
Strona A, strona B nr 115: Wysoko, głęboko
felietony / cykle CZYTLENIKÓW Artur Burszta115. odcinek cyklu „Strona A, strona B” autorstwa Artura Burszty.
WięcejRozmowa Przemysława Rojka z Arturem Bursztą, autorem wyboru wierszy w antologii 100 wierszy polskich stosownej długości, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 23 marca 2015 roku.
Przemysław Rojek: Arturze, o książce porozmawiamy później – bo rzeczywiście jest trochę tak, że wiersze z niej mówią same za siebie (a czego nie mówią, to dopowiadasz w posłowiu), więc może pogadajmy o redaktorze tego tomu… Jaki był Twój pierwszy kontakt z poezją, może nie jakiś bardzo świadomy, ale taki, który zrobił na Tobie na tyle silne wrażenie, że coś z tej pierwszej fascynacji mową wiązaną pozostało w Tobie i – powiedzmy wprost – określiło całe Twoje życie? Wiersz recytowany w podstawówce na akademii ku czci? Jakaś przedszkolna rymowanka?
Artur Burszta: Pochodzę z małej miejscowości przy granicy z Czechami, gdzie kończyły się kolejowe tory. Była co prawda księgarnia, tyle że bez dobrej literatury. Regularnie odwiedzałem więc bibliotekę, ale nie rozczytywałem się w poezji. Kiedy miałem piętnaście lat, zaczęły się muzyczne przygody. Pierwsze próby zespołu, konieczność pisania tekstów lub szukania takich, które nadawałyby się do śpiewania. I tak pojawił się Julian Tuwim, który niespodziewanie dostarczył nam trzy kawałki na pierwszy koncert zagrany pod koniec 1987 roku.
A pamiętasz, jakie to były wiersze Tuwima? Bo jest coś w tym poecie, że nęci on rockandrollowców…
Nie tylko pamiętam tytuły – „Złota polska jesień”, „Burza (albo miłość)” i „Ruch” – ale nawet całe teksty. Weźmy np. ten ostatni kawałek: „Wstali chodzą. O jak uroczo!/ Oto zdarzenia. Nie wiem po co./ Chodzą, idą. W sprawach idą./ Przyjdą, załatwią i znowu wyjdą./ Wstali, iżby. Chodzą, ażeby./ Oto cele. Oto potrzeby.// On dla wszystkich. Wszyscy dla niego./ O, jak śmiesznie! Bo nie wiem dlaczego.// Kroki po liniach. Myśli w głowie./ Nakręcony, ruchomy człowiek!”. Gotowy materiał na piosenkę.
Aż szkoda, że nie możemy do naszej rozmowy dołączyć pliku dźwiękowego, na którym byś to zaśpiewał… Czym jeszcze wówczas się zajmowałeś?
Między 1987 a 1988 rokiem trochę narażałem się systemowi, tworząc podziemny ruch harcerski. Byliśmy inwigilowani, mieliśmy swoich esbeków, przyszedł nawet odgórny nakaz, by usunąć mnie ze szkoły. Pewnie tylko dlatego, że byłem przewodniczącym samorządu uczniowskiego, jakoś mi się upiekło. Mając dziewiętnaście lat, kierowałem już domem kultury i zakładałem, jedną z pierwszych w wolnej Polsce, fundację związaną z kulturą. Potem uruchomiłem regionalne radio, w którym przez ponad rok prowadziłem audycje i, jak przystało na lokalnego aktywistę w tamtych czasach, w końcu zostałem radnym. Trochę publikowałem w miejscowej prasie, np. w „Ziemi Kłodzkiej”, która dostała nagrodę paryskiej „Kultury” przyznaną przez Jerzego Giedroycia.
