Darek Foks: W autokomentarzu do wiersza „Hotel Ukraina” dałeś wyraz swojemu obrzydzeniu polityką, więc o polityce rozmawiać nie będziemy. O Polsce niech sobie rozmawiają prawdziwi Polacy. O sporcie mogę tylko źle mówić, więc też nie. Od mówienia o literaturze są ludzie na etatach uniwersyteckich i w IBL‑u. W sumie nie mamy o czym rozmawiać, bo wszystko jest w twoich wierszach, a jeśli czegoś nie było, to będzie w poemacie „Relacja”, którego obszerne fragmenty czytałem i słyszałem, więc wiem. Na szczęście właśnie ukazała się u nas w całości słynna książka Joe Brainarda „I Remember”, która sprawiła, że o parę drobiazgów cię jednak zapytam. Czy pamiętasz swoją pierwszą zabawkę?
Bohdan Zadura: Pamiętam, że to był koń na biegunach; koń to za duże słowo, źrebak albo kucyk, nie miał siodła, a coś w rodzaju klatki, której szczebelki zabezpieczały przed wypadnięciem. Pasy bezpieczeństwa wszędzie to wymysł końca drugiej połowy XX wieku, a ja się urodziłem jeszcze w pierwszej. Zachowało się zdjęcie tego konika, nawet chciałem je wykorzystać na okładce książki „Daj mu tam, gdzie go nie ma”, ale nie wykorzystałem.
Czy pamiętasz pierwszą dwóję w szkole?
Pamiętam, że to nie było w podstawówce, w podstawówce dwóję mógłbym dostać tylko z wf‑u, ale z wf‑u nie stawiano wtedy stopni na bieżąco, tylko oceny na okres. A na okres to miałem albo trzy, albo cztery, co mnie mobilizowało do dalszego wytężonego wysiłku, bo dla mnie to był najważniejszy przedmiot. Pierwsza musiała więc być w liceum, gdybym ją pamiętał, powiedziałbym, że z matematyki, choć jak mi się śnią szkolne kłopoty, to śni mi się geografia.
Czy pamiętasz pierwszą piątkę?
Pamiętam, że była taka książka, która nosiła tytuł „Piątka z ulicy Barskiej” i film był. Ale jej nie czytałem i filmu też nie oglądałem. Podobno historia trudnej reedukacji zdeprawowanych przez wojnę chłopców, których reakcyjne podziemie usiłuje wykorzystać do swoich celów. Rzecz jasna niecnych. Książki Kazimierza Koźniewskiego nie czytałem żadnej, pierwszy film Aleksandra Forda, jaki zobaczyłem, to byli „Krzyżacy”, na „Krzyżaków” jeździło się do Lublina z wycieczkami z zakładów pracy. Zabawne, że kiedy szukałem z synem mieszkania na Ochocie w latach 90. ubiegłego stulecia, to trafiliśmy też na ulicę Barską. Teraz w sklepie na Ochocie czasem pytam zamiast o kiełbasę brocką, o barską. Z innych piątek to pamiętam pierwszą w liceum. Z klasówki, a raczej sprawdzianu z fizyki, bo to było w ósmej klasie, na początku roku szkolnego. Dostałem piątkę i na tej piątce jechałem do końca szkoły średniej. A tej fizyki uczył nauczyciel, który uczył też mojego ojca, który miał z nim jeszcze przed wojną zatarg. I wszyscy się go panicznie bali. To był w gruncie rzeczy dobry człowiek, ale śmieszny, wariat i trudno powiedzieć, że nieszkodliwy, starszy od niego o dziesięć lat mogę to powiedzieć.
Czy pamiętasz pierwszego sławnego człowieka, którego poznałeś osobiście?
Pamiętam, że Juliana Przybosia poznałem w 1967 roku, ale o rok wcześniej poznałem Stanisława Grochowiaka; z Przybosiem nie piłem wódki, a z Grochowiakiem piłem i nawet był bruderszaft, tylko potem nie miałem śmiałości sprawdzić, czy on to pamięta. Był też dyrektor Instytutu Weterynarii, profesor Stanisław Krauss, to był pierwszy poseł, którego poznałem kiedyś w rodzinnym domu na obiedzie. Był posłem przez trzy kadencje, ale choć to było za PRL‑u, budził mój szacunek. Jednak na pewno pierwszym sławnym człowiekiem, który mnie poznał, był mój wujek Józef K., który znał mnie od becika. Był w encyklopedii. Kiedy przyjeżdżał z Warszawy do Puław, kwestionował moją męskość ze względu na urządzenie podtrzymujące pończochy („Bobuniu, jesteś dziewczynką, że nosisz staniczek?”), chwytał moją dłoń i bił się nią po twarzy, i udając, że płacze, pytał dlaczego go biję. To nie było specjalnie przyjemne, jednak bym skłamał, mówiąc, że wiąże się z jakąś traumą. Był fitopatologiem, a ponieważ mój ojciec był anatomopatologiem weterynaryjnym, z dumą mogę słusznie utrzymywać, że pochodzę z rodziny patologicznej.
