wywiady / o książce

Marsjańska gościnność

Jerzy Jarniewicz

Joanna Mueller

Rozmowa Joanny Mueller z Jerzym Jarniewiczem towarzysząca premierze książki Woda na Marsie, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 25 maja 2015 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Joan­na Muel­ler: W Bie­dron­ce rzu­ci­li mag­da­len­ki (pro­mo­cja we fran­cu­skim tygo­dniu), więc w two­ją Wodę na Mar­sie wczy­ty­wa­łam się – chcąc nie chcąc – z posma­ka­mi pro­ustow­ski­mi w ustach. Jed­nak two­ja mag­da­len­ka ma smak oran­ża­dy, a ja jestem raczej z poko­le­nia, o któ­rym piszesz w puen­cie tomu Oran­ża­da: „Ci, któ­rzy po nas tu siądą,/ będą pili mirin­dę”. W wier­szu „Pret­ty Woman” z nowej książ­ki „dystans/ poko­le­nia mie­rzy się gwiaz­da­mi”, ale nie tymi kosmicz­ny­mi, tyl­ko cele­bryc­ki­mi – bo usta kochan­ki jed­ni porów­nu­ją do warg Julii Roberts, a inni, młod­si, do Scar­lett Johans­son. Spo­ro w tym tomie wspól­nych fascy­na­cji rówie­śni­czych, wspo­mi­nek z peere­lu, klisz z czar­no-bia­łych wester­nów tudzież sowiec­kich kro­nik fil­mo­wych. Mam nadzie­ję, że nie prze­mó­wi prze­ze mnie ejdżyzm, kie­dy zapy­tam o temat prze­pa­ści mię­dzy poko­le­nia­mi, któ­ry ostat­nio moc­no eks­plo­ru­jesz. To wyraz pry­wat­nej nostal­gii, poczu­cie nie­przy­sta­wal­no­ści języ­ków czy może raczej pró­ba zapo­zna­wa­nia szcze­niac­kich odbior­ców z koda­mi kul­tu­ro­wy­mi, któ­re są dla nich już sła­bo czy­tel­ne?

Jerzy Jar­nie­wicz: Zero nostal­gii, Joan­no. Zero ambi­cji edu­ka­cyj­nych, nie chcę, na Boga, niko­go z koda­mi zapo­zna­wać. Żad­nych odbior­ców nie nazwał­bym szcze­niac­ki­mi. O co mnie posą­dzasz? Ale już „nie­przy­sta­wal­ność języ­ków” to tak. Powsta­wa­nie mię­dzy nimi czy w nich samych pęk­nięć i rys – jak ta szcze­li­na na okład­ce książ­ki (choć tu aku­rat nie­od­par­cie wagi­nal­na). Roz­jeż­dża­nie się dys­kur­sów. Prze­mia­ny kon­tek­stów. Zani­ka­nie punk­tów odnie­sie­nia. Powol­ne blak­nię­cie malo­wi­deł. Z tym, że ta prze­paść mię­dzy­po­ko­le­nio­wa to w wer­sji mnie inte­re­su­ją­cej jedy­nie meta­fo­ra prze­pa­ści we mnie albo raczej, wróć!, w tym, kto w tych wier­szach mówi. To tak­że czas w dzia­ła­niu, time in pro­gress. Zupeł­na zaś nie­zgo­da, kie­dy piszesz, że spo­ro tu wspo­mi­nek z peere­lu. Pamiąt­ki z tej pięk­nej epo­ki zna­la­złem zale­d­wie w pię­ciu wier­szach na czter­dzie­ści dwa, chy­ba że źle liczę albo kiep­sko szu­kam. Pew­nie wię­cej ich w Bie­dron­ce, w któ­rej zaopa­tru­jesz się w mag­da­len­ki, niż w mojej książ­ce. I spro­sto­wa­nie: Pret­ty Woman to film z 1990 roku, Bal­ce­ro­wicz ma już ręce peł­ne robo­ty. A Julia Roberts to tyl­ko jed­na z akto­rek, któ­re zagra­ły w moich wier­szach, bo są tu też Czy­żew­ska, Jędru­sik, Brau­nek, Kwiat­kow­ska, Przy­byl­ska. Obsa­da moich marzeń. Jest też jeden aktor, rewol­we­ro­wiec, ale go nie lubię, więc go nie wymie­nię.