W katalogu przygotowanym z okazji jubileuszowego Portu piszesz, że zajmowanie się poezją to dla Ciebie sprawa „przypadku” – no sorry, ale nie wierzę…
Gdyby nie Niemiecko-Polskie Spotkania Młodych Pisarzy, sprowadzone do mojej miejscowości przez Jacka Rybczyńskiego, pewnie zajmowałbym się czymś zupełnie innym. Pan Jacek zaprosił mnie do współtworzenia imprezy, a jak już się za coś zabieram, to robię to niestety bez taryfy ulgowej. Wyjazdy do Moguncji i Berlina były dla mnie pierwszym prawdziwym literackim doświadczeniem. Sporo zatem zawdzięczam ówczesnej ekipie z Berliner Festspiele. To od nich uczyłem się realizacji literackich projektów. Przy okazji Spotkań poznałem Marcina Sendeckiego, którego do udziału w imprezie zarekomendowała Krystyna Miłobędzka. Zatem obaj trochę przez zrządzenie losu poznaliśmy się w Wapienniku, gdzie odbywały się pierwsze wydarzenia z tego cyklu. Szybko postanowiłem nadrobić lekturowe zaległości. Pomocny okazał się wtedy Romek Praszyński, ale on głównie pożyczał prozę. Kilka numerów „bruLionu” i książek podesłał Marcin.
W którym momencie zaczynasz rozumieć, że poezja jest czymś, czym chciałbyś się zajmować więcej, może nawet jakoś tak z niej mniej lub bardziej żyć?
Zaangażowanie w Niemiecko-Polskie Spotkania Młodych Pisarzy wcale nie oznaczało, że będę się zajmował literaturą. Zatrudniony byłem wówczas przy inwestycji związanej z nową siedzibą biblioteki. Od połowy lat dziewięćdziesiątych legitymowałem się dyplomem menedżera kultury. Byłem nawet wybrany do zarządu Stowarzyszenia Menadżerów Kultury w Polsce. Do Legnicy także zostałem ściągnięty, aby zająć się tworzeniem nowej instytucji kultury. Wszystko zmienił przyjazd Marcina Sendeckiego w marcu 1996 roku. Pomyślałem, że obok normalnych obowiązków uruchomię jakiś mały literacki projekt.
Jak to się stało, że właśnie Legnica wyrosła na arenę największych dorocznych spektakli literackich? Bez wielkich bibliotek, z marną bazą noclegową, z kilkoma zaledwie knajpami, gdzie można było po godzinach podręczyć poetów (i nie mówię tego po to, żeby obrażać legniczan, do których miasta mam jak najwięcej ciepłych uczuć – ale tak to przecież wyglądało…). Czy to była kwestia wyłącznie Twojego uporu, nęcących nazwisk na Fortecznych i Portowych scenach – a może jednak samo to miasto ma jakiś specyficzny genius loci, jakiś magnetyzm?
Cykl Barbarzyńcy i nie, który ruszył jesienią 1996, przygotowywałem z Beatą Adamek z Wojewódzkiej Biblioteki Miejskiej. Nieźle się bawiliśmy, opracowując na każde spotkanie specjalną publikację zawierającą wiersze i opinie krytyczne poświęcone kolejnemu autorowi. Książeczka Darka Foksa była np. w konwencji programu telewizyjnego, a Marcina Barana – gry planszowej. Towarzyszyła nam co miesiąc Jola Kowalska, z którą realizowaliśmy programy telewizyjne o autorach. Potrafiliśmy na kilka godzin wyłączyć jedyny wówczas w mieście supermarket, by zrobić rozmowę z Tomkiem Majeranem. Ani ja, ani Beata (ale pewnie i sami autorzy) nie przypuszczaliśmy, że robimy coś wyjątkowego. Owszem, stale towarzyszyły nam media. Do Polkowic na spotkanie z Jaworskim „Gazeta Wyborcza” wysłała trójkę dziennikarzy, a relacja zajęła całą kolumnę. To były czasy, kiedy internet należał do luksusowych dóbr. Legnica wciąż miała złą sławę. Ledwie cztery lata wcześniej wyprowadziły się z niej wojska radzieckie. A mimo to podczas Fortów na imprezę docierały dziesiątki osób z całej Polski. Ktoś rzucił hasło „Kiedyś Tatarzy, potem Sowieci, teraz Poeci” i już wiadomo, że dzieje się coś niezwykłego. Fort, a potem Port, to nie tyle Legnica, ale ludzie. Duża w tym zasługa Jacka Głomba – równolegle budującego zespół teatralny, który zaczął zdobywać wszystkie możliwe nagrody w Polsce –ponieważ tolerował te wszystkie szaleństwa. Był też Ludwik Gadzicki, nauczyciel z Lubina, który towarzyszył nam przez wszystkie lata i dodawał tym działaniom niezwykłego kolorytu. Niebywałe, że mimo upływu lat w teatrze nadal pracuje większość ekipy, która z takim oddaniem pomagała mi przy pierwszych festiwalach.
