Zuzanna Sala: Na wstępie dwie rzeczy. Pierwsza: aż dwukrotnie powiedziałaś w połowowej rozmowie z Miłoszem Fleszarem, że „poezja jest trudna”. Druga: dwa tytuły wierszy z Twojej debiutanckiej książki rozpoczynają się od frazy „chodzi mi o…”. Łączą mi się jakoś te kwestie: zżymanie się nad tworzeniem jako wyzwaniem i konkretyzacja (przynajmniej na poziomie sugestii) tego, o czym chce się mówić. Więc zacznijmy z grubej rury: w Zeszycie ćwiczeń „chodzi Ci o”…?
Joanna Łępicka: O to, żeby rozejrzeć się trochę w świecie wiersza. Tak żeby sprawdzić, co ja jestem w stanie napisać, co to ze mną robi i jak wygląda praca z szeregiem zasad, których przecież nie rozumiem od razu. No i żeby nie było tak klasycystycznie, żeby błędów narobić. Żeby mieć z tego przyjemność. Czytałam sobie wpisy Andrzeja Sosnowskiego na Nieszufladzie i na przykład najciekawsza we wpisie o vilanelli jest dla mnie końcówka: „Odrębnie będą omówione triolety, lai i virelai”. Jaka elegancka końcówka, prawda? Czasem pytałam kogoś, co myśli, że mogę napisać. I Dawid Kujawa zaproponował pantum, a Rafał Wawrzyńczyk, żebym napisała sonet. Tyle że to są wszystko sposoby mówienia, a odpowiadając na Twoje pytanie: nie wydaje mi się, żeby udało mi się coś konkretnego powiedzieć, bo układałam książkę tak, jakbym pisała wybór ze swoich wierszy.
Ok, za chwilę do tego wrócę, a tymczasem chcę podpytać Cię o lokalność. Na początku nie byłam tego pewna, ale w miarę lektury przekonywałam się, że Podlasie (wraz z nazwali konkretnych miejsc i wsi) nie pojawia się u Ciebie w roli rekwizytu, że zależy Ci na związaniu wiersza z przestrzenią pochodzenia. Zgodzisz się ze mną? A jeśli tak – powiesz coś więcej o tej roli lokalności? Chodzi o jakieś przenikanie do wiersza autobiograficznego tła, potrzebę konkretyzacji przestrzeni, kronikarstwo lokalne (zachowywanie Ciełuszek dla poezji etc.)? Jak to widzisz?
Wiersz jest związany z miejscem pochodzenia. To, co zrobiła Justyna Kulikowska w gifcie. z Podlasia jest najbardziej wstrząsającą rzeczą, jaka wydarzyła się poetycko w tej krainie. I nie chodzi mi o to, żeby teraz wymazać np. Tamarę Be Jot, urodzoną w Zubkach, której pisanie uwielbiam. Chodzi mi o bliskość pokoleniową i opisanie podlaskiej traumy przez wkurwioną dziewczynę. Nagle ktoś pokazał, że to wszystko może być ważne. Krowy, ich smród, poczucie niższości i przepracowywanie go. Ta nowa silna podmiotka – dziewczyna, która w kółko słyszy, że ma nie pyskować. W miejscu, w którym nie masz nawet pojęcia, jak ludzie żyją, czym jest przywilej. Nie chcę się nad tym rozwodzić, ale doniosłość takiej pracy może być trudna do zrozumienia dla kogoś z zewnątrz. Stąd nie dziwi mnie niedawny Obóz zabaw Justyny, który dla mnie jest komentarzem na temat odbioru nagrodzonego Gdynią giftu… Takiego opisania Podlasia się nie da powtórzyć i ja już w ogóle nie muszę o tym pisać, bo ona już to zrobiła. Stąd też po prostu piszę o miejscach, w których coś przeżyłam. Ostatnio zamiast robić zdjęcia telefonem, to jak gdzieś jadę, staram się napisać z tego wiersz.
Nie wiem, jak autobiograficzne tło miałoby nie przenikać do wiersza. Na sześćdziesiątych urodzinach mojej mamy powiedziałam, że właśnie nagrodzono ważną literacką nagrodą tomik dziewczyny ze Szczuczyna, w którym ta pisze o krowach swojego ojca. I rolnicza część mojej rodziny zaczęła ze mną o pisaniu rozmawiać, np. podrzucać ich ulubione gwarowe wyrażenia. Dopiero wtedy uznali, że coś tam sobie publikując, nie wywyższam się, tylko że to jest nasze. Że to jest stąd.
