wywiady / o książce

Raczej szarpnięcie niż chwyt

Roman Honet

Zuzanna Sala

Rozmowa Zuzanny Sali z Romanem Honetem, towarzysząca premierze książki żal, może on Romana Honeta, wydanej w Biurze Literackim 17 października 2022 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Zuzan­na Sala: Na począ­tek zapy­tam wprost: co się sta­ło z tomem zaty­tu­ło­wa­nym pamięć roz­ma­wia z wia­trem? Może powin­nam ująć to ina­czej i spró­bo­wać dociec, co Cię skło­ni­ło do zmia­ny tytu­łu książ­ki – mam jed­nak wra­że­nie, że prze­su­nię­cie jest nie tyl­ko w nazew­nic­twie, że doszło tu do bar­dziej zasad­ni­czej zmia­ny w trak­cie prac nad książ­ką. W koń­cu z wier­szy opu­bli­ko­wa­nych trzy lata temu na stro­nie wydaw­cy w ramach zapo­wie­dzi nowe­go tomu w osta­tecz­nej wer­sji książ­ki ostał się jeden – i to znacz­nie zmie­nio­ny.

Roman Honet: Nie byłem zado­wo­lo­ny z moje­go ostat­nie­go tomu ciche psy, nadal nie jestem. Napi­sał­bym go ina­czej, tak samo dziś, jak wte­dy – wła­ści­wie zaraz po odda­niu do dru­ku naszła mnie myśl, że war­to było jed­nak spró­bo­wać ina­czej, choć­by mniej obszer­nie, że nale­ża­ło tak zro­bić. Dla­te­go teraz wola­łem się nie śpie­szyć, zwłasz­cza, że mia­łem do wybo­ru dwa razy wię­cej wier­szy niż te, któ­re osta­tecz­nie zna­la­zły się w tomie żal, może on. Spo­kój mia­łem, może tak. To pierw­szy powód. Tu przy­po­mnia­ła mi się moja dru­ga książ­ka, Pój­dziesz synu do pie­kła: była wyjąt­ko­wo gorą­ca wio­sna 1998 roku, kie­dy przy­wio­złem dwie pacz­ki z tomem z intro­li­ga­tor­ni, na dwor­cu kole­jo­wym kupi­łem oran­ża­dę, zapa­li­łem papie­ro­sa, otwo­rzy­łem jed­ną pacz­kę, wycią­gną­łem jeden egzem­plarz i pomy­śla­łem: szpet­na robo­ta, do dupy. Tak było. Dru­gi powód jest bar­dziej pro­za­icz­ny, ale dla mnie nie mniej waż­ny, a mia­no­wi­cie tak zatra­ci­łem się w nało­gu alko­ho­lo­wym, krzy­żo­wym, ponie­waż bra­łem tak­że ben­zo­dia­ze­pi­ny, że wła­ści­wie pra­wie nic nie pisa­łem, nie­mal zapi­łem się na śmierć, dopie­ro po kil­ku­ty­go­dnio­wej tera­pii w ośrod­ku tera­pii alko­ho­li­zmu mogłem wró­cić. Do życia i pisa­nia. Trze­ci powód – nie piszę wie­le, może ina­czej: piszę wię­cej niż publi­ku­ję. Tak było zawsze. Część nie­pu­bli­ko­wa­nych wier­szy zosta­wiam na póź­niej, więk­szą część wyrzu­cam. Więc NAT – nie­za­do­wo­le­nie, alko­ho­lizm i tra­dy­cja – one zde­cy­do­wa­ły. Jestem szczę­śli­wy, że ten tom uka­zu­je się wła­śnie teraz, że nosi odmien­ny tytuł i zawie­ra odmien­ne wier­sze, że tam­te wydaw­ni­cze zapo­wie­dzi speł­zły na niczym. Zresz­tą kwe­stia pamię­ci pozo­sta­je w moim pisa­niu żywa, pamięć roz­ma­wia z wia­trem to teraz tytuł jed­ne­go z wier­szy, tak jest mniej osten­ta­cyj­nie i mniej pre­ten­sjo­nal­nie.

To cie­ka­we, że mówisz o nie­za­do­wo­le­niu pisar­skim aku­rat przy oka­zji tych dwóch ksią­żek. Pój­dziesz synu do pie­kłato prze­cież – jeśli wie­rzyć spra­woz­da­niom kry­tycz­nym po latach (tak to pod­su­mo­wy­wał np. Prze­mek Rojek) – pierw­sza pozy­cja, któ­ra wywo­ła­ła wokół Two­jej twór­czo­ści ist­ny kata­lo­go­wy zamęt: zaowo­co­wa­ła kry­tycz­no­li­te­rac­ki­mi ety­kie­ta­mi i umiesz­cze­niem Cię w impo­nu­ją­cych miej­scach na poetyc­kiej mapie. Co do cichych psów z kolei zda­nia są podzie­lo­ne – oso­bi­ście sym­pa­ty­zu­ję z tą książ­ką i myśla­łam nawet o tym (jak widać – pew­nie błęd­nie), by żal, może on czy­tać w jakimś dwu­gło­sie z poprzed­nim tomem. Ale o tym może za chwi­lę – wróć­my na moment do autor­skich nie­chę­ci. Dzie­lisz się nimi tak łatwo, że mam ocho­tę ugryźć tę kwe­stię od dru­giej stro­ny: któ­rą zatem ze swo­ich dotych­cza­so­wych ksią­żek lubisz dziś naj­bar­dziej?