Tom z 2012 roku – Na dzień dzi­siej­szy i chwi­lę obec­ną – oraz świe­żut­ką Wodę na Mar­sie spi­na Spi­na­rio. Obie książ­ki odby­wa­ją się w cie­niu – i cier­niu! – tego posą­go­we­go chłop­ca, wydo­by­wa­ją­ce­go cia­ło obce ze sto­py, któ­re­go kopię, pamię­tam, poka­zy­wa­łeś mi w Ermi­ta­żu. Wte­dy wiersz zaty­tu­ło­wa­ny „Spi­na­rio” otwie­rał książ­kę, tym razem ją puen­tu­je, ale cierń – jak mi się zda­je – wciąż pozo­sta­je nie­wy­cią­gnię­ty, zaka­że­nie postę­pu­je, sto­pa puch­nie. Rów­nież upar­ty dzie­ciak nie chce prze­rwać mil­cze­nia, cho­ciaż się go ład­nie wier­szem pro­si. Możesz zdra­dzić czy­tel­ni­kom, co tam temu chłop­cu utkwi­ło i co go zra­ni­ło, że ty, Jerzy Jar­nie­wicz, napi­sa­łeś Wodę na Mar­sie?

Ja, Jerzy Jar­nie­wicz, chcia­łem powią­zać nową książ­kę z poprzed­nią i powią­za­łem ją posta­cią chłop­ca wycią­ga­ją­ce­go ze sto­py cierń. Czy­li, masz rację, cia­ło obce. A znasz wiersz bez cia­ła obce­go, bez cier­nia w sto­pie? Przy­po­mnia­łaś mi, że widzie­li­śmy tę rzeź­bę w zeszłym roku w Peters­bur­gu. W Ermi­ta­żu, gdzie salo­wa, czy jak tam się nazy­wa­ją te babusz­ki, sie­dzą­ce przy włą­czo­nych grzej­ni­kach, przy­kry­te ple­dem, pil­nu­ją­ce porząd­ku w gale­rii, dosko­czy­ła do nas, tara­su­jąc nam dro­gę, gdy zamie­rza­li­śmy cof­nąć się do poprzed­niej sali, bo chcia­łem poka­zać ci obraz męż­czy­zny wyglą­da­ją­ce­go jak kobie­ta i kobie­ty wyglą­da­ją­cej jak męż­czy­zna. I ta babusz­ka, salo­wa, nie chcia­ła nas prze­pu­ścić, no pasa­rán!, bo obo­wią­zu­je jeden kie­ru­nek zwie­dza­nia, bo porzą­dek w muzeum być musi. No, więc tam wła­śnie widzie­li­śmy Spi­na­rio, tego chłop­ca wycią­ga­ją­ce­go cierń ze sto­py – jed­ną z wie­lu kopii tej rzeź­by. Asia, to wca­le nie jest, jak mówisz, rzeź­ba posą­go­wa. Wyda­je mi się, że wprost prze­ciw­nie: to sce­na naj­zwy­czaj­niej­sza, naj­in­tym­niej­sza, naj – mogę? – akcy­den­tal­niej­sza. Dla­te­go sie­dzi mi w gło­wie, jak nie­chcia­na melo­dia, i wra­ca. W sku­pie­niu, z jakim ten chło­piec pra­cu­je nad swo­ją sto­pą, widzę póź­niej­sze sku­pie­nie koron­czar­ki Ver­me­era, o któ­rym tak pięk­nie piszą nasi ulu­bie­ni, zako­cha­ni w sobie samych poeci, ale daj­my temu spo­kój, bo bar­dziej ujmu­je mnie bry­ła, jaką two­rzy przy tej pra­cy pochy­lo­na postać chłop­ca. Ta opusz­czo­na i wysu­nię­ta do przo­du gło­wa, jak­by pod­su­wa­ją­ca się pod oczy obser­wa­to­ra, to abso­lut­ny śro­dek cięż­ko­ści. I o ile gło­wa zasła­nia tors, a twarz pozo­sta­je przed nami ukry­ta, o tyle sto­pa jest ku nam odwró­co­na, i to tą czę­ścią, któ­rej zazwy­czaj nie widzi­my, bo stą­pa po zie­mi. Odsło­nię­te wnę­trze wspar­tej na kola­nie sto­py, pochy­lo­na nad nią gło­wa i ukry­ta twarz two­rzą kom­po­zy­cję dosko­na­le zhar­mo­ni­zo­wa­ną, mimo że tu prze­cież boli, bo cierń w cie­le. Gdy­by chło­piec się ruszył… no, nie, nie może się ruszyć. Dla­te­go wra­ca w wier­szu.

