wywiady / o książce

Małe i duże dramaty Karpowicza

Bogusław Kierc

Joanna Roszak

Rozmowa Joanny Roszak z Bogusławem Kiercem towarzysząca premierze piatego tomu Dzieł zebranych Tymoteusza Karpowicza, który ukazał się nakładem Biura Literackiego 13 kwietnia 2015 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Joan­na Roszak: Pod­czas spo­tka­nia autor­skie­go w Pozna­niu wspo­mi­nał pan dedy­ka­cję „Mistrzo­wi Mowy Pol­skiej – Tymo­te­uszo­wi Kar­po­wi­czo­wi”, któ­ra otwie­ra­ła tom Rafa­ła Wojacz­ka Nie skoń­czo­na kru­cja­ta. I powie­dział pan coś, co mnie zain­try­go­wa­ło. Mia­no­wi­cie, że nie był to wca­le kom­ple­ment. Jak zatem rozu­mieć tak jed­no­znacz­ną, zda­wa­ło­by się, dedy­ka­cję i wska­za­nie Mistrza?

Bogu­sław Kierc: Stwier­dza­jąc, że nie był to wca­le kom­ple­ment, mia­łem na myśli dosłow­ność Wojacz­ko­wej dedy­ka­cji, któ­ra nie tyl­ko wyra­ża uzna­nie, ale przede wszyst­kim wska­zu­je na Kar­po­wi­cza jako Mistrza Mowy Pol­skiej (nie – „zale­d­wie” uzna­ne­go za mistrza przez Rafa­ła Wojacz­ka). Powin­no się czy­tać tę dedy­ka­cję w całym jej sze­ro­kim zna­cze­niu, pamię­ta­jąc, że Mowa Pol­ska jest poję­ciem obszer­niej­szym od pol­skiej poezji i obej­mu­je to wszyst­ko, co jest życiem mowy: jej histo­rią i jej przy­szło­ścią, teraź­niej­szą powsze­dnio­ścią i jej świę­ta­mi, jej uzie­mie­niem i wnie­bo­wstą­pie­nia­mi… Obej­mu­je to wszyst­ko, co jest życiem mowy, a więc i to, co jest mową życia. I jeśli dobrze rozu­miem inten­cję Rafa­ła, to wła­śnie mistrzo­stwo życia w Mowie Pol­skiej cenił naj­wy­żej.

Marek Kusi­ba pisze: „Gdy w 10 lat po obro­nie pra­cy magi­ster­skiej – o twór­czo­ści Wojacz­ka – urzą­dza­łem kolej­ne miesz­ka­nie w Toron­to, dosta­łem od przy­ja­ciół wiel­kie lustro w kolo­rze sepii. Przy­kle­iłem je do ścia­ny w cha­rak­te­rze obra­zu: prze­glą­da­ło się w nim down­town. Do lustra przy­kle­iłem w dol­nym pra­wym rogu książ­kę Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza Odwró­co­ne świa­tło. Przez pierw­sze mie­sią­ce każ­dy z gości wido­ko­we­go miesz­ka­nia na 17. pię­trze musiał, w cha­rak­te­rze fry­co­we­go, odczy­ty­wać po jed­nym frag­men­cie z poema­tu. To było trud­ne, w isto­cie, zada­nie: per­cep­cja tych wier­szy, a wła­ści­wie prak­tycz­nie nie­wy­czer­pa­nych moty­wów, połą­czeń, aso­cja­cji, pącz­ku­ją­cych w kolej­nych lek­tu­rach, zachwy­ca­ła świa­tem wyobraź­ni auto­ra Kamien­nej muzy­ki, rzekł­bym – rzu­ca­ła na kola­na. I tak w isto­cie odby­wa­ły się te czy­ta­nia Odwró­co­ne­go świa­tła: na kola­nach”. A jaki pan ma patent na czy­ta­nie Kar­po­wi­cza. I na pod­su­wa­nie jego tomów pod nos innym „czy­ta­czom”?