W pierwszych słowach naszej rozmowy powiedziałaś – jeśli dobrze zrozumiałam – że stawką tej książki jest sprawność warsztatowa, precyzja formalna. Myślę, że to widać zwłaszcza w tych szczególnie wartych uwagi ustandaryzowanych formach wersyfikacyjnych. Jednocześnie trudno mi uwierzyć, że nie mówisz w nich nic konkretnego. Weźmy na przykład „Vilanellę”: jedna z fraz, na której jest zbudowana, brzmi: „i cały mój gnój zamienia się w śpiew”. Zaskoczyła mnie jej przewrotność, sugestia wychodzenia poezji (pieśni, śpiewu) z wyznania, czyli konwencji, która – jak dotychczas sądziłam – jest Ci raczej obca. Teraz jednak wspominasz o tej koniecznej autobiograficzności wiersza. W związku z tym mam ochotę nieco podrążyć: dużo „twojego gnoju” wchodzi do poezji? Czy próbujesz za pomocą całego tego bagażu tradycji poetyckich i sugerowanych w książce – dalekich od konfesji – inspiracji opowiadać swoją historię/swoją osobę?
Nie mówię niczego konkretnego w wymiarze, w jakim pisze się książkę „na temat taki a taki”. I cieszy mnie to, że miałaś wrażenie, że mało jest tam wyznania. Bo ten trójkąt autobiograficzny (świadectwo, wyznanie, wyzwanie) to tylko teoria. No bo czasem opowiadam też cudze historie, albo w ogóle nic takiego nie robię, raczej projektuję coś w wierszu. To chyba najczęściej. Do przeżycia, wypuszczenia wyobraźni, właściwie odejścia od znaczeń. Pozwalam tam sobie na różne wycieczki.
Można też pójść krok dalej i pośmiać się z tego gnoju i śpiewu, czyli zadziałać tak, jak słuchanie Radia Chlew wpływa na mnie, kiedy siedzę w swoim krakowskim kontekście. To takie piosenki zrobione przez rolników z mojej akalicy, w których ci śmieją się z bycia rolnikiem. Zaczęłam tego słuchać jeszcze w podstawówce, na mp3. I uważam, że to jest topka, najlepszy sposób celebrowania lokalności, jaki mogłam sobie wymarzyć. Jak dobrze, że ktoś to pokazał w ten sposób. Jest cała społeczność w social mediach, na ich stronie można znaleźć słownik języka prostego z wymową i deklinacją przymiotników. U mnie w domu nie mówiło się po prostemu i ja dzięki Radiu Chlew mogłam się prostego poduczyć jeszcze jak wyjechałam z Lipska nad Biebrzą. Tutaj ta tożsamościówka i lokalność przebija nawet klasową niechęć do disco polo. Oczywiście zastanawiam się, czy mam prawo tak się z tego cieszyć, bo czy to nie nadużycie, skoro jestem dopiero wnuczką rolników? No ale nawet jako nuworyszka poświęciłam temu jeden wiersz, a nie książkę. Może tak przeżywam nieautentyczność bycia w świecie, że jest mi to zwyczajnie potrzebne.
Twój głos w ankiecie „Czy próbujesz zmieniać świat swoim pisaniem?” zrymował mi się z rozpoznaniem Tomasza Cieślaka-Sokołowskiego na temat książki Adama Kaczanowskiego sprzed kilku lat Sośnicki. Szary człowiek. TCS pisał tak: „Otóż wydaje mi się (…) że Kaczanowskiemu nie zależy na robieniu literatury z literatury. To tylko wstępny krok tego tomiku. (…) Kaczanowski (…) robi ż y c i e z l i t e r a t u r y. Teraz nieco precyzyjniej: oryginałem dla Kaczanowskiego staje się poezja Sośnickiego (krok pierwszy); Sośnickiemu funduje swoistą kalkę (część Sośnicki); i dopiero ta kalka pozwala stworzyć artystyczną „kopię” życia (swojego i tych, którzy dookoła). Wszystko zaś odbywa się na małej przestrzeni słów, które po najeździe na twórczość Sośnickiego Kaczanowski sprowadza jako łup do swojej poezji”.
Kiedy Ty piszesz o relacji literatury i życia w ankiecie BL, a także kiedy korzystasz z konkretnych nawiązań i mrugnięć okiem, mam wrażenie, że logika działania jest podobna (dlatego pozwoliłam sobie na tak długi cytat z tekstu krytycznego na pozornie inny temat). Ciekawa jestem: czy się z tym zgadzasz? I przede wszystkim – skąd czerpiesz najcenniejsze łupy wnoszone później do własnej poezji?
Zgadzam się, dzięki za to pytanie. No bo to, co napisane, albo szerzej, zrobione wewnątrz sztuki, też jest jakimś faktem w świecie i może być równorzędnie tematyzowane. Jak elektryczność. Wydaje mi się, że to jest właśnie traktowanie pisania śmiertelnie poważnie, ale mogę się mylić. Bo czym innym miałby być dla Sośnickiego i Kaczana z tego cytatu Sośnicki niż właśnie poezją Sośnickiego? I to poezją w czyimś odbiorze. Nie moim, bo ja go jeszcze nie czytałam. O, widzisz, „go”. Wszystkie ikony się pisze.