To jesz­cze zagad­nę o odwra­ca­nie kie­run­ku zwie­dza­nia (pamię­tam, że te cer­ber­ki z Ermi­ta­żu fak­tycz­nie bar­dziej pil­no­wa­ły porząd­ku niż – daj­my na to – arcy­dzie­ła Leonar­da), o zatrzy­ma­nie w cza­sie i tego cza­su pęd. Two­je wier­sze z tomu na tom coraz wyraź­niej doraź­nie­ją. Widać to zwłasz­cza wte­dy, kie­dy prze­czy­ta się „ciur­kiem” skła­dan­kę star­szych tomów – Skąd­inąd, a zaraz potem Maki­jaż i kolej­ne two­je książ­ki. W Skąd­inąd nawet jeśli poja­wia­ją się aktu­alia, to raczej z tych poważ­niej­szych, nośnych histo­rycz­nie, nato­miast w Wodzie na Mar­sie tło publi­cy­stycz­ne aż jaskra­wi się od efe­me­ryd – Iwiń­ski kle­pie po pupie, Lon­gin Pastu­siak pisze o paniach z Bia­łe­go Domu, ktoś tam gło­su­je na God­so­na, Isa­bel i Mar­cin­kie­wicz uwiel­bia­ją sushi i musi­ca­le, a Żakow­ski wypo­wia­da się o Przy­byl­skiej. Skąd u cie­bie taki „trend na tym­cza­so­wość” (że się posłu­żę żar­go­nem rodem z mediów), to pisa­nie wier­szy „na dzień dzi­siej­szy i chwi­lę obec­ną”, liry­zo­wa­nie akcy­den­tal­no­ści? Czy rze­czy­wi­ście wca­le a wca­le nie wie­rzysz w ponad­cza­so­wy wymiar poezji (uch, patos!), w kuszą­cą pom­pę fra­zy, że „co się osta­je, usta­na­wia­ją poeci”? A mówiąc bar­dziej po ludz­ku: czy nie boisz się, że kie­dy medial­ne donie­sie­nia wyga­sną, a memy pój­dą w zapo­mnie­nie, mało kto będzie w sta­nie zde­ko­do­wać inspi­ro­wa­ne nimi wier­sze? Czy może to wła­śnie raj­cu­je cię naj­bar­dziej?

No, widzisz, przed chwi­lą pyta­łaś, skąd i po co wspo­min­ki, a teraz pytasz, skąd i po co aktu­alia. „Nostal­gia” – piszesz – „doraź­ność” – doda­jesz. Moż­na, za prze­pro­sze­niem, tak i jed­no, i dru­gie? To jaki w koń­cu jest ten tomik? O co zapy­taw­szy, przy­znam, że doraź­ność, czy akcy­den­tal­ność, jest dla mnie nie tyle war­to­ścią, ile pod­sta­wo­wym wymia­rem życia. Nie raj­cu­je mnie, ale jest. Cenię, Asia, two­je wier­sze, ale chy­ba nie wie­rzysz, że są nie­śmier­tel­ne? Nie­śmier­tel­ność to hum­bug. Wca­le a wca­le (że posłu­żę się two­ją fra­zą) nie wie­rzę w ponad­cza­so­wość – nasz żywioł to czas. Odsy­łam do wier­sza „Dni” Lar­ki­na, któ­ry wyra­ził to lepiej ode mnie – „whe­re can we live but days”. Gdzie jak nie w dniach mogli­by­śmy żyć? Przy­zna­ję, cie­ka­wi mnie obumie­ra­nie sen­sów w wier­szu, obumie­ra­nie zna­czeń w ogó­le. Nie musi­my cze­kać na wyga­śnię­cie medial­nych donie­sień, bo nawet teraz są czy­tel­ni­cy, któ­rzy tych medial­nych donie­sień z wczo­raj czy z dzi­siaj nie zna­ją. Wiesz, w każ­dym wier­szu są obsza­ry dla nas nie­do­stęp­ne, bo nale­żą­ce do innej, cudzej rze­czy­wi­sto­ści, któ­rej do koń­ca nie pozna­my, i chwa­lić Boga. To, że nie mogę wszyst­kie­go zde­ko­do­wać, jest dla mnie war­to­ścią – este­tycz­ną, ale i etycz­ną. Z dru­giej stro­ny, bo jest i dru­ga stro­na, wie­le z tych doraź­no­ści każ­dy, kto tyl­ko zada sobie trud lek­tu­ry, bez pro­ble­mu roz­ko­du­je, wystu­ku­jąc „God­son” czy „Iwiń­ski kle­pie po pupie”
w Google. To wszyst­ko jest dziś dostęp­ne dla każ­de­go – czy­tel­nik nie musi mieć tych nazwisk w pamię­ci, ma inną, trwal­szą i pojem­niej­szą pamięć pod ręką.