Może to drobiazg, ale mnie zafascynował – jak to: wyłączyliście supermarket na potrzeby wywiadu z Majeranem? To znaczy, że co się tam działo?…
Książeczka Tomka nosiła tytuł Tymianek. Jedyne pismo ze smakiem. Nie pamiętam, czy Majeran był już wtedy sekretarzem „Odry”, czy też nie, ale z jakichś powodów wymyśliliśmy z Beatą, że jego twórczość będziemy mogli opisać poprzez pisemko literackie. Nie nazwaliśmy go „Majeranek”, bo nasze zgrywy były jednak bardziej subtelne. Skoro „Tymianek”, to wpadliśmy na pomysł, aby rozmowę z nim przeprowadzić w sklepie. Najbliżej teatru był supermarket, którego kręte uliczki między półkami idealnie nadawały się na dobre zdjęcia. Pani kierowniczka na hasła „telewizja” i „kultura” zareagowała z takim entuzjazmem, że przez dobre dwie godziny mogliśmy w sklepie robić wszystko, na co mieliśmy tylko ochotę. Ekspedientka zdążyła na koniec tylko wykrzyknąć do kamery „kto za to wszystko zapłaci”, do czego nawiązaliśmy w kolejnym programie z Maciejem Meleckim, parafrazując pewien znany monolog „pan płaci, pani płaci, społeczeństwo płaci”. Ale to już inna historia.
A jak się ma sprawa z samym Biurem? Bo ten „mały projekt literacki” to byli Barbarzyńcy i nie oraz festiwal – ale kiedy właściwie ponosi Cię taka ułańska fantazja, żeby obudować to wydawnictwem? A może gdzieś tam w głębi nieświadomości najpierw miałeś takie marzenie, żeby wydawać ważnych dla Ciebie poetów – i żeby robić to w sposób, na jaki Ci poeci naprawdę zasługują?
W 1999 roku Fort został zdobyty. Publiczność zamiast na widowni siedziała na scenie (ciągle robiliśmy wszystko w niestandardowy sposób). Na jednym z wydarzeń doliczyliśmy się… czterystu osób, a normy bezpieczeństwa przewidywały maksymalnie sto pięćdziesiąt. To był idealny moment, żeby wszystko skończyć, ale zdałem sobie sprawę, że jeszcze mogę się do czegoś przydać. Nadgorliwie pomyślałem, że skoro udało się dokonać jednej rewolucji, to może uda mi się poprawić trochę rynek wydawniczy. Autorzy publikowali książki bez umów, te nie miały dystrybucji, mało kto o nich pisał. Biuro Literackie powstało więc, by nieco uzdrowić tę sytuację. Porzuciłem dobrą posadę, podziękowałem za inne propozycje i zdecydowałem się na uruchomienie oficyny. Pomógł wtedy wiceprezydent Legnicy, który dostrzegł potencjał w pomyśle powołania Biura i rozszerzenia formuły festiwalu. Mocno odstaję od normy, w moje pomysły wierzą na początku tylko nieliczni: kto wie, jak potoczyłaby się dalej ta historia, gdyby właśnie nie świętej pamięci Roman Ogonowski. Początki były naprawdę trudne. Urodziła się moja druga córka. Z braku środków redakcja musiała być ulokowana w domu. Wszędzie były książki. Przez blisko dwa lata sam byłem redaktorem, korektorem, grafikiem, promotorem, dystrybutorem, administratorem stron i wreszcie organizatorem festiwalu i spotkań autorskich. Marzena na dobre zaczęła pomagać 2002 roku, kiedy podrosły dziewczynki. Cieszyliśmy się z nominacji do Nike dla Ani Podczaszy w 2001 roku, ale nie rozumieliśmy, dlaczego najlepszych (pewnie do dzisiaj) książek Eugeniusza Tkaczyszna-Dyckiego (Przewodnik dla bezdomnych niezależnie od miejsca zamieszkania) i Marty Podgórnik (Paradiso) nikt wówczas nie zauważył. Trzeba było ciężkiej pracy i uporu, aby dystrybucja nie odbywała się wyłącznie przez naszą księgarnię internetową i by pozyskać najważniejszych hurtowników. Jeszcze trudniej było z przekonaniem codziennej prasy do recenzowania książek z wierszami.