[A]licję, ponie­waż byłem wte­dy mło­dy i mia­łem w sobie pew­ną czy­stość, któ­rej być może nigdy wię­cej nie osią­gnę, taką debiu­tanc­ką czy­stość. Póź­niej moż­na wie­dzieć, jak i co napi­sać, ale przez całe życie dąży się do tej debiu­tanc­kiej czy­sto­ści i ożyw­czo­ści. O ile wier­sza nie pisze się na zamó­wie­nie. A wiersz to jest dar, nie wiem czyj, nie wiem od kogo. On przy­cho­dzi sam. Lubię tak­że pią­te kró­le­stwo, ponie­waż czu­łem się wte­dy speł­nio­ny i było we mnie wie­le miło­ści i gnie­wu. Wie­le wąt­pli­wo­ści, cza­sem prze­cho­dzą we wście­kłość i drże­nie, może tak.

Sko­ro mowa o gnie­wie, przejdź­my do naczel­nej emo­cji Two­jej naj­now­szej książ­ki: tytu­ło­wy żal zda­je się mieć w niej intry­gu­ją­cy sta­tus. Pozo­sta­je nie­spro­wa­dzal­ny do jed­nost­ko­wej emo­cji, wpi­sa­na jest w nie­go jakaś auto­no­mia, zewnętrz­ność, nie­za­leż­ność – moż­na go uchwy­cić raczej w rela­cji niż w intro­spek­cji. Tro­chę na prze­kór kul­tu­rze tera­peu­tycz­nej, któ­ra każe nam brać peł­ną odpo­wie­dzial­ność za wszyst­ko, co odczu­wa­my, uwew­nętrz­nia więc (zarów­no nega­tyw­ne, jak i pozy­tyw­ne) emo­cje. Czym wobec tego jest wcią­gnię­ty przez Cie­bie do tytu­łu książ­ki żal? Moto­rem napę­do­wym wier­sza? Zarod­kiem ele­gii? Wyci­szo­nym gnie­wem?

Dla mnie żal to esen­cja poezji. Rodzaj zapa­trze­nia, mil­czą­ce­go spo­glą­da­nia na to, co nie­unik­nio­ne i nie­zro­zu­mia­łe. Żal, swój żal mam na myśli, to tak­że wście­kłość wobec prze­mi­ja­nia cza­su, z upły­wem lat sta­ją­ca się coraz bar­dziej oswo­jo­na, jak gdy­by bar­dziej bez­bron­na czy ufna. Melan­cho­lij­na. Wście­kłość na to, że owszem, moż­na ów minio­ny czas zamknąć i wskrze­sić w sobie, jak­by zaci­snąć go w gar­ści, tak aby ten wciąż pły­ną­cy nie miał do nie­go dostę­pu, i moż­na same­mu roz­paść się na czę­ści, kie­dy póź­niej otwie­ra się tę dłoń, w któ­rej zamy­ka­li­śmy kie­dyś jakąś czu­łość czy wyci­sze­nie, a po latach uwal­nia­my z niej smród, feka­lia. Pozo­sta­je bez­sil­ność, jak zapi­sa­no w Księ­dze Kohe­le­ta – „wszyst­ko to mar­ność i pogoń za wia­trem”. Powiem tak: byłem kie­dyś na zimo­wi­sku pod Ojco­wem, przez trzy tygo­dnie tam byłem, jakoś tak, mniej wię­cej tyle, a po nie­mal dwu­dzie­stu latach posta­no­wi­łem poje­chać tam na rowe­rze. Dotar­łem na miej­sce, ja wie­dzia­łem, że tam­to miej­sce i tam­ten czas nosi­łem w pamię­ci jako siel­skie-aniel­skie, zatrzy­ma­łem się przed skle­pem, kupi­łem oran­ża­dę, zapa­li­łem papie­ro­sa, roz­glą­dam się i widzę, a tam przed skle­pem: odra­pa­ne ogro­dze­nie, poła­ma­na ław­ka, jabo­lo­we dożyn­ki, miej­sco­wi ze wzro­kiem wbi­tym we mnie upo­rczy­wie jak hufiec much robią­cych w gno­ju, zamil­kli i śle­dzi­li każ­dy mój krok i każ­dy ruch, więc dopi­łem oran­ża­dę, zga­si­łem papie­ro­sa i nigdy wię­cej tam nie wró­ci­łem. Jeże­li już – wyłącz­nie w myślach. Więc prze­szłość to pamiąt­ka – jeśli ma zna­cze­nie, nie war­to zde­rzać jej z teraź­niej­szo­ścią. Ludzie spo­tka­ni kie­dyś w pew­nych miej­scach po upły­wie pew­ne­go cza­su nijak do owych miejsc nie zaczną paso­wać raz jesz­cze, ponie­waż jasne jest, że paso­wać nie mogą. Ale nic wię­cej niż pamiąt­ka. Może tak­że jakiś rodzaj fał­szu, pły­ną­ce­go z niej pomi­mo sta­ra­nia, aże­by ją mieć nadal, żywą i swo­ją. Na zawsze. A przy­naj­mniej: przy­gar­nąć ją na jakiś czas. Żalu nie mylę z uża­la­niem się, ponie­waż uża­la­nie się to szpet­ny nawyk, a żal oczysz­cza spoj­rze­nie, ale nie zawsze przyj­mu­je w gości. Jan Lechoń w wier­szu „Wiel­ki Pią­tek” pisze o kobie­cie, któ­ra pro­wa­dzi dziec­ko na cmen­tarz, a tam – tak to wyglą­da – „I nagle zoba­czy­ła: zamiast kwia­tów – skała/ I nie pach­ną hia­cyn­ty, nie widzi przybrania./ I wte­dy ta kobie­ta kamien­na zadrżała/ Że może po tej śmier­ci nie być zmar­twych­wsta­nia”. Rze­czy­wi­ście może nie być zmar­twych­wsta­nia, może nie ma. Tak samo tej kobie­ty. Może jej nigdy nie było. Nie wiem. Nie­waż­ne. Ale mnie to szarp­nę­ło, ten zapis poru­sza­ją­cy bez­brzeż­nie, zapis o tęsk­no­cie za prze­szło­ścią, tak popeł­nio­ny, by czy­tel­ni­ka nie wikłać zbyt­nio w inte­lekt, ale posta­wić go nagle wobec nie­wy­ra­żal­ne­go, tak wła­śnie pisał Lechoń, to widzę w twór­czo­ści Lie­ber­ta, Ril­ke­go, to widzę we współ­cze­snych wier­szach Świe­tlic­kie­go i Sosnow­skie­go.