A mogę jesz­cze kil­ka słów o Iwiń­skim? Okej, dzię­ki. Bo Iwiń­ski to nie tyl­ko doraź­ność, nie tyl­ko jesz­cze jed­no nazwi­sko „z dzi­siaj” wrzu­co­ne do wier­sza. Kie­dy ten poża­ło­wa­nia god­ny niby-lewi­co­wiec kle­pał po pupie tłu­macz­kę (Boże, sam jestem tłu­ma­czem, więc gdy­by mnie się to tra­fi­ło…), przy­po­mnia­łem sobie, jak wyglą­da­ła rze­czy­wi­stość, któ­rą on przez lata budo­wał i żyro­wał. Rze­czy­wi­stość lat osiem­dzie­sią­tych, w któ­rej moje kole­żan­ki nie mogły nigdzie kupić pod­pa­sek, bo chło­pa­kom z Komi­te­tu Cen­tral­ne­go zawra­cać sobie tym gło­wy się nie chcia­ło. Bo wal­kę ide­olo­gicz­ną pro­wa­dzi­li ci nasi dziel­ni chłop­cy malo­wa­ni. Bo byli ponad to. PRL to był wyjąt­ko­wo patriar­chal­ny sys­tem, o czym dziś nie­któ­rzy wolą nie pamię­tać. W bra­ku na ryn­ku tego pod­sta­wo­we­go środ­ka higie­ny widzę sym­bol pogar­dy tam­te­go sys­te­mu wobec kobiet, wobec ich codzien­nych potrzeb. Nic dziw­ne­go, że moż­na je dziś po pupach kle­pać.

Tutaj o pupach, to ja klep­nę z dru­giej stro­ny. Pyta­łam o wymiar ponad­cza­so­wy, ale mam ocho­tę posze­rzyć wywiad, a cie­bie podrę­czyć, o jesz­cze jeden wymiar – ducho­wy, meta­fi­zycz­ny. Tu i ówdzie (tyl­ko teraz nie mogę zna­leźć gdzie, więc może sobie to wyśni­łam?) mówi­łeś, że draż­ni cię poezja aspi­ru­ją­ca do trans­cen­den­cji, z wek­to­rem wer­ty­kal­nym – życie wiecz­ne, sor­ry, nie umiem w to uwie­rzyć – że jesteś nie­ja­ko „impre­gno­wa­ny” na szy­fry reli­gij­ne, a jedy­na meta­fi­zy­ka, któ­ra cię rusza, to meta­fi­zy­ka języ­ka. Możesz potwier­dzić (lub zaprze­czyć) i szep­nąć o tym coś wię­cej?

Nie wyśni­łaś sobie. Zna­la­złem gdzie: „Opcje”, numer 4 z 2014 roku, stro­ny 103–111. Wywiad prze­pro­wa­dzi­ła Ali­na Świe­ściak. Potwier­dzam więc, ale tez z wywia­du nie powta­rzam, bo są w wywia­dzie. W poezji pro­blem meta­fi­zy­ki jest pro­ble­mem języ­ka. Na meta­fi­zy­kę w wier­szu się jeżę, bo przy­wo­ły­wa­nie jej to czę­sto taki pod­chwy­tli­wy zabieg per­swa­zyj­ny: jeśli wiersz jest meta­fi­zycz­ny, zna­czy, że głę­bo­ki. A koń­czy się to naj­czę­ściej koli­zją z języ­kiem, jakimś nie­straw­nym pato­sem, bana­łem albo pre­ten­sjo­nal­no­ścią. Draż­nią mnie te róż­ne „dru­gie prze­strze­nie”, któ­re nie­ja­ko z auto­ma­tu nobi­li­tu­ją wiersz, bo wni­ka niby w to, w co mnie, pro­stacz­ko­wi, wnik­nąć nie jest dane. I niech­by sobie taki wiersz w to wni­kał, ale dzie­je się to naj­czę­ściej kosz­tem „dnia dzi­siej­sze­go i chwi­li obec­nej”, kosz­tem tego, co histo­rycz­ne i akcy­den­tal­ne. No i lecą te zgra­ne do cna, ona­ni­stycz­ne sza­blo­ny (prze­pra­szam wszyst­kich ona­ni­stów). Meta­fi­zy­ka lek­ce­wa­żą­ca język, w któ­rym jest wyra­ża­na, sama się kom­pro­mi­tu­je – nie muszę za nią tego robić. A na szy­fry reli­gij­ne impre­gno­wa­ny nie jestem. Impre­gna­cja to chy­ba jakiś nie­ludz­ki zabieg, któ­re­mu z wła­snej woli bym się nigdy nie pod­dał. Szy­fry reli­gij­ne poja­wia­ją się u mnie tu i ówdzie, ale na tej samej zasa­dzie co szy­fry, hm, ogrod­ni­cze, praw­ne czy eko­no­micz­ne.