No ale teraz tak: mijają lata, przez Twoje ręce przechodzi z roku na rok coraz więcej książek – w końcu ich ilość narasta tak, że Biuro musi przestać być instytucją jednoosobową, musi wyprowadzić się z Twojego legnickiego mieszkania, wreszcie nawet sama Legnica staje się za ciasna.
Wyprowadzka z Legnicy nie była przymusowa. To była rozsądna decyzja podyktowana potrzebą znalezienia nowego wyzwania. Wrocław przez lata omijałem szerokim łukiem. Zdecydowałem się na ulokowanie w nim Biura Literackiego z tych samych powodów, dla których wcześniej nie chciałem w nim nic robić. Uznałem, że stać mnie na wybudzenie z drzemki literackiego Wrocławia.
We Wrocławiu Port nabiera rozmachu – zaczynają się na nim pojawiać goście z absolutnie górnych rejestrów światowego obiegu literatury: Laurie Anderson, Herta Müller, Jurij Andruchowycz, Edmund White; tomy wydawane przez Biuro zaczynają zgarniać najważniejsze w Polsce nagrody literackie… Czym w tym wszystkim jest dla Ciebie dziś poezja? Bo jeśli coś się nie zmieniło przez tych dwadzieścia lat, to zapewne to, że podróż każdej Biurowej książki zaczyna się od Twojego biurka, od Twojej decyzji. Czy w tym wszystkim jest jeszcze miejsce w Twojej praktyce czytania na jakiekolwiek silniejsze doświadczanie, przeżywanie poezji? Czytanie wiersza to jest dziś dla redaktora Burszty coś egzystencjalnie ważnego, czy też traktujesz to bardziej pragmatycznie, z zawodowym dystansem?
Żeby wydawać dobre książki i realizować ciekawe literackie projekty, samemu nie wolno pisać; wiersze trzeba czytać, a nie analizować. Kiedy robiliśmy z Beatą Adamek wspomniane już tutaj opracowania twórczości kolejnych autorów, cały czas dochodziło do zderzenia dwóch światów: akademickiego – bo Beata jest świetnie wykształcona – oraz zawadiackiego, nieszablonowego i mocno niepokornego w moim wykonaniu. Podobnie to wyglądało w trakcie spotkań. Beata zadawała naukowe pytania, a mnie interesowały głównie przyziemności, które dawały mi potem dodatkową radość czytania konkretnych tekstów.
Patrzę na to, co robisz, od kilkunastu lat, a od niemal dwóch jako współredaktor Tawerny i Przystani przyglądam się temu z bliska. I jeśli czegoś się przez półtorej dekady u Ciebie nauczyłem, to bezwzględnego zaufania do Twoich decyzji wydawniczych. Ilekroć myślałem sobie w związku z tą czy tamtą książką Biura „no, teraz to już Burszta na stówę wtopił”, zawsze się okazywało, że to było coś, co – oczywiście w skali raczej smutnego poziomu zainteresowania poezją w Polsce – jeśli nawet już nie stawało się bestsellerem, to przynajmniej spokojnie utrzymywało się na powierzchni… Ty masz po prostu jakiegoś fenomenalnego nosa do poezji! A teraz koniec lizusostwa i pytanie: jak Ty to robisz? W jaki sposób rozpoznajesz, że coś jest wierszem wartym publikacji? Czy – strach pomyśleć – poezja dobra dla całkiem pokaźnej ilości czytelników i krytyków to po prostu poezja, która ot tak, podoba się redaktorowi Burszcie?