Nie mam paten­tu na czy­ta­nie Kar­po­wi­cza. Stał mi się bli­ski nie po Kamien­nej muzy­ce, ale po Trud­nym lesie, a więc po tomi­ku znacz­nie już skom­pli­ko­wa­nym w swo­jej sym­fo­nii opar­tej na grze – jak to sam poeta chęt­nie okre­ślał – poli­sy­gna­łów seman­tycz­nych. A prze­cież nie o tę grę cho­dzi­ło, lecz o to, co dzię­ki niej (dopie­ro dzię­ki niej!) moż­na było wydo­być z nie­wy­ra­żal­ne­go (z nie­na­zwa­ne­go dotąd, z nie­po­my­śla­ne­go). Odwró­co­ne świa­tło ogar­nę­ło mnie już tak prze­ni­kli­wie, że mógł­bym powie­dzieć, iż roz­ta­pia­łem się w nim, co wca­le nie zna­czy, że dobrze rozu­mia­łem tę Księ­gę (choć sam Autor utwier­dzał mnie w traf­no­ści egze­ge­zy, wiem o swo­ich nie­kom­pe­ten­cjach i led­wie intu­icyj­nych muśnię­ciach). Innym radził­bym czy­tać Kar­po­wi­cza bez uprze­dzeń, pokor­nie i naiw­nie – ze świa­do­mo­ścią jed­nak, że trze­ba korzy­stać ze wszyst­kich zaso­bów umy­słu i wyobraź­ni, uczu­cia i wie­dzy, mądro­ści i wia­ry. Wia­ry nie­zbęd­nej do wda­wa­nia się w prze­strzeń tajem­nic dru­gie­go czło­wie­ka. Lek­tu­ra Kar­po­wi­cza wyma­ga takie­go wda­nia się w tekst; nie­jaw­nie doma­ga się od czy­tel­ni­ka, by stał się – niczym Leśmia­now­ski topie­lec zie­le­ni – jak bór w borze.

Woja­czek wszedł do cechu Kar­po­wi­cza i Przy­bo­sia. Kogo jesz­cze wpro­wa­dzał Kar­po­wicz, szcze­gól­nie sobie wte­dy upodo­bał?

Kry­sty­nę Godlew­ską i Sta­ni­sła­wa Gost­kow­skie­go. Był czas, kie­dy po Gost­kow­skim spo­dzie­wał się wię­cej niż po Wojacz­ku.

Pod­kre­ślał pan, że Kar­po­wi­czo­wi nie podo­ba­ło­by się, gdy­by ktoś z tzw. kar­po­wi­czą­tek wzo­ro­wał się na nim, że gdy­by zoba­czył, że jest obok nie­go dru­gi Kar­po­wicz, był­by zroz­pa­czo­ny z poczu­cia, że zamknął komuś świat. Dziś wie­lu poetom Kar­po­wicz świat otwie­ra. Choć „nie da się otwo­rzyć świa­ta sze­rzej niż ludz­kich ramion”. Jak pan sądzi – skąd przy­szła ta fala zain­te­re­so­wa­nia auto­rem Odwró­co­ne­go świa­tła?

Może dzia­ła tu podob­ny dyna­mizm jak w odkry­ciu inte­lek­tu­al­nej (nie tyl­ko inte­lek­tu­al­nej) atrak­cyj­no­ści czy­ta­ne­go dzi­siaj Wirp­szy? Wyda­je mi się, że wytwo­rze­nie takie­go dyna­mi­zmu uza­leż­nio­ne jest od poja­wie­nia się swo­istej cefe­idy poetyc­kiej, któ­rej blask aku­rat został dostrze­żo­ny, choć od daw­na świe­ci na swo­jej wyso­ko­ści. Przy­pusz­czam, że gdy­by nie uka­za­ły się w Biu­rze Lite­rac­kim nad­zwy­czaj­ne książ­ki Kry­sty­ny Miło­będz­kiej, może nie było­by jesz­cze tak istot­ne­go powro­tu do Kar­po­wi­cza i Wirp­szy. Biu­ro Lite­rac­kie sku­pia wokół swo­ich ksią­żek dość szcze­gól­ną publicz­ność czy­tel­ni­czą: rzekł­bym – nie­mal wyznaw­czą (w naj­lep­szym tego sło­wa zna­cze­niu). Czy­tel­ni­cy owi są dosko­na­le wta­jem­ni­cze­ni w aktu­al­ne idio­my pol­skiej poezji, a tym samym w życie Mowy. Czy­ta­nie Miło­będz­kiej przy lek­tu­rze Sen­dec­kie­go czy Sosnow­skie­go dobit­nie uka­zu­je rodzaj gło­du albo pra­gnie­nia, któ­ry ta poezja zaspo­ka­ja – i że nie­moż­li­we by to było bez uży­cia języ­ka nie­zru­ty­ni­zo­wa­ne­go. Że więc nie­oczy­wi­ste uży­cie języ­ka odkry­wa to naj­pro­ściej ludz­kie w całym jego kosmicz­nym wymia­rze. Takie roz­czy­ty­wa­nie się w poezji nie­oczy­wi­ście bez­po­śred­niej wzma­ga ów głód, owo pra­gnie­nie poezji rów­nie rady­kal­nej. Julian Przy­boś powie­dział kie­dyś, że sztu­ka to głód innej sztu­ki. Mamy więc do czy­nie­nia z takim gło­dem, któ­ry pobu­dził cie­ka­wość tego, co zapew­ne sty­mu­lo­wa­ło naro­dzi­ny mówie­nia „jest­nie­niem” jak poezja Kry­sty­ny Miło­będz­kiej. I dopie­ro po niej lek­tu­ra Kar­po­wi­cza tak świe­żo sma­ku­je. Bo pra­wie że nauczy­li­śmy się czy­tać. Od nowa.