To jesz­cze ciut o języ­ku, tym razem miło­snym. W tomie Maki­jaż pada zda­nie: „Coś zgrzy­ta w języ­ku miło­ści”. Pod­skór­nie jest ono wpi­sa­ne tak­że w dwa kolej­ne two­je tomy, któ­re – tak je czy­tam – mają tej fra­zie prze­czyć, prze­ku­wać zgrzy­ty w pie­śni, oli­wić skrzy­pie­nia… O ile jed­nak w Na dzień dzi­siej­szy i chwi­lę obec­ną mowa miło­sna była doświad­cza­na w obfi­to­ści taj­nych scha­dzek, z kar­na­wa­ło­wą wystaw­no­ścią i w roz­ma­itych rado­snych pozy­cjach, o tyle w Wodzie na Mar­sie zosta­je z niej raczej post­ny posmak, a samo uczu­cie zamie­nia się – jak to mawia moja dzie­wię­cio­let­nia cór­ka – „w wiel­kie pale­ni­sko”. Przy oka­zji Maki­ja­żu powie­dzia­łeś w „Przy­sta­ni!” (ser­wi­sie Biu­ra Lite­rac­kie­go), że „każ­dy wiersz o miło­ści jest pustym miej­scem po miło­ści”, czy teraz też tak to czu­jesz? Czy źró­dło poezji miło­snej zaczy­na bić w chwi­li, gdy sama miłość już się wyczer­pa­ła?

Wszyst­kie wier­sze, od pierw­sze­go do ostat­nie­go, to wier­sze – w jakimś sen­sie – miło­sne. Co nie zna­czy, że nie są jed­no­cze­śnie – w jakimś sen­sie – poli­tycz­ne. Miłość się nie wyczer­pa­ła. Żad­ne źró­dło nie zacznie bić z wyczer­pa­nia. Wyczer­pa­nie nie da nicze­mu począt­ku. Chwi­le nie­obec­no­ści to nie to samo co chwi­le wyczer­pa­nia. Nie wiem, czy rze­czy­wi­ście mowa miło­ści w tym zbio­rze tak bar­dzo odbie­ga od tego, co moż­na było wyczy­tać w mojej poprzed­niej książ­ce. Czy tu raczej nie dzie­je się tro­chę inna histo­ria, bo oto pod­miot wpro­wa­dza kochan­kę w swój świat, w swo­ją bio­gra­fię, w dzie­ciń­stwo, zapra­sza ją na podwór­ko kamie­ni­cy, w któ­rej kie­dyś miesz­kał? Wie­le wier­szy przy­wo­łu­ją­cych prze­szłość pro­wa­dzi do dnia dzi­siej­sze­go i do dzi­siej­szej miło­ści. Wpi­su­je ją w histo­rię pod­mio­tu. To taki język inte­gra­cyj­ny, włą­cza­ją­cy, gościn­ny, nie sądzisz? Więc może – aż boję się to napi­sać – doj­rzal­szy? Poza opo­zy­cją brzyd­kie­go zgrzy­tu i pięk­nej pie­śni.

A sko­ro już o opo­zy­cjach w języ­ku poezji, to się­gnę po jesz­cze jed­ną (żeby ją, być może, zgrzy­tli­wie roz­bić)… Kie­dy sobie myślę o two­im pisa­niu, to od razu ci tro­chę zazdrosz­czę, bo nale­żysz do gro­na poetów „zda­nio­wych”, któ­rych twór­czo­ścią rzą­dzi skład­nia, pod­czas gdy ja jestem ewi­dent­nie poet­ką „wyra­zo­wą” i wier­sza opar­te­go na zasa­dzie skła­dnio­wej chy­ba nie potra­fi­ła­bym napi­sać. Z dru­giej jed­nak stro­ny przy­zna­jesz się do swo­ich fascy­na­cji wier­sza­mi wizu­al­ny­mi, poezją kon­kret­ną i tym podob­ne – czy­li for­ma­mi, któ­rym do „poety­ki zda­nia” raczej dale­ko. Zgo­dzisz się z powyż­szym nie­udol­nym podzia­łem, sytu­ujesz się w tym jakoś? I czy masz cza­sem cią­go­ty, żeby napi­sać wiersz „wyra­zo­wy”, gra­ją­cy jedy­nie na mor­fe­mach, ali­te­ra­cjach, brzmie­niach i tak dalej – albo wiersz kon­kret­ny, moc­no kon­cep­tu­al­ny, zupeł­nie wyrwa­ny z mecha­ni­zmu skład­ni?

