał dla nich w opo­wia­da­niach i powie­ściach Joy­ce, albo któ­re miał w świa­do­mo­ści, kie­dy te scen­ki zapi­sy­wał, a któ­rych my nie zna­my? Inny­mi sło­wy, czy nie są one języ­kiem pry­wat­nym pisa­rza? Czy dają się czy­tać jako samo­dziel­ne, peł­no­praw­ne utwo­ry?

Tak, bo wszyst­ko się od tych poje­dyn­czych zapi­sów zaczy­na. Szcze­gól­nie prze­ko­nu­ją­cy jest dla mnie ten pierw­szy przy­kład epi­fa­nii ze Ste­fa­na boha­te­ra: frag­ment dia­lo­gu, ani (naj­praw­do­po­dob­niej, zary­zy­kuj­my bio­gra­fizm) Joy­ce nie sły­szał całej roz­mo­wy, ani czy­tel­ni­ko­wi nie jest to potrzeb­ne. Kobie­ta mówi do męż­czy­zny, że strasz­na z nie­go szel­ma, prze­cią­ga przy tym wyra­zy, wycho­dzi z tego całość (epi­fa­nia wła­śnie) oso­bli­wa, zabaw­na i fascy­nu­ją­ca. Idziesz uli­cą, wcho­dzisz we frag­ment jakiejś roz­mo­wy, albo sły­szysz taki ury­wek zza okna, bo jacyś ludzie aku­rat prze­cho­dzą – to wszyst­ko zda­rzy­ło się każ­de­mu. Ale zro­bić z tego lite­ra­tu­rę – a, tu już trze­ba Joyce’a. Albo Bia­ło­szew­skie­go, mówi­łem przed chwi­lą o Kon­stan­ci­nie. Jed­no z zasad­ni­czych zna­czeń epi­fa­nii pole­ga na tym, że Joy­ce poka­zał, co jesz­cze może być lite­ra­tu­rą. Jak na moder­ni­stę przy­sta­ło, myślał nie­wąt­pli­wie o auto­no­micz­nych war­to­ściach i speł­nie­niach tego, co pisze, tak­że tych kró­ciut­kich epi­fa­nicz­nych notek.

Jakim wyzwa­niem są Epi­fa­nie dla tłu­ma­cza, a zwłasz­cza dla tłu­ma­cza na język pol­ski? Mie­li­śmy już ich prze­kład, ty pod­ją­łeś się prze­kła­du ponow­ne­go, któ­ry zara­zem jest two­im debiu­tem trans­la­tor­skim (wita­my w klu­bie!). Co kry­je się za to decy­zją? Czy prze­kład Słom­czyń­skie­go uzna­łeś za nie­tra­fio­ny? Jakich korekt się doma­gał?

No tak, jest coś bez­czel­ne­go w debiu­to­wa­niu prze­kła­dem z Joyce’a… Wszyst­ko zaczę­ło się od fascy­na­cji Joyce’em, pew­nie też od ucha dla takich pisa­rzy jak Bia­ło­szew­ski. Słom­czyń­ski, tak sądzę, prze­ło­żył Epi­fa­nie szyb­ko, spe­cjal­nie się tym nie przej­mu­jąc. Zgo­da, był aku­rat po Ulis­se­sie, po któ­rym resz­ta wyda­wa­ła mu się łatwi­zną. Zobacz w każ­dym razie taki drob­ny przy­kład z Epi­fa­nii 19: „There’s / some mat­ter coming away from / the hole in Georgie’s sto­mach….” Geo­r­gie, brat Jame­sa umie­ra, mat­ka jest zde­ner­wo­wa­na, ani nie umie pre­cy­zyj­nie okre­ślić tego, co zoba­czy­ła, ani nie wie, co robić, szu­ka więc roz­pacz­li­wie pomo­cy u syna. W tym wszyst­kim zwróć uwa­gę na dopeł­niacz „Georgie’s”. Co z tym po pol­sku zro­bić? Jasne, popraw­na for­ma jest jed­na i oczy­wi­sta: Georgie’ego – ale to ani nie będzie dobrze wyglą­da­ło w dru­ku (a Epi­fa­nie ho, ho: są bar­dzo wyma­ga­ją­ce typo­gra­ficz­nie, patrz, tu są czte­ry krop­ki), ani nie będzie dobrze brzmia­ło jako frag­ment wypo­wie­dzi kobie­ty w takim sta­nie, jak pani Joy­ce. Zary­zy­ko­wa­łem nacią­gnie­cie, takie flek­syj­ne spo­lo­ni­zo­wa­nie, i pro­po­nu­ję coś takie­go: „Coś / wycho­dzi z / dziu­ry w brzu­chu Geo­r­gia….”. Nie (po wło­sku) Gior­gia, bo Gior­gio to imię syna Joyce’a, ale uzna­łem, że na Geo­r­gia mogę sobie pozwo­lić. U Słom­czyń­skie­go było zaś: „jakaś / mate­ria wycho­dzi z / dziu­ry w żołąd­ku Geo­r­gie….”. Byłem prze­ko­na­ny, że z Epi­fa­nii da się znacz­nie wię­cej wycią­gnąć w pol­sz­czyź­nie.