Łupy… Wiadomo, komu ukradłam porzeczkę, ale zgubienie się na morzu ukradłam Bas Jan Aderowi. Ader zaginął na morzu w 1975 roku, powiedzmy, że próbując przepłynąć Ocean Atlantycki z amerykańskiego wybrzeża do Anglii, małą żaglówką. Można obejrzeć inne jego prace, na przykład z serii „Fall”, gdzie spada z dachu swojego domu, albo jak zjeżdża rowerem ze ścieżki do kanału w Amsterdamie. Można twierdzić, że romantyzuję jego śmierć, ale mnie się wydaje, że rozumiem to przedsięwzięcie i dogłębnie mnie ono porusza.
O, super, że zahaczyłaś o tę historię, bo zastanawiało mnie też to, jak widzisz rolę inspiracji muzycznych w swoich wierszach. Czy kompozytorzy (obok poetów, artystów etc.) pojawiają się u Ciebie poprzez swoje prace czy poprzez swoje biografie? (Czy poprzez jedno i drugie?)
Oni mają jeszcze tę jakość, że muzykę rozumiem najmniej. Większość z tego, co wiem o kompozytorach, pokazał mi Wojtek Kopeć, on jest bardzo muzyczny. Jestem też wdzięczna za istnienie Spółdzielni muzycznej contemporary ensemble oraz Toruńskiej Orkiestrze Improwizowanej. No i w duchu poprzedniego pytania: Scelsi jest i Giacinto Scelsim, i jego Trylogią, i jego cudownym ozdrowieniem przez uporczywe granie na pianinie tego samego dźwięku. Ja mało z tych różnych kompozycji rozumiem, ale wspaniale mi się przy nich myśli. Albo rozumiem, że wprowadzają mnie w różne stany, choć nie mam dobrego słuchu i wykształcenia muzycznego. A to jest już bardzo podobne do procesu pisania, gdzie nieważne, czy to rozumiem, tylko co to ze mną robi.
Bardzo się cieszę, że to mówisz, bo sama tak bardzo nie rozumiem muzyki (nie mam wiedzy o jej konstrukcji, brakuje mi kontekstów, umiejętności interpretacyjnych etc.), że ostatnio – kompilując rozkminy Pawła Kaczmarskiego o techno i wywód pana Settembriniego z Czarodziejskiej Góry (xd) – doszłam do wniosku, że nie potrafię myśleć o muzyce inaczej niż jak o narkotykach. Czyli właśnie o czynnikach wprowadzających nas (a przynajmniej: mnie) w określony stan. Wpadło mi więc do głowy pytanie: czy wyobrażasz sobie idealny stan (ducha/emocji/przygotowania intelektualnego) do odbioru Zeszytu ćwiczeń? I dalej, puszczając wodze wyobraźni: gdyby Twoja książka była narkotykiem, jakim narkotykiem by była?
Haha, tego nie reżyseruję. Ale mam taką fantazję, żeby czytanie podwyższało nasycenie, żeby wszystko było dzięki niemu wyraźniejsze, prostsze. Chcę, żebyście wrócili potem do domu i uprawiali seks.
Na koniec mam ochotę wrócić do tego, od czego zaczęłam, czyli do Twojej deklaracji, że „poezja jest trudna”. W rozmowie z Miłoszem mówiłaś o wyzwaniu, jakie stanowi samo pisanie. Ja natomiast zastanawiam się jeszcze, czy spodziewasz się albo jesteś gotowa na trudy odbioru debiutanckiej książki? Czy jest coś, czego najbardziej się obawiasz, jeśli chodzi o recepcję?
Są w tej książce wątki żydowskie i dotyczące seksualności, które są dla mnie najważniejsze i chciałabym, żeby były zauważone. Jeśli chodzi o ocenę, nie mam na nią wpływu, więc się jej nie obawiam. Tak, czuję się już dużo pewniej niż wtedy, podczas tej rozmowy z Miłoszem – do tego potrzebne mi było skończenie Zeszytu ćwiczeń, do wyleczenia się z pewnej niepewności środowiskowej. Wiem, że potrafię już napisać dobry wiersz. A jeśli uznacie państwo, że piszę słabo, to w porządku, bo nie tu zasadza się moje poczucie własnej wartości. To pozostaje w sferze prywatnej. Oczywiście to jest bardzo miłe i zaskakujące, że mój tekst może z kimś rezonować, ale pole literackie nie jest mi nic winne, ani ja jemu. Dlatego chyba nie lubię mówienia o „stawkach” w pisaniu, bo to podkreśla potrzebę oceny i samoutowarowienie.