O dra­ma­tach Kar­po­wi­cza bada­cze piszą mniej niż o jego poezji. Dla­cze­go?

Myślę, że po pro­stu nie zna­ją ich; że nie wzbu­dzi­ły zain­te­re­so­wa­nia. Na sce­nie bywa­ły rzad­ko – wyłą­czyw­szy dru­gą poło­wę lat 60., kie­dy to Andrzej Wit­kow­ski zna­ko­mi­cie przed­sta­wił ich siłę i fascy­nu­ją­cą odręb­ność, reży­se­ru­jąc w pro­wa­dzo­nym wów­czas przez sie­bie Teatrze Współ­cze­snym we Wro­cła­wiu „Zie­lo­ne ręka­wi­ce”, „Cha­ro­na od świ­tu do świ­tu” i „Prze­rwę w podró­ży”. Były cie­ka­we reali­za­cje radio­we. Gdy­by jed­nak poli­czyć wszyst­kie pre­zen­ta­cje sztuk teatral­nych i słu­cho­wisk Kar­po­wi­cza, oka­że się, że jest to nie­pro­por­cjo­nal­nie mało w sto­sun­ku do war­to­ści i moż­li­wo­ści jego dra­ma­tów. Mam na myśli moż­li­wo­ści two­rze­nia cał­kiem nowe­go (nie­pe­try­fi­ku­ją­ce­go bez­wład myślo­wy i este­tycz­ny) teatru. Oba­wiam się, że dra­ma­ty Kar­po­wi­cza bywa­ją czy­ta­ne „na sta­rą modłę” i dla­te­go nie pobu­dza­ją do ożyw­czej reflek­sji. Nie wiem zresz­tą, kto dzi­siaj mógł­by je kon­ge­nial­nie zre­ali­zo­wać w teatrze. Anna Augu­sty­no­wicz? Piotr Cie­plak?

W zbio­rze swo­ich sztuk dla dzie­ci Kry­sty­na Miło­będz­ka napi­sa­ła, że każ­dy z nas w dzie­ciń­stwie jest wła­ści­cie­lem teatru, choć o tym nie wie: „A wszyst­ko to dzie­je się tyl­ko po to, żeby­śmy mogli «powie­dzieć sobie» albo lepiej – «poka­zać sobie», albo jesz­cze lepiej – «wyko­nać dla sie­bie» myśli i uczu­cia pobu­dzo­ne przez ota­cza­ją­cy świat […]. Teatr […] jest wła­sno­ścią dziec­ka, ale w jego zapi­sy­wa­nie bawi­ła się oso­ba doro­sła. Taka, któ­ra wie­rzy, że przed mową jest mowa obszer­niej­sza, że każ­de sło­wo umie sta­nąć na pod­ło­dze, a każ­da pił­ka jest rzu­co­nym sło­wem”. Andrzej Fal­kie­wicz mówił, że Kar­po­wicz stwo­rzył teatr nie­moż­li­wy do poka­za­nia. Edward Bal­ce­rzan w szki­cu „Mózg czło­wie­ka na sce­nie” pisze, że boha­te­ro­wie sztuk Kar­po­wi­cza muszą roz­gry­wać wła­sną świa­do­mość na sce­nie: „uchwy­ci­li­śmy pierw­szą zasa­dę poety­ki Kar­po­wi­cza – dra­ma­tur­ga. Jest nią wła­śnie prze­kład obie­go­wej meta­fo­ry na afo­ryzm i afo­ry­zmu na język wyda­rzeń sce­nicz­nych. […] Tumo­ro­wie Mózgo­wi­czo­wie ze sztuk Kar­po­wi­cza, zasu­pła­ni w węzy swych myśli, mają tyl­ko jed­ną szan­sę wyzwo­le­nia. Muszą roz­gry­wać wła­sną świa­do­mość na sce­nie”. I po tym wstę­pie – pyta­nie: cóż to zna­czy dla pana, jako akto­ra, roz­gry­wać swo­ją świa­do­mość na sce­nie?