W wybo­rze czter­dzie­stu minia­tur znaj­dzie­my epi­fa­nie dra­ma­tycz­ne, z dia­lo­ga­mi, posta­cia­mi, dida­ska­lia­mi, i cał­kiem od nich odmien­ne epi­fa­nie lirycz­ne. Część z nich przy­po­mi­na wręcz poema­ty pro­zą. Któ­re są ci bliż­sze, a któ­re tłu­ma­czy­ło ci się naj­trud­niej?

Tak sen­ty­men­tal­nie chy­ba naj­bar­dziej lubię Epi­fa­nię 3, tę z dwoj­giem dzie­ci w pustym kon­nym tram­wa­ju, nocą. Dziew­czyn­ka wcho­dzi na wyż­szy sto­pień, tam gdzie stoi chło­piec, znów scho­dzi… Coś miło­sne­go, przed­mi­ło­sne­go? jakoś­tam­mi­ło­sne­go? chy­ba się dzie­je… I nagle, pod koniec epic­ka per­spek­ty­wa nar­ra­to­ra, zachwia­nie cza­su. Ten frag­ment poja­wił się póź­niej w Por­tre­cie arty­sty, sam to więc tłu­ma­czy­łeś, sta­ra­łem się, oczy­wi­ście nie z bra­ku uzna­nia, odróż­nić od cie­bie, a na pew­no unik­nąć powtó­rek. A ogól­nie? Reje­stry ple­bej­skie, któ­rych prze­cież w Epi­fa­niach nie bra­ku­je, zawsze są pro­ble­mem, i histo­rycz­nym, i spo­łecz­nym (żeby na przy­kład dubliń­ski żebrak z prze­ło­mu XIX i XX wie­ku nie zabrzmiał nagle jak dzi­siej­szy pol­ski menel). Trud­niej­sze do tłu­ma­cze­nia były jed­nak epi­fa­nie pisa­ne sty­lem wyż­szym: jak uzy­skać taki rejestr w pol­sz­czyź­nie, żeby to nie był od razu zaby­tek? Żeby na przy­kład unie­sie­nie reli­gij­ne mło­dziut­kie­go boha­te­ra, jego natchnio­na modli­twa wypa­dła prze­ko­nu­ją­co i lirycz­nie, a nie tyl­ko z dystan­sem.

Epi­fa­nie to w zasa­dzie zapi­ski pisa­rza, szki­ce wstęp­ne, etiu­dy, nie­prze­zna­czo­ne do publi­ka­cji. Ty nie tyl­ko je ponow­nie prze­ło­ży­łeś, ale dopro­wa­dzi­łeś do wyda­nia ich w osob­nej publi­ka­cji. A prze­cież Joy­ce nie opu­bli­ko­wał żad­nej książ­ki pod tym tytu­łem. Kie­dy nie­daw­no uka­zał się Hotel Fin­na, zbiór roz­pro­szo­nych próz Joyce’a, pon­ti­fex maxi­mus pol­skiej joy­so­lo­gii, Zenon Faj­fer, uznał to za świę­to­kradz­two, bo tek­sty Joyce’a to dla nie­go nie­ty­kal­ne sacrum, a o tym, któ­re z nich moż­na, a któ­rych nie moż­na wyda­wać, czy wręcz czy­tać, decy­du­ją arcy­ka­pła­ni z wewnętrz­ne­go krę­gu. Wywią­za­ła się na ten temat na łamach „Ele­wa­to­ra” krót­ka, acz poucza­ją­ca dys­ku­sja, mię­dzy nim a Krzysz­to­fem Bart­nic­kim. Nie boisz się, że pon­ti­fex obło­ży cię eks­ko­mu­ni­ką?