Nie jestem klasycznym redaktorem. Nie lubię, kiedy podsuwa mi się bądź narzuca autorów i książki. W pojedynkę biorę odpowiedzialność za swoje decyzje – wyrokuję komu opublikować książkę, komu opóźnić premierę, bo tom jeszcze wydaje mi się nie do końca gotowy, albo kogo w końcu zmobilizować do pisania, ponieważ w literaturze kilka lat nieobecności autora to coś, czego potem nie sposób nadrobić samą książką. Relację z konkretnym tekstem buduję na emocjach. Wiersz musi coś ze mną zrobić. Cenię autorów nietuzinkowych, nieobliczalnych, z trudnymi charakterami, takich, po których spodziewać się mogę podobnego rodzaju tekstów. Wydawca dzień po dniu dokonuje trudnych wyborów. O jego pracy mówią opublikowane i odrzucone przezeń książki. Z ekonomicznego punktu widzenia „wtopiłem” nieomal wszystko. Na ocenę artystyczną jeszcze za szybko. Proponuję, by wrócić do takiej rozmowy za jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat (śmiech).
Przyjrzyjmy się jednak wreszcie samej książce 100 wierszy polskich stosownej długości. To nie jest taka sobie zwykła antologia, ułożona w jakimś arbitralnym porządku: alfabetycznym, chronologicznym, tematycznym… Twoja rola w jej powstawaniu jest trudna do doprecyzowania: niby przy każdym z tych wierszy, doskonale przecież znanych, nie było pewnie zbyt dużo takiej normalnej redaktorskiej dłubaniny, ale przecież układ całej książki, to przepływanie wierszy w siebie nawzajem, wszystko to sprawia, że jesteś tu kimś znacznie więcej niż redaktorem: nazwałbym Cię (co najmniej) współautorem. Czy udało Ci się napisać coś zupełnie nowego – choć z cudzych prefabrykatów? A może wolałbyś, żeby nazwać Cię DJ-em? Coś chyba jest na rzeczy: stajesz przy konsoli, bierzesz czyjeś winyle, a później miksujesz, samplujesz, tworzysz nową jakość? Czym właściwie jest ta książka – zbiorem wierszy różnych autorów czy autorską opowieścią Artura Burszty o dwudziestu latach zasuwania w literaturze?
Wolę wydawać książki, aniżeli nad nimi pracować. Tyle mogę powiedzieć po pracy nad tą antologią. Długo wahałem się, czy wypada, abym ja taką publikację na finał dwudziestu Portów przygotował. Kiedy w końcu się zdecydowałem, okazało się, że nie mam czasu, by to zrobić. A gdy udało mi się już dokonać wyboru tekstów, zgody na ich użycie nie dało dwóch autorów. To ledwie kilka wierszy, ale spowodowały one, że rozsypała mi się prawie cała konstrukcja książki. Musiałem zbudować wszystko od nowa. Nie wiem, w którym momencie postanowiłem, że znikną ze środka nazwiska autorów i tym samym nie będzie to klasyczna antologia. To nie jest autorska opowieść. Po prostu postanowiłem jakoś poukładać te wiersze, by rzucić na nie przez ich sąsiedztwa trochę innego światła. Jest tam sporo tekstów, które powstawały w odpowiedzi na inne, i dopiero za sprawą takiej antologii mają szansę pojawić się one obok siebie.
Na pozór bardzo precyzyjnie określiłeś, jakie były reguły komponowania tomu, ale umówmy się, Arturze, że to ściema – a może nie tyle ściema, co wierzchołek góry lodowej, pod którą kryją się, jak sądzę, ogromne emocje. Bo przecież to nie było tak, że po prostu dałeś czytelnikom próbkę swoich czytelniczych sympatii – przy okazji oczywiście jakoś tam wieńcząc dwudziestoletnią budowę wspólnoty z tymi wszystkimi, z którymi zmienialiście obraz polskiej poezji… Nie wierzę, że byłeś w stanie podejść do tego wyłącznie z chłodnym dystansem profesjonalnego redaktora – przecież w stosunku do pierwodruku wielu z tych tekstów spełniałeś rolę co najmniej akuszera, jeśli już nie ojca chrzestnego. O czym Ci się myślało, co czułeś, kiedy planowałeś i składałeś tę antologię? Przepraszam Cię za odrobinę kiczowaty obrazek, ale czy bywało tak, że jakimś późnym wieczorem, który postanowiłeś poświęcić na pracę nad antologią, odsuwałeś od siebie te stosy książek Biura i ekran komputera – a Twoje myśli odpływały od samej planowanej książki do tego, co się dla Ciebie tak po ludzku z tymi wierszami wiąże?