Mam cią­go­ty. Kie­dyś je nawet reali­zo­wa­łem. Od jakie­goś jed­nak cza­su pocią­ga mnie „meta­fi­zy­ka” skład­ni. Ta ener­gia, któ­ra nie tyle łączy, ile zesta­wia, i zesta­wie­nia te legi­ty­mi­zu­je ponad­jed­nost­ko­wy­mi regu­ła­mi, suge­ru­jąc koniecz­ność powią­zań. Cie­ka­wi mnie, jak roz­krę­co­ne zda­nie dalej się samo­czyn­nie roz­krę­ca, jak się na stro­nie roz­le­wa, wydłu­ża i – sia­da, niczym ten wąż fara­ona, o któ­rym piszę w jed­nym z wier­szy. Jak uwal­nia­ją się siły cał­kiem od sen­su nie­za­leż­ne i mimo reguł nie­zsu­bor­dy­no­wa­ne. No i fascy­nu­ją­ce jest to, jak skład­nię moż­na roz­bi­jać wer­sy­fi­ka­cją. Moje wer­sy czę­sto prze­ła­mu­ją jed­nost­ki skła­dnio­we, ale też metrycz­ne. Lubię wrzu­cać koń­ców­kę fra­zy albo dokoń­cze­nie metrum do nowej linij­ki, by tę skład­nię, jak­by wbrew niej samej, tak­że wbrew wyła­nia­ją­ce­mu się wzor­co­wi metrycz­ne­mu, poszat­ko­wać. By zmu­sić czy­tel­ni­ka do pau­zy zwie­lo­krot­nio­nej: na koń­cu wer­su, na koń­cu fra­zy, na koń­cu jed­nost­ki ryt­micz­nej. Bo pau­zo­wać lubię nie mniej, niż łączyć. A pau­zo­wa­nie to wydo­by­wa­nie z fraz słów, to wyra­zo­wa­nie, nie­praw­daż? Więc może doko­nu­je się jakieś zbli­że­nie tego, co nazwa­łaś poezją wyra­zo­wą, z poezją zda­nio­wą.

Twój tom uka­zu­je się w Biu­rze Lite­rac­kim chwi­lę po pre­mie­rze anto­lo­gii Poet­ki z Wysp w tłu­ma­cze­niu two­im i Mag­dy Hey­del. Osiem poetek bry­tyj­skich dołą­cza teraz do gro­na sze­ściu Irlan­dek, któ­re przed­sta­wi­łeś pol­skim czytelni(cz)kom w anto­lo­gii z 2012 roku. Chcia­łam ci – w imie­niu swo­im i sióstr femi­ni­stek – podzię­ko­wać za to swo­iste „wypeł­nie­nie pary­te­tu” (czy raczej „płcio­wej” luki w prze­kła­dach współ­cze­snej poezji), ale przede wszyst­kim – za ugosz­cze­nie w pol­sz­czyź­nie tylu zna­ko­mi­tych piszą­cych kobiet. Jestem cie­ka­wa, czy przy­go­to­wy­wa­nie tych anto­lo­gii, pra­ca nad prze­kła­da­mi, „gościn­ność sło­wa” otwar­te­go wła­śnie na języ­ki poetek (a nie cho­ciaż­by „kole­gów po pió­rze”) mia­ły jakiś wpływ na two­je wła­sne pisa­nie? Czy jest ina­czej i w ogó­le nie ma zna­cze­nia cały ten gen­der, cała ta płeć, całe to „kobie­ty są z Wenus”, a męż­czyź­ni – nomen omen – szu­ka­ją „wody
na Mar­sie”?