Kul­tu­ra tera­peu­tycz­na, mówisz. Dla mnie zachod­nia kul­tu­ra tera­peu­tycz­na, jak­kol­wiek ją rozu­miem i jak­kol­wiek jej nie rozu­miem, mówię to na moim przy­kła­dzie tera­pii alko­ho­lo­wej, przy­zna­je tak­że pra­wo do odczu­wa­nia i wyra­ża­nia tego, co odczu­wa­my i odczu­wa­li­śmy, a rów­no­cze­śnie pra­wo do nie­moż­no­ści wyra­ża­nia tego, cze­go z roz­ma­itych powo­dów nie zdo­ła­li­śmy odczuć i wyra­zić, a tak­że do tego, cze­go nadal nie może­my odczuć ani wyra­zić. Przy­zna­je tak­że pra­wo do tego, choć wolał­bym nie mówić o przy­zna­wa­niu pra­wa, ponie­waż jeśli zezwa­la, więc tak­że zaka­zu­je, dla­te­go mniej­sza z tym, dla­te­go może tak: moż­na przy­jąć, że na to, cze­go być może nigdy nie zacznie­my odczu­wać, może­my co naj­wy­żej pona­kła­dać emo­cje. Nazwać je. Dostro­ić umysł do krwio­bie­gu. Mogę więc sobie swo­je odczu­cia nazwać, zra­cjo­na­li­zo­wać, uza­sad­nić, uło­żyć je w sobie, w umy­śle i w duchu, jak­kol­wiek tego ducha rozu­miem i nie rozu­miem, mogę wyci­snąć jakiś eks­trakt z tego ducha i wpi­sać go w tabel­kę, a jed­no­cze­śnie nie potra­fię się wyzbyć żad­ne­go z uczuć mnie drę­czą­cych, mimo retro­spek­cji i tera­peu­tycz­nych eska­pad, od dwóch lat mniej wię­cej mnie tak­że świet­nie zna­nych. Pro­ściej może: jeśli potrą­cisz mnie przy wysia­da­niu z tram­wa­ju, mogę się na przy­kład wkur­wić, przy­znać sobie do tego pra­wo i nazwać to wkur­wie­nie jakoś szy­kow­niej, gnie­wem, iry­ta­cją czy zło­ścią, mogę dać swo­im uczu­ciom jakieś osob­ne imio­na, mogę przy­stać na uza­sad­nie­nie, że za nimi stoi mój lęk, nie mnie pytaj, cze­go doty­czy, poję­cia nie mam, mogę powie­rzyć je, jak mnie to tera­peu­tycz­nie kla­ro­wa­no, Sile Wyż­szej, więc powie­rzam, ale nic się nie dzie­je. Pozo­sta­je wkurw. Szyb­ko przy­cho­dzi, rów­nie szyb­ko mija. Tak samo zachwyt, mogę roz­kła­dać go na jakieś tera­peu­tycz­ne czyn­ni­ki pierw­sze, mogę mówić, że to świe­żość, lek­kość, unie­sie­nie, spo­wo­do­wa­ne przez to a przez to, a rów­no­cze­śnie czu­ję, wręcz wiem, że cza­sem słów jest zbyt wie­le, aby były jed­nym. Jak to wszyst­ko odno­si się do poezji, poję­cia nie mam. Jak sądzę, tak powiem: w poezji nie ma kul­tu­ry tera­peu­tycz­nej, poezją rzą­dzi instynkt. Hen­ri de Toulo­use-Lau­trec mówił, przy­po­mi­na­ją mi się jego sło­wa: „Z malar­stwem jest jak z gów­nem, to trze­ba czuć, tego nie moż­na wyja­śnić”. Z poezją jest tak samo sub­tel­nie i nagle. Raczej szarp­nię­cie niż chwyt.

Wiesz pew­nie, że tu się róż­ni­my – jako nie poet­ka, a kry­tycz­ka, pre­fe­ru­ję naj­gor­szy spo­śród chwy­tów: labo­ra­to­ryj­ny. Więc nie gnie­waj się na mnie zanad­to, jeśli będę pró­bo­wa­ła Cię jesz­cze dopy­ty­wać o kwe­stie stra­te­gicz­ne, a ja nie będę się zło­ścić, jeśli będziesz te pyta­nia odpie­rał gawę­dą – ta dyna­mi­ka wyda­je mi się bowiem zaska­ku­ją­co pro­duk­tyw­na.