Na początku faktycznie określiłem sztywne reguły. Piszę o nich w posłowiu do książki. Potem zgromadziłem wszystkie wiersze, które spełniały ustalone kryteria i nade wszystko te, które zwyczajnie i po ludzku lubię. Wiele z nich czytam od piętnastu lat w ramach szkolnych zajęć. Możliwe, że znam je na pamięć. Na koniec spróbowałem je poukładać tak, aby stworzyły ciekawą dla czytelnika literacką przygodę. Od początku przyjąłem, że ma być to przede wszystkim książka dla tych, którzy mają złe doświadczenia z poezją. Po raz kolejny wczułem się w rolę, jaką odgrywałem w szkole, gdzie masz do dyspozycji czterdzieści pięć minut, aby diametralnie zmienić nastawienie młodego człowieka do liryki. Pełen sukces jest wtedy, kiedy po lekcji udaje się zjednać na nowo do poezji także nauczyciela. W książce są więc takie wiersze, które z prawdziwą przyjemnością mógłbym czytać na takich zajęciach. Nie brakuje tam tekstów, które zachwyciły mnie w ostatnich tygodniach, np. wiersz Dariusza Suski, który usłyszałem po raz pierwszy w Moskwie i Petersburgu, oraz dwa utwory z najnowszej książki Marcina Sendeckiego, które mnie obezwładniły w trakcie wieczoru w naszej redakcji kilka tygodni temu.
Czy są w tej książce wiersze, z którymi wiążą się jakieś bardziej konkretne wydarzenia i wspomnienia, jakieś anegdoty, o których byś chciał i mógł odpowiedzieć? Wiesz, coś na zasadzie „o, ten wiersz to kiedyś wziąłem, podpisałem własnym nazwiskiem i poderwałem na niego taką jedną świetną laskę, która później została moją żoną”…
W zasadzie każdy wiersz to osobna przygoda. Miałem nawet taki pomysł, aby zamiast posłowia opisać historie z nimi związane, ale zdałem sobie sprawę, że to koncept na osobną książkę. Kto uczestniczył w prowadzonych przez mnie zajęciach, ten poznał sporo takich opowieści i anegdot.
Wspominasz o swoich przygodach szkolnych – no i trochę się podkładasz, bo w końcu rozmawia z Tobą ktoś, kto od jedenastu lat utwierdza się w przekonaniu, że wybór pracy nauczycielskiej był jednym z najlepszych w życiu… Jak Ci się pracuje z uczniami? Jak się oceniasz w roli – oczywiście, że granej na występach gościnnych, ale jednak – nauczyciela?
W ramach różnych projektów edukacyjnych od końcówki lat dziewięćdziesiątych bywałem w gimnazjach, technikach, liceach, a nawet zawodówkach. Jestem samoukiem, więc nikt mnie nie uczył, jak czytać wiersze i jeszcze o nich ciekawie mówić. Nie mam zatem pojęcia, jak to jest być nauczycielem. Im trudniejsza młodzież, tym większa mobilizacja i końcowa frajda. Pamiętam grudniowe spotkania w jednej z nadmorskich miejscowości. Trzy kolejne szkoły. W każdym czytam „Karola Kota” Świetlickiego i mówię „Wszędzie można spotkać Karolów Kotów, można nawet wśród was”, i widzę, że coś dziwnego dzieje się w młodzieżą. Nie wytrzymuję i pytam się, skąd to zmieszanie. I słyszę niezwykłą historię trójki rówieśników tych licealistów, którzy skatowali na śmierć młodego nauczyciela. Umarł, bo zwrócił uwagę chłopakom, że piją alkohol w parku…
O każdym z wierszy pomieszczonych w antologii moglibyśmy pewnie przeprowadzić osobną rozmowę, ale chciałbym zapytać o dwa z nich – czyli o te, które jako pierwsze promowały 100 wierszy polskich… w Przystani: o „Homage to Maria Konopnicka” Krzysztofa Jaworskiego i o „Dyskę (psychozabawę)” Filipa Zawady. Właśnie o te – bo przecież to nie przypadek, że właśnie one wzięły na siebie ciężar pierwszego obznajomienia czytelnika z tym, czego może się spodziewać po całości książki… Arturze – czemu właśnie te? I co to właściwie znaczy, że są one „stosownej długości”? To słowo, „stosowna”, można rozumieć bardzo rozmaicie: odpowiednia, średnia, pasująca… Wiersz Filipa niby nie jest specjalnie długi (choć zawiera w sobie tak naprawdę cztery do pięciu alternatywnych wersji opowiedzianej historii), ale już o znakomitym poemacie Jaworskiego nie da się na przykład powiedzieć, żeby był „średniej” długości, więc to rozumienie „stosowności” odpada…
Odzywa się w Tobie, Przemku, akademik (śmiech). Nie doszukujmy się czegoś, czego nie ma. Nawet nie pamiętam, czy to ja dokonałem wyboru tych wierszy do publikacji w Przystani! Spodobały się Tobie?