To, że ma, jest oczy­wi­ste. Odsy­łam do wier­szy z nowe­go tomi­ku. Wymie­ni­łem przed chwi­lą aktor­ki, któ­re wystę­pu­ją w moich wier­szach. Jeśli zaś wystę­pu­ją w nich też poli­ty­cy, to zauważ, są to wyłącz­nie męż­czyź­ni i poja­wia­ją się jako męż­czyź­ni. Mam tu tych róż­nych Ocha­bów, Cyran­kie­wi­czów, Gier­ków nie po to, by przy­wo­ły­wać daw­ną poli­ty­kę, potrzeb­ni mi byli jako męż­czyź­ni u wła­dzy. Mówi­łem ci też o wier­szu z Iwiń­skim w tytu­le, o jego, Iwiń­skie­go, patriar­chal­nej for­ma­cji, skry­wa­ją­cej swój patriar­cha­lizm i lek­ce­wa­że­nie kobiet pod pięk­ny­mi hasła­mi lewi­cy. Trud­no mi wymie­niać inne przy­kła­dy – to powin­ny zro­bić czy­tel­nicz­ki. Nie wiem, a taki wiersz „Trzy kobie­ty” – pamię­tasz go? Gdzieś w polu roz­wa­żań gen­de­ro­wych moż­na by umie­ścić też wier­sze, w któ­rych wystę­pu­ją w skon­tra­sto­wa­nych rolach mat­ka i ojciec. Przy czym nie mówił­bym tu o otwar­ciu wier­szy na języ­ki poetek, któ­re tłu­ma­czy­łem, ale o pew­nej zmia­nie per­spek­ty­wy, któ­ra dzię­ki nim, i dzię­ki moje­mu obco­wa­niu z ich tek­sta­mi, mogła się w moich wier­szach zda­rzyć. Aśka, aku­rat na to pyta­nie nie ja powi­nie­nem odpo­wia­dać, ale ty. Mnie się może wyda­wać, że to mój naj­bar­dziej gen­de­ro­wy tom, a ty powiesz, że a tyle, że to tyl­ko pozor­ny gen­de­ryzm, albo pół­gen­de­ryzm, albo licho wie co jesz­cze. I two­je sło­wo będzie tu roz­strzy­ga­ją­ce. Jed­no jest pew­ne, nie tłu­ma­czy się przez kil­ka lat poetek, naj­pierw irlandz­kich, potem bry­tyj­skich, nie­win­nie. To się musi prze­ło­żyć na życie.

Nie wiem, czy two­ja naj­now­sza książ­ka speł­nia stan­dar­dy gen­de­ro­we, bo jako femi­nist­ka nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­na, acz prak­ty­ku­ją­ca, nie mam wła­ści­wych mier­ni­ków, nato­miast z pew­no­ścią jest to książ­ka bar­dzo gościn­na. I o tę gościn­ność chcia­łam cię jesz­cze dopy­tać. Tytu­ło­wy Mars z two­jej książ­ki to, jak rze­cze Wiki­pe­dia, „naj­bar­dziej gościn­na pla­ne­ta w Ukła­dzie Sło­necz­nym”, ty sam odwo­ła­łeś się do kate­go­rii „gościn­no­ści sło­wa” w swo­jej książ­ce o prze­kła­dzie lite­rac­kim. Czym dla cie­bie oso­bi­ście – nie tyl­ko dla tłu­ma­cza, ale też poety – jest to poję­cie, dość czę­sto przy­wo­ły­wa­ne dzi­siaj w dys­kur­sie kry­tycz­nym, cho­ciaż­by w kry­ty­ce femi­ni­stycz­nej (na przy­kład w kon­tek­ście pisar­stwa Luce Iri­ga­ray) czy w eko­kry­ty­ce? Czy da się ugo­ścin­nić sło­wo poetyc­kie, któ­re prze­cież – o czym też mówisz tu i ówdzie – jest z natu­ry sło­wem obcym, ska­żo­nym nie­wy­ra­żal­no­ścią i nie­prze­kła­dal­no­ścią?

Och, odkry­łaś tę zbież­ność mar­sjań­skiej i trans­la­tor­skiej gościn­no­ści! Czy­sta radość! To powiem bez kadze­nia: na tym pole­ga przy­jem­ność roz­mo­wy
z czy­tel­nicz­ką taką jak ty. A wra­ca­jąc do gościn­no­ści: ona idzie w parze z nie­wy­ra­żal­no­ścią i nie­prze­kła­dal­no­ścią. Sło­wo jest gościn­ne, bo jest otwar­te i nie­zmie­rzo­ne. Gościn­ność jest natu­rą sło­wa. Sło­wo, któ­re prze­sta­je być gościn­ne, zni­ka. Mogę wró­cić do cyto­wa­ne­go wier­sza Lar­ki­na i lek­ko go zmo­dy­fi­ko­wać: „gdzie indziej niż w sło­wach mogli­by­śmy zamiesz­kać?”. To nie sprzecz­ność, bo czas, o któ­rym mówi­łem, cytu­jąc ten wiersz wcze­śniej, jest budul­cem sło­wa. Sło­wo i czas to dwie stro­ny tej samej mone­ty. A woda na Mar­sie? Tak wie­lu w nią wie­rzy, choć nie ma jak do tej pory żad­nych dowo­dów jej ist­nie­nia. Tak bar­dzo chcie­li­by­śmy, żeby ona tam była, choć prze­cież żad­ne z nas na Mar­sa nie pole­ci, i czy ta woda tam jest, czy jej nie ma, nie robi dla nas żad­nej róż­ni­cy. Choć z dru­giej stro­ny, gdy­by tam była, poczu­li­by­śmy się bar­dziej w domu. Bo jak dotych­czas żyje­my w obcym, nie­przy­ja­znym, nie­ludz­kim, pozba­wio­nym wody kosmo­sie.