I nawet teraz, kie­dy odpo­wia­dasz, myślę sobie, że prze­cież nigdy nie ukry­wa­łeś źró­dła swo­je­go pisa­nia: przy­zna­wa­łeś, że prze­pra­co­wu­jesz w wier­szu kwe­stie oso­bi­ste, wystrze­ga­jąc się jed­nak zbyt naiw­nie rozu­mia­nej kon­fe­syj­no­ści. Zasta­na­wia mnie tyl­ko, jak to się ma do ambi­cji deher­me­ty­za­cji wier­sza, o któ­rych opo­wia­da­łeś Jaku­bo­wi Winiar­skie­mu przed paro­ma laty w roz­mo­wie towa­rzy­szą­cej wyda­niu cichych psów. Czy doświad­cze­nia nazy­wa­nia emo­cji, dawa­nia sobie pra­wa do nich – i cała resz­ta kwe­stii, o któ­rych przed chwi­lą mówi­łeś – są jakoś zwią­za­ne z dąże­niem do opra­co­wy­wa­nia „prost­szych w lek­tu­rze” ksią­żek? Czy dziś w ogó­le pod­trzy­mu­jesz ten postu­lat, któ­ry towa­rzy­szył Ci pięć lat temu?

Myślę, że może nie pognie­wa­my się w tej roz­gryw­ce „kwe­stie stra­te­gicz­ne vs gawę­da” [śmiech]. Tak, pamię­tam, wspo­mnia­łem wte­dy, że pra­gnął­bym, by ciche psy były prost­sze w lek­tu­rze niż moje poprzed­nie tomy, ale dziś napraw­dę nie jestem pewien, czy rze­czy­wi­ście tego pra­gną­łem. Ale to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia, nad­cho­dzi pora, aby mówić tak: było, minę­ło. Kre­ska na ścia­nie, krzyż na dro­gę. Nie zawsze potra­fię to powie­dzieć. Więc mil­cze­nie, może tak. Tego zamia­ru nie ma, może się gdzieś we mnie odzy­wał, ale: dziś nie ma. Dziś chciał­bym cze­goś cał­kiem odmien­ne­go, zresz­tą może zawsze tego wła­śnie chcia­łem, a mia­no­wi­cie tego, żeby żaden mój nowy tom i żaden zamiesz­czo­ny w nim wiersz nie nuży­ły czy­tel­ni­ka, ale nim jakoś szarp­nę­ły, mniej albo bar­dziej, ale tak szarp­nę­ły, by poczuł tę chwi­lę szu­mu za usza­mi, może wła­śnie nią jest poezja. Może. Żeby po lek­tu­rze nie pozo­stał w obo­jęt­no­ści. Żeby mu towa­rzy­szyć w amo­ku, w nie­obli­czal­no­ści, zamiast pod­su­wać pod nos prze­wi­dy­wal­ność czy, co tu ukry­wać, nudę. Oczy­wi­ście, tak, wiem, chcieć to ja sobie mogę. Mówi­łem tak­że o czy­tel­ni­ku, któ­rym nie wol­no ste­ro­wać i wpie­rać mu, że wiersz ma czy­tać tak i tak, o czy­tel­ni­ku, któ­re­mu nie trze­ba poka­zy­wać pal­cem jak dziec­ku na tabli­cy w szko­le. Nie trze­ba – dziś nadal tak sądzę: poezję czy­ta nie­wie­lu ludzi, nie­wie­lu ją czu­je, oddy­cha nią, więc z całą poko­rą i sza­cun­kiem zosta­wiam im wybie­ra­nie for­muł, szy­cie kry­tycz­nych gor­se­tów – ja się na tym, prze­pra­szam ogrom­nie, nie znam. Czy piszę sobie na prze­kór, czy na frag­men­tach jakie­goś wła­sne­go cie­nia, nie wiem, nie mnie o tym mówić, przy­naj­mniej tak sądzę.

W otwar­ciu książ­ki na róż­ne spo­so­by pro­ble­ma­ty­zu­jesz nie­pew­ność pamię­ci. Moż­na żyć w prze­szło­ści i nie do koń­ca wie­dzieć, w czym się żyje – pamięć o pew­nych rze­czach ule­ga bowiem zatar­ciu, prze­kształ­ce­niom, a nawet być może fal­sy­fi­ka­cji. Z cza­sem jed­nak (na prze­strze­ni książ­ki, ale tak­że już w samym pierw­szym wier­szu) ta nie­pew­ność poma­łu nik­nie. Nie wie­my, czy obra­na wer­sja wspo­mnień jest wła­ści­wa, ale boha­ter upew­nia się w jej obie­ra­niu.

Jak więc jest z tą prze­szło­ścią (w wier­szu)? Naj­waż­niej­sze jest to, jak ją per­cy­pu­je­my?