Na począt­ku lat 70. (bodaj w 1973 roku) Tymo­te­usz Kar­po­wicz prze­pro­wa­dził ze mną roz­mo­wę o aktor­stwie, opu­bli­ko­wa­ną przez mie­sięcz­nik „Teatr”. Pani pyta­nie zabrzmia­ło mi podob­nie jak pyta­nia Kar­po­wi­cza wte­dy. Nie usi­łu­ję sobie przy­po­mnieć, co wte­dy odpo­wie­dzia­łem; byłem innym czło­wie­kiem, innym akto­rem. Zaczy­na­łem swo­ją dro­gę reży­ser­ską. Choć moje myśle­nie o teatrze było dość bli­skie tego, co myślę dzi­siaj. Teatr Kar­po­wi­cza był więc teatrem dla mnie. Ina­czej niż – intym­nie mi bli­ski – teatr Hel­mu­ta Kaj­za­ra. Odwle­kam odpo­wiedź, bo w zakło­po­ta­nie wpra­wia mnie ta „jed­na szan­sa wyzwo­le­nia”. Nie sądzę, żeby tak było (u Kar­po­wi­cza). Roz­gry­wa­nie wła­snej świa­do­mo­ści na sce­nie to rodzaj urosz­cze­nia inte­lek­tu­al­ne­go. Nawet, kie­dy uzna­my, że jest to świa­do­mość gra­ne­go prze­ze mnie boha­te­ra. Bo ja uświa­da­miam sobie i uprzy­tom­niam innym jego świa­do­mość: swo­ją świa­do­mo­ścią gram jego świa­do­mość. Ale świa­do­mo­ści nie „roze­gram”, mogę zale­d­wie poka­zać symp­to­my posia­da­nia takiej świa­do­mo­ści czy obja­wy bycia owład­nię­tym przez taką świa­do­mość i to rze­czy­wi­ście mogło­by dopro­wa­dzić w jakieś pobli­że ist­nie­nia Kar­po­wi­czow­skich posta­ci. One są owład­nię­te przez wła­ści­wy im typ świa­do­mo­ści, ale same nie są tego świa­do­me. I to wyda­je mi się szcze­gól­nie fra­pu­ją­ce i trud­ne w byciu akto­rem Kar­po­wi­cza. Żeby zagrać jego świa­do­mość w oso­bie dra­ma­tu, muszę o niej zapo­mnieć, dać się jej owład­nąć. Uto­nąć w niej, stać się borem w borze. I dopie­ro wte­dy mogę szu­mieć.

O autorach i autorkach

Bogusław Kierc

Poeta, aktor, reżyser, pedagog. Edytor utworów Rafała Wojaczka, dramaturg. Mieszka we Wrocławiu.

Joanna Roszak

Urodziła się w 1981 roku. Poetka, badaczka. Pracuje jako profesor w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk oraz jako nauczycielka języka polskiego w jednej z poznańskich szkół. Współfundatorka i wiceprezeska Fundacji Józefa Rotblata. Ostatnio wydała: Miejsce i imię. Poeci niemieckojęzyczni żydowskiego pochodzenia, Słyszysz? Synagoga. Wychodząc spod poznańskiej synagogi przy Wronieckiej oraz Żuraw z origami. Opowieść o Józefie Rotblacie. Redaktorka wielu książek zbiorowych (poświęconych m.in. Ingeborg Bachmann, Paulowi Celanowi czy Fernandowi Pessoi). Autorka tomów poetyckich: lele, wewe, tego dnia. W Biurze Literackim opublikowała zbiory wierszy: przyszli niedokonani (2018) oraz ploso (2020), a dekadę temu – złożoną z wywiadów (m.in. z Edwardem Balcerzanem, Stanem Borysem, Krystyną Miłobędzką i Andrzejem Falkiewiczem, Ewą Sułkowską-Bierezin, Janem Stolarczykiem, Marianem Grześczakiem) – książkę W cztery strony naraz. Portrety Tymoteusza Karpowicza. Redagowała także tom esejów Tymoteusza Karpowicza, który ukazał się w 2019 roku we Wrocławiu.

Powiązania