E tam, Zeniu nie ma się chy­ba za papie­ża pol­skiej joy­so­lo­gii, jest za to nie­wąt­pli­wie panem na libe­ra­tu­rze… Kie­dy w 2009 uka­za­ły się zre­ma­ste­ro­wa­ne pudeł­ka Beatle­sów na kom­pak­tach, Zenon żało­wał, że nie wyko­rzy­sta­no tej szan­sy, żeby to wydać jak long­playe, z dwie­ma stro­na­mi. No to pytam: Zeniu, napraw­dę chciał­byś po poło­wie wyj­mo­wać pły­tę z odtwa­rza­cza i prze­kła­dać? Na co Zenon: A tak, czyn­ność zdej­mo­wa­nia, odwra­ca­nia i ponow­ne­go kła­dze­nia pły­ty też nale­ży do słu­cha­nia albu­mu… Ale wra­ca­jąc do Joyce’a: ani ty w Hote­lu Fin­na, ani ja w Epi­fa­niach nie popeł­ni­li­śmy świę­to­kradz­twa. Zgo­da, Joy­ce nie wydał takich ksią­żek, ale takie zapi­sy zosta­wił, dla­cze­go się nimi nie zająć, edy­tor­sko i prze­kła­do­wo? Gdy­by zresz­tą zakaz Zeno­na sto­so­wać kon­se­kwent­nie, to trze­ba by sobie dać spo­kój z wyda­nia­mi kry­tycz­ny­mi. Znasz Grey Album arty­sty o pseu­do­mi­mie Dan­ger Mouse? Wziął kawał­ki z Bia­łe­go albu­mu Beatle­sów i kawał­ki z Black album jakie­goś rape­ra, wymie­szał, poskle­jał i wydał jako wła­sną pły­tę. Myśmy nicze­go takie­go nie zro­bi­li, nie mie­sza­li­śmy tek­stów według widzi­mi­się, nie kom­bi­no­wa­li­śmy z kawał­ka­mi. Wzię­li­śmy tyl­ko, powtó­rzę, pozo­sta­wio­ne przez Joyce’a zapi­sy, któ­re, owszem, edy­to­rzy wcze­śniej uło­ży­li, ale i te Joyce’owskie zapi­sy same się ukła­da­ją.

O autorach i autorkach

Adam Poprawa

(ur. 1959) – filolog, krytyk literacki i muzyczny, edytor, pisarz. Wydał m.in. monografię Kultura i egzystencja w poezji Jarosława Marka Rymkiewicza (Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 1999), zbiór szkiców Formy i afirmacje (Universitas, Kraków 2003), tomy prozatorskie Walce wolne, walce szybkie (WBPiCAK, Poznań 2009), Kobyłka apokalipsy (WBPiCAK, Poznań 2014), zbiór Szykista. Felietony po kulturze (WBPiCAK, Poznań 2020). Przetłumaczył Epifanie Jamesa Joyce’a (Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2016). Przygotował poprawioną (odcenzurowaną i uzupełnioną) edycję Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego (PIW, Warszawa 2014). Opracował poszerzone wydanie Języka poetyckiego Mirona Białoszewskiego (Ossolineum, Wrocław 2016) oraz tom Odbiorca ubezwłasnowolniony. Teksty o kulturze masowej i popularnej Stanisława Barańczaka (Ossolineum, Wrocław 2017). Jest felietonistą „Nowych Książek”.

Jerzy Jarniewicz

Urodzony 4 maja 1958 roku w Łowiczu. Poeta, tłumacz, krytyk. W 1982 r. ukończył anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim, w 1984 r. filozofię. Autor między innymi tomów poetyckich Dowód z tożsamości (2003), Oranżada (2005), Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną (2012) czy Woda na Marsie (2015), licznych przekładów literatury zagranicznej oraz książek krytycznoliterackich. Od 1994 r. redaktor "Literatury na Świecie". Współpracuje z "Gazetą Wyborczą", "Tygodnikiem Powszechnym" i "Tyglem Kultury". Mieszka w Łodzi.

Powiązania