Tak. Naj­waż­niej­sze było­by zapew­ne to, jeśli przy­jąć, że jakie­kol­wiek „naj­waż­niej­sze” mogę w ogó­le mieć w swo­im zasię­gu, ile zdo­ła­my zmie­ścić w pamię­ci zda­rze­nia z nasze­go życia, ile zoba­czo­nych twa­rzy, wypo­wie­dzia­nych i usły­sza­nych roz­mów, ile gestów może­my zapa­mię­tać, a zwłasz­cza to, jak głę­bo­ko się w nas zapi­sa­ły. Bo coś w nas zapi­sa­no, dla mnie to nie ule­ga wąt­pli­wo­ści. Tyle. Po pro­stu w to wie­rzę. Zapew­ne waż­ne było­by tak­że to, jak dłu­go może­my je w sobie nosić, utrzy­my­wać przy życiu dłu­żej, niż one same trzy­ma­ją się życia, lek­ko i obo­jęt­nie. To, co w nas zapi­sa­no, ule­ga nie­ustan­nej prze­mia­nie, dąży do mak­sy­mal­nej entro­pii, więc pamięć tak­że. Roz­pa­da się bio­lo­gicz­nie, inte­lek­tu­al­nie, ducho­wo, możesz sobie wie­le dopo­wia­dać tutaj, przede wszyst­kim roz­pa­da się natu­ral­nie. Cokol­wiek się poru­sza, pod­le­ga mecha­ni­ce, to nie­ru­cho­me rów­nież, ponie­waż mecha­ni­ka zawie­ra w sobie sta­ty­kę, czy­li opis ciał w sta­nie spo­czyn­ku. Więc poezja nie oca­la, tak samo jak nie oca­la prze­by­wa­nie w ere­mic­kim klasz­to­rze na reklu­zji, sądzę nato­miast, że sło­wo, sło­wo samo w sobie, umoż­li­wia samo­oszu­ki­wa­nie się. Poezja, z całą pew­no­ścią to mówię, daje upa­ja­ją­ce i prze­szy­wa­ją­ce złu­dze­nie, że życie może trwać bez koń­ca, o ile da się je w wier­szu, przez wiersz, jakoś „zapau­zo­wać”. Ono przy­no­si mi ogrom­ny spo­kój. Wiem, że to nie­moż­li­we, ale przy­jem­nie jest ulec, choć­by na chwi­lę, temu złu­dze­niu. Louis Ara­gon zapi­sał: „Nicze­go nigdy nie zdo­by­wa czło­wiek. Ani siły, Ani sła­bo­ści, ani ser­ca. Gdy chce/ Ramio­na, cień jego w krzyż zamie­nia się./ A kie­dy chce uści­skać szczę­ście, zwy­kle miaż­dży je./ Jego życie to roz­wód bole­sny i dziw­ny”. Wła­śnie ów „roz­wód bole­sny i dziw­ny”, może tak. W nim kwe­stia zasad­ni­cza: nie­od­wra­cal­ność.

Moż­na żyć w prze­szło­ści, mówisz, zga­dzam się. Tak, moż­na, być może znacz­nie trud­niej jest żyć z prze­szło­ścią. Samo to, że moż­na żyć, to dla mnie wyzwa­nie [śmiech]. Ale to, co wła­śnie powie­dzia­łaś, że „moż­na żyć w prze­szło­ści i nie do koń­ca wie­dzieć, w czym się żyje”, ponie­waż pamięć pod­le­ga zmia­nom, z tym tak­że się zga­dzam. Przy­po­mi­nam sobie, że trzy­dzie­ści jeden lat temu mój przy­ja­ciel powie­dział mi o śmier­ci pew­nej oso­by, dla nas obu w jakiś spo­sób waż­nej. Trzy­dzie­ści jeden lat temu, myślę, i widzę chłop­ców tło­czą­cych się w szkol­nym kory­ta­rzu, jesz­cze dzie­ci. Do teraz widzę ich twa­rze, tam­tej jesie­ni nie­zbyt pochmur­nej, widzę brą­zo­we wło­sy, widzę parę z ust, kłęb­ki pary wysta­ją­ce z ust. Jesz­cze wszy­scy są, dziś, kie­dy o tym tutaj piszę. Póź­niej będzie ich mniej. Mnie też. Albo przy­po­mi­nam sobie listo­pa­do­wy dzień sprzed trzy­dzie­stu sze­ściu lat, kie­dy pobie­głem na odpust i kupi­łem fio­le­to­wą skrzyn­kę-bla­szan­kę z pokrę­tła­mi, kie­dy się je poru­szy­ło, w środ­ku prze­su­wał się film na papie­ro­wej taśmie, topor­ny cud. Było tam­te­go dnia pra­wie tak jak dziś, ale jesz­cze sło­necz­niej, jesz­cze cie­plej. Póź­niej wró­ci­łem pod kościół na rowe­rze, nie pamię­tam po co.

Więc to, co wła­śnie powie­dzia­łaś, że „moż­na żyć w prze­szło­ści i nie do koń­ca wie­dzieć, w czym się żyje” – tak, moż­na tak żyć, tak wła­śnie jest. Ludzie prze­waż­nie nie mają pamię­ci. Tra­cą ją orga­nicz­nie, dzień po dniu – nie myślą o jutrze, o wczo­raj – nie trzę­są się, idą. Żyją. Zapo­mi­na­ją. To szczę­śli­wi ludzie.

To ludzie nie­czu­ją­cy żalu?

A może to ludzie, któ­rzy chcą się od żalu oddzie­lić, nie wiem. Albo oddzie­li­li się instynk­tow­nie. Albo może go prze­ży­li, a mnie przy­szło prze­ży­wać go dłu­żej, niż przy­pusz­cza­łem, i nie­for­tun­nie, tak­że nie wiem. Przy­po­mi­nam sobie otwar­cie pew­ne­go cen­trum sztu­ki muzycz­nej, pamię­tam głos zało­ży­ciel­ki, mówi­ła, że każ­dy, nie­za­leż­nie od wie­ku, znaj­dzie tu miej­sce dla sie­bie. Śmie­ję się na to wspo­mnie­nie, uśmie­cham się, choć może wolał­bym pła­kać. Tak, każ­dy ma sie­bie – dla każ­de­go, sie­bie – dla niko­go. Prze­wle­kła słu­żeb­ność. To uwie­ra. Ludzie, któ­rzy spra­wia­ją ból nie dla­te­go, że prze­mi­ną, ale dla­te­go, że są. I odbi­ja­ją się w mojej pamię­ci przez swo­je sta­ra­nie. Rodzaj sta­ra­nia: upo­rczy­we.