Czy pamiętasz pierwszą płytę, którą sobie kupiłeś?
Pamiętam, że to była płyta The Dave Brubeck Quartet, między innymi z „Lullaby”. Lubiłem cool jazz, ten kwartet słyszałem na Jazz Jamboree. Ona leży gdzieś w piwnicy, a mnie się nie zgadzają daty, bo z dyskografii internetowej wynika, że wyszła po 1970 roku, a ja jestem przekonany, że słuchałem jej w latach 60. w mieszkaniu na Kaniowczyków, a w 1970 już nie kupowałem żadnych płyt.
Czy pamiętasz swoją pierwszą balangę?
Pamiętam, że pod kioskiem na ul. Partyzantów późnym wieczorem wypiłem ze szkolnym kolegą butelkę wina Csemegebór. Ta nazwa wydawała mi się nieporównanie bardziej tajemnicza i wspaniała niż powiedzmy Lacrima. Wyobrażasz sobie moje rozczarowanie, gdy liznąłem trochę węgierskiego i się zorientowałem, że to wino raczej no name, bo co to za nazwa własna „wino delikatesowe”?
Czy pamiętasz pierwszy łyk coca-coli?
Pamiętam, że nigdy nie byłem fanem coca-coli, pamiętam, że w Bułgarii zawsze piłem Schweppsa, którego w Polsce wówczas nie było, piłem nie wiedząc, że to Jakub Schweppes wynalazł bąbelki. Pamiętam, że były takie lata, że niektórzy, zwłaszcza panie, pili brandy z colą.
Czy pamiętasz swoje pierwsze spotkanie autorskie?
Pamiętam, że odbyło się w kawiarni Spółdzielczego Klubu Kobiet Praktyczna Pani przy ul. Zwycięstwa (obecnie Piłsudskiego) w Puławach – o ile ono było pierwsze – po tym, jak wyszły „Lata spokojnego słońca”.
Czy pamiętasz swoją pierwszą ostatnią deskę ratunku?
Pamiętam, że to było pytanie o wielość rzeczywistości u Chwistka, które profesor Stefan Morawski zadał mi na egzaminie z estetyki 5 marca 1968 roku. Miałem świadomość, że to pytanie ratunkowe i ostatnie, ale kiedy połamałem tę deskę, zadał mi jeszcze jedno: czego prócz egzaminu z estetyki brakuje mi do zaliczenia roku; skonfrontował poprawność mojej odpowiedzi z indeksem i ze słowami „Nie będę stawał panu na drodze życia”, z pewnym obrzydzeniem i rozmachem wpisał mi do indeksu trzy na szynach.
Czy pamiętasz pierwszy łomot – jakikolwiek – który cię spotkał?
Pamiętam, że miałem wtedy może dziesięć, może jedenaście lat. Ojciec gonił mnie z pasem wokół stołu, gdy napyskowałem mu w reakcji na to, że nie chciał mnie puścić na jakieś wojewódzkie czy powiatowe zawody bokserskie. W charakterze widza. To był tupot nóg i łomot paska, ale po stołowych nogach, a nie moich. Zaczytywałem się wówczas w „Pamiętniku Feliksa Stamma” i boks wydawał mi się jednym z najszlachetniejszych rodzajów sportu.
Czy pamiętasz numer swojego pierwszego telefonu?
Pamiętam, że to było 13–62. Nie, nieprawda, 13–62 to był numer telefonu rodziców mojej przyszłej żony, telefonu stacjonarnego, którego używam do dziś. A moich rodziców, a więc i mojego? 14–47? 14–42? Mógłbym to sprawdzić w jakichś kalendarzykach po zmarłych, ale przecież i tak nie będziesz na ten numer do mnie dzwonił.
Czy pamiętasz pierwszą aktorkę filmową, która wpadła ci w oko?
Pamiętam, że przyjemnie się patrzyło na Brigitte Bardot i Marylin Monroe, ale mimo niezaprzeczalnej klasy ich uroda była poniekąd banalna. Co innego Lucia Bose i Anna Magnani, dużo mniej oczywiste. W albumie z aktorami filmu włoskiego jest zdjęcie tej drugiej z wyeksponowanym ramieniem, na który spadają pukle ciemnych włosów. Dużo mniej oczywista i przez to jakby bardziej fascynująca była też Monika Vitti. Pamiętam też o twoim stosunku do Moniki Belluci, ale w czasach, o które mnie pytasz, ona jeszcze nie była aktorką.
Czy pamiętasz swoją