Pozwolę sobie doprecyzować: akademik były, niespełniony i wcale nieprzekonany co do zasadności akademickich reguł gry w literaturę, który tym bardziej ceni sobie, że dla Biura może pisać o literaturze, co i jak zechce… Ale skoro mnie tak nietypowo jak na moją rolę w tym wywiadzie wywołujesz na koniec do tablicy, to odpowiem: tak, spodobały się – i te dwa, i wiele innych, które znaczą również dla mnie bardzo wiele… „Lekcja 15” Tomasza Majerana, przy której zawsze sobie obiecuję, że teraz już nie będę się śmiał (nigdy się jeszcze nie udało); „Tachymetria”, od której zaczęła się moja wielka fascynacja poezją Sosnowskiego; „Cisza” Bohdana Zadury, którą chętnie czytałbym częściej, gdyby nie to, że jest taka długa… Czuję, że będę się przy tej książce wzruszał – i chyba o to też Ci chodziło. Ja w każdym razie bardzo Ci za te wzruszenia dziękuję. I za rozmowę oczywiście też.
Menadżer kultury. Redaktor naczelny i właściciel Biura Literackiego. Wydawca blisko tysiąca książek, w tym m.in. utworów Tymoteusza Karpowicza, Krystyny Miłobędzkiej, Tadeusza Różewicza i Rafała Wojaczka, a także Boba Dylana, Nicka Cave'a i Patti Smith. W latach 1990-1998 działacz samorządowy. Realizator Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy (1993-1995). Od 1996 roku dyrektor festiwalu literackiego organizowanego jako Fort Legnica, od 2004 – Port Literacki Wrocław, od 2016 – Stacja Literatura w Stroniu Śląskim, a od 2022 – TransPort Literacki w Kołobrzegu. Autor programów telewizyjnych w TVP Kultura: Poezjem (2008–2009) i Poeci (2015) oraz filmu dokumentalnego Dorzecze Różewicza (2011). Realizator w latach 1993–1995 wraz z Berliner Festspiele Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy. Wybrany podczas I Kongresu Menedżerów Kultury w 1995 roku do Zarządu Stowarzyszenia Menedżerów Kultury w Polsce. Pomysłodawca Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Współtwórca Literary Europe Live – organizacji zrzeszającej europejskie instytucje kultury i festiwale literackie. Organizator Europejskiego Forum Literackiego (2016 i 2017). Inicjator krajowych i zagranicznych projektów, z których najbardziej znane to: Komiks wierszem, Krytyk z uczelni, Kurs na sztukę, Nakręć wiersz, Nowe głosy z Europy, Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty, Pracownie literackie, Szkoła z poezją. Wyróżniony m.in. nagrodą Sezonu Wydawniczo-Księgarskiego IKAR za „odwagę wydawania najnowszej poezji i umiejętność docierania z nią różnymi drogami do czytelnika” oraz nagrodą Biblioteki Raczyńskich „za działalność wydawniczą i żarliwą promocję poezji”.
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.