O jesz­cze jed­ną rzecz z kate­go­rii ope­ro­wa­nia na emo­cjach chcę Cię dopy­tać – mia­no­wi­cie o rela­cję żalu i nostal­gii. Tej dru­giej nie ma u Cie­bie zbyt wie­le, ale zosta­wiasz deli­kat­ne śla­dy (np. „ara­be­la” w „poko­ju z wido­kiem na puste podwór­ko”). Czy zatem żal w Two­ich wier­szach doty­czy też rze­czy ponadin­dy­wi­du­al­nych: zwią­za­nych z kon­kret­nym momen­tem histo­rycz­nym, z arte­fak­ta­mi kul­tu­ry itd.?

Na ile arte­fak­ty są mi potrzeb­ne, aby grać na emo­cjach – tak sobie to prze­ło­ży­łem – nie mam poję­cia. Nie wiem, czym róż­ni się nostal­gia od żalu, dla mnie to jed­no i to samo, może wyra­ża się w odmien­ny spo­sób, ale to zawsze jest poszu­ki­wa­nie utra­co­nych ludzi, zapa­chu traw w mar­cu 1995 roku, gdy na polach zbo­żo­wych piłem wód­kę z tym a to z tym, noż nie. A może jest tak: teraz ja pozwo­lę sobie na uciecz­kę w lite­ra­tu­rę. W powieść Ern­sta Wie­cher­ta Dzie­ci Jero­mi­nów. Pamię­tam z niej taką sce­nę: pastor Agri­co­la, zmę­czo­ny swo­im powąt­pie­wa­niem w Boga i wstrzą­śnię­ty śmier­cią ogrom­nej licz­ny dzie­ci po epi­de­mii, odpo­wia­da na zasad­ni­cze pyta­nie głów­ne­go boha­te­ra, Jen­sa Jero­mi­na, „jak się wie­rzy”, w ten spo­sób: „Wie­rzy się tak, że aż się wie”. Więc tęsk­ni się tak, że aż się widzi.

Nie da się w żalu, może nim pomi­nąć roli kom­po­zy­cyj­nej klam­ry. Tyl­ko pozor­nie pierw­szy wiersz jest o „ty” a ostat­ni o „ja”; „pomysł nocy” bowiem pole­ga m.in. na tym, by dość spek­ta­ku­lar­nie jed­no z dru­gim zwią­zać. Widzę więc boha­te­ra Two­ich wier­szy jako kogoś, kto sta­le potrze­bu­je pod­kre­ślać wła­sną nie­au­to­no­micz­ność (a tak­że zary­so­wy­wać kon­tek­sty, któ­re do takie­go obra­zu sie­bie dopro­wa­dzi­ły). Nie jest to jed­nak jedy­na meto­da spoj­rze­nia na Two­je pisa­nie i pod­miot Two­ich wier­szy. Mar­cin Świąt­kow­ski w komen­ta­rzu do publi­ka­cji nowych tek­stów w „KON­TENT­CIe” zada­wał kolej­no pyta­nia o to, czy jesteś post­mo­der­ni­stą, kla­sy­cy­stą czy nihi­li­stą. Świąt­kow­ski zbi­jał poło­wicz­nie nie­mal każ­dą z tych opcji, jed­no­cze­śnie tłu­ma­cząc ich czę­ścio­wą zasad­ność. A jak to jest u Cie­bie? W jakiej z tych pozy­cji widział­byś się naj­chęt­niej? (A może zapro­po­no­wał­byś inną?)

Naj­chęt­niej widział­bym się tak, jak zapi­sa­łem, tego nie cof­nę, nie dora­biam do tego męt­nej ide­olo­gii: to moje wier­sze, zawsze byłem i jestem w środ­ku każ­de­go wier­sza, w każ­dym tomie. Cza­sem śpie­wam, cza­sem beł­ko­czę, kule­ję, cza­sem tań­czę. Cza­sa­mi jestem w gor­szej, cza­sem w lep­szej for­mie. Jesz­cze może tak powiem: „żad­ne pie­nią­dze na świe­cie nie wró­cą dnia wczo­raj­sze­go” – tak miał się zaczy­nać tom pt. pamięć roz­ma­wia z wia­trem. Szczę­ście, że tak się nie zaczął, ponie­waż to oczy­wi­ste. Mój kosz­mar to tra­sa prze­wi­dy­wal­na: zoba­czyć jakiś arte­fakt, może to być Sagra­da Família albo jakaś ulicz­ka w mia­stecz­ku obsi­ka­nym sara­ceń­skim moczem, może to być dru­ga wyka­łacz­ka siód­mej nadwor­nej damy Fran­cisz­ka Józe­fa I. Zoba­czyć i zawo­łać – ooo, wła­śnie to! Wła­śnie o tym powiem. „Zgro­za, zgro­za!”. Tak zawo­łał Kurtz w Jądrze ciem­no­ści, wspo­mi­nam o tym, ponie­waż przy­wo­ła­ny przez Cie­bie Mar­cin Świąt­kow­ski odpy­tał mnie wów­czas na oko­licz­ność mojej fascy­na­cji Con­ra­dem, wyra­żo­nej wte­dy mową wią­za­ną [śmiech]. Zafa­scy­no­wa­nie Con­ra­dem, naj­lep­szym pro­za­ikiem pol­skim, pozo­sta­ło, lecz tam­ten wiersz poszedł na spa­cer i nie wró­ci. Podob­nie jak na spa­cer w mojej lek­tu­rze poszły Popio­ły Żerom­skie­go – nie wytrzy­ma­łem tej Wene­cji, zgro­za! Roz­my­dle­nie i nuda. Moje życie tak się poto­czy­ło, że lubię jego publi­cy­sty­kę, a pro­zę, może tak bywa w przy­pad­ku lek­tur obo­wiąz­ko­wych, wolę sobie daw­ko­wać.