Zaczę­łam po pro­ustow­sku, to i po pro­ustow­sku zakoń­czę (w mię­dzy­cza­sie sko­czyw­szy do Bie­dry po nowe mag­da­len­ki). W wier­szu „W cie­niu zakwi­ta­ją­cych chłop­ców” poja­wia się – w kon­tek­ście roz­bu­dza­ją­cej się chło­pię­cej sek­su­al­no­ści – figu­ra mat­ki, powra­ca­ją­ca zresz­tą w tonie moc­no nostal­gicz­nym w kil­ku utwo­rach z tego tomu. W tek­ście kłę­bią się skraj­ne uczu­cia: ero­tycz­ne napię­cie, wstyd i fascy­na­cja, duma z tego, że się dora­sta­ło w epo­ce nie­prze­cięt­nych chłop­ców, gdy „w radiu leciały/ gre­chut­ki, a Gie­rek wymia­tał Wie­sła­wa”. Jed­nak naj­moc­niej­szy oka­zu­je się tam chy­ba smu­tek osie­ro­ce­nia. To osie­ro­ce­nie w Wodzie na Mar­sie jest dozna­wa­ne na róż­nych płasz­czy­znach i po wie­lo­kroć – boha­te­ra osie­ro­ca­ją ludzie (mat­ka, ojciec, kochan­ka, przy­ja­cie­le, a nawet Kali­na Jędru­sik), sys­te­my poli­tycz­ne (zwłasz­cza „nostal­gicz­nie” opi­sa­ny PRL), wspól­ne prze­ży­cia poko­le­nio­we i rówie­śni­cze memy (zaklę­te w kli­szach fil­mo­wych, w melo­diach sta­rych szla­gie­rów)… Mogła­bym wyli­czać jesz­cze i jesz­cze. Te wszyst­kie utra­ty skła­da­ją się na książ­kę, któ­rej melan­cho­lij­ny ton spra­wia, że oto chło­pię­cy zeszyt do rachun­ków rap­tem sta­je się gene­ral­nym rachun­kiem z życia („Na co liczę? Co się/ liczy? Co będzie mi poli­czo­ne?”). Czy o to ci wła­śnie, panie Jerzy, cho­dzi­ło – żeby umó­wić się z czy­tel­ni­ka­mi na „minio­ną przy­szłość”?

Figu­ra mat­ki w tonie nostal­gicz­nym? No nie. Ona jest jed­nak w sce­ne­rii mrocz­nej, per­wer­syj­nej, nawet zło­wiesz­czej, śmier­cią nazna­czo­nej. Osie­ro­ce­nie – zgo­da, traf­nie to opi­sa­łaś. Nawet tego nie byłem świa­do­my, ale tak, masz rację. Licho wie, może to nawet zasad­ni­czy temat tej książ­ki? Bo to wier­sze pod­szy­te poczu­ciem bra­ku, utra­ty, nie­obec­no­ści, nie­speł­nie­nia. A peł­nia nie jest moż­li­wa, chy­ba że w cyklu Księ­ży­ca. Dzię­ki Bogu. Dzię­ki, pani Joan­no.

Pięk­ne dzię­ki (znad mag­da­len­ki), panie Jerzy!

 

O autorach i autorkach

Jerzy Jarniewicz

Urodzony 4 maja 1958 roku w Łowiczu. Poeta, tłumacz, krytyk. W 1982 r. ukończył anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim, w 1984 r. filozofię. Autor między innymi tomów poetyckich Dowód z tożsamości (2003), Oranżada (2005), Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną (2012) czy Woda na Marsie (2015), licznych przekładów literatury zagranicznej oraz książek krytycznoliterackich. Od 1994 r. redaktor "Literatury na Świecie". Współpracuje z "Gazetą Wyborczą", "Tygodnikiem Powszechnym" i "Tyglem Kultury". Mieszka w Łodzi.

Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Powiązania