Wyko­na­łeś spraw­ny unik wobec moje­go pyta­nia, mówiąc, że liczy się to, co zapi­sa­ne. Ale i tu prze­cież moż­na Cię zła­pać za sło­wo: zarów­no papier, jak archi­wa inter­ne­to­wych pism lite­rac­kich prze­cież nie zapo­mi­na­ją łatwo. Wia­do­mo więc, że to, co zapi­su­jesz, tak­że pozo­sta­je w cią­głym ruchu: prze­ra­biasz, zmie­niasz, uci­nasz, dorzu­casz, mody­fi­ku­jesz wer­sy swo­ich tek­stów. Abs­tra­hu­jąc już od tego, że nie jed­ne­go stu­den­ta polo­ni­sty­ki wypro­wa­dzi­łeś w pole zbio­rem moja, muszę zwró­cić uwa­gę na istot­ne zmia­ny mię­dzy wer­sja­mi tek­stów opu­bli­ko­wa­ny­mi w cza­so­pi­smach a tymi, któ­re zna­la­zły się w koń­co­wej wer­sji tomu, o któ­rym roz­ma­wia­my. Dla przy­kła­du: wiersz „nie ma takiej miło­ści” prze­szedł w „zakło­po­ta­nie”, „wiersz dla cór­ki” został „pio­sen­ką dla cór­ki” (a tam otwar­cie: „ubie­głej nocy śni­ły mi się konie/ ze ści­śnię­ty­mi szy­ja­mi” w osta­tecz­nej wer­sji brzmi „ubie­głej nocy się spi­łem i szar­pa­ły mną/ kro­wy ze ści­śnię­ty­mi szy­ja­mi”), począ­tek „o astro­nau­cie roz­trza­ska­nym w gło­gu jest znacz­nie dobit­niej­szy niż w pier­wot­nej wer­sji: apo­stro­fa „popa­prań­cu leżą­cy na tra­wie” zastą­pi­ła wcze­śniej­sze deli­kat­ne wpro­wa­dze­nie („dobie­gła koń­ca two­ja podróż w rybie,/ ustał szum tam­tych skrzy­deł i sta­dio­nów”). Pew­nie mogła­bym tak jesz­cze dłu­go – nie chcę Cię jed­nak łapać za słów­ka, cie­ka­wią mnie po pro­stu szcze­gó­ły poetyc­kie­go warsz­ta­tu. Czy mógł­byś powie­dzieć coś wię­cej na temat tego, jak wyglą­da Two­ja pra­ca nad poszcze­gól­ny­mi tek­sta­mi? W jaki spo­sób doj­rze­wa­ją i zmie­nia­ją się (lub: są cyze­lo­wa­ne)?

Chciał­bym tak żyć, żeby pisa­nie innych poetów budzi­ło we mnie zachwyt, megaw­kurw, naj­głęb­sze wstrzą­śnię­cie, i tak pisać, żeby niko­go nie znu­dzić. A sobie – nie kła­mać. Przy­po­mi­na mi się, że holen­der­scy tra­pi­ści, kie­dy zapy­ta­łem o to, dla­cze­go w swo­im klasz­to­rze wytwa­rza­ją alko­hol na sprze­daż, odpo­wie­dzie­li: mamy bro­war przy klasz­to­rze, a nie klasz­tor przy bro­wa­rze. Wszyst­ko to, co mówię, to praw­da, ale nie moja. Cho­ciaż w podzia­le na bro­war i klasz­tor pobrzmie­wa jakieś ele­men­tar­ne przy­wo­ła­nie praw­dy jej w czar­no-bia­łym przed­sta­wie­niu, tak by nie nisz­czyć czer­ni ani bie­li, ale je zatrzy­mać. Na chwi­lę. Ale żeby nie bla­kły – trze­ba wbić gwóźdź w ścia­nę, bar­wy sła­bo trzy­ma­ją się na samej ścia­nie. Zmie­rza­jąc bar­dziej do rze­czy, tak powiem: mnie po napi­sa­niu każ­de­go tomu zosta­wa­ło kil­ka wier­szy. Ostat­nio zosta­ło wię­cej. Cza­sem zacho­wa­łem je na dys­ku, ponie­waż piszę na kom­pu­te­rze, bar­dzo rzad­ko, choć ostat­nio dość czę­sto ręcz­nie, a cza­sem kaso­wa­łem, i to bez­pow­rot­nie. Zawsze łażę z notat­ni­kiem, to fakt, nie moje przy­wią­za­nie do gry­zi­piór­ko­stwa. Nie po to, żeby szu­kać do nie­go rze­czy, ale aby był pod ręką na wypa­dek rze­czy. A kie­dy nasta­je czas wyda­nia tomu, dru­ku­ję wszyst­kie wier­sze i cho­dzę po nich. Wię­cej wyrzu­cam niż zosta­wiam. Kie­dy przy­cho­dzi czas wyda­nia tomu, myślę: to moje życie, niech się dzie­je, niech trwa, oby trwa­ło. Nie mam poezji przy sobie, ani sie­bie przy poezji. Może mam ją w sobie, może tak.

Na sam koniec chcę Cię zapy­tać o zło. I o opa­no­wa­nie. Piszesz w pew­nym miej­scu książ­ki, że: „zło/ i zbo­cze­nie, choć na swój spo­sób śmieszne,// spo­dzie­wa­ne” („cho­dzi­ło o jan­ka”). Boha­ter Two­jej książ­ki rela­cjo­nu­je nie­kie­dy prze­ra­ża­ją­ce rze­czy, robi to jed­nak zazwy­czaj z ogrom­nym spo­ko­jem. Zasta­na­wiam się więc: czy ten spo­kój to żal? Czy w żal wpi­sa­ne jest pogo­dze­nie się, odpusz­cze­nie, uwew­nętrz­nie­nie ogra­ni­czeń wła­snej spraw­czo­ści?

Nie zawsze bywa wpi­sa­ne. Wte­dy mówił­bym raczej o poko­rze czy o jakimś rodza­ju pogo­dy ducha. Znam ludzi, któ­rzy ze spo­ko­jem w oczach, z przy­zwo­le­niem na upły­wa­ją­cy czas mówią: „było, minę­ło”. Ale cza­sem żal to gniew, lata­ją­ca furia, cza­sem nie daje wytchnie­nia. Doskwie­ra. Spo­glą­da­jąc w prze­szłość, wie­le razy przy­ła­py­wa­łem się na tym, że muszę zatrzy­mać, czy może raczej powstrzy­mać swo­je uczu­cia do ludzi, któ­rzy odpo­wia­da­ją im wyłącz­nie wte­dy, gdy przy­tra­fią mi się w moim wła­snym śnie, we wspo­mnie­niu, w jakimś moim nostal­gicz­nym wyobra­że­niu. Że jeśli nawet ma popły­nąć wie­le krwi, muszę to zro­bić. Może nawet nie krwi, może mgły, w każ­dym razie jakiejś sub­stan­cji bliż­szej zmy­słom. Gonić sie­bie daw­ne­go to smu­tek i żal. Trud. To sza­leń­stwo. Moż­na tak­że obwa­ro­wać się w sobie. Zasko­ru­pieć. Márai w jed­nym z pierw­szych zapi­sów w Dzien­ni­ku po przy­by­ciu do Nowe­go Jor­ku zano­to­wał: „Być jesz­cze tward­szym. Jak kamień”. Wytrzy­mał wie­le lat. I stał się w swo­im ska­mie­nie­niu bez­rad­ny. Kamień wie­trze­je, to oczy­wi­ste. Dla­te­go zamiast uży­wać tak pod­nio­słe­go okre­śle­nia, mógł­bym powie­dzieć zło­śli­wie i pro­ściej: „każ­de­go szko­da”. Ale nie powiem, ponie­waż przy­po­mi­na mi się Sta­ni­sław Grze­siuk piszą­cy w Pię­ciu latach kace­tu o dwóch gru­pach więź­niów Mau­thau­sen-Gusen; usta­wie­ni w kolej­kach, jed­ni przed wej­ściem do komór gazo­wych, inni przed bra­mą pro­wa­dzą­cą poza teren obo­zu, więź­nio­wie z każ­dej gru­py ocze­ki­wa­li na to, co mia­ło ich spo­tkać. Grze­siuk bez żad­nych emo­cji zapi­sał, że jed­na kolej­ka sta­ła do śmier­ci, a dru­ga do życia. Koniec. Cza­sem opis zła musi być zim­ny, żeby na jego widok nie postra­dać zmy­słów.

O autorach i autorkach

Roman Honet

Urodził się w 1974 roku. Poeta, wydał tomy: alicja (1996), Pójdziesz synu do piekła (1998), „serce” (2002), baw się (2008), moja (wiersze wybrane, 2008), piąte królestwo (2011), świat był mój (2014), ciche psy (2017), redaktor antologii Poeci na nowy wiek (2010), Połów. Poetyckie debiuty, współredaktor Antologii nowej poezji polskiej 1990 –2000 (2004). Laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2015 za tom świat był mój. Tłumaczony na wiele języków obcych, ostatnio ukazał się wybór jego poezji w języku rosyjskim Месса Лядзинского (Msza Ladzińskiego, przeł. Siergiej Moreino, Moskwa 2017), tom w języku ukraińskim Світ належав мені (przeł. Iurii Zavadskyi, Tarnopol 2019) i serbskim Svet je bio mój (przeł. Biserka Rajčić, Belgrad 2021).

Zuzanna Sala

Ur. 1994, doktorantka Szkoły Doktorskiej Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w ramach programu literaturoznawstwo. Wiceredaktorka naczelna kwartalnika literackiego „KONTENT”, kieruje wydawnictwem poetyckim o tej samej nazwie. Publikowała teksty krytyczne m.in. w „Czasie Kultury”, „Odrze”, „Stonerze Polskim”, „Nowej Dekadzie Krakowskiej” czy „Wakacie”. Pochodzi z Bierutowa.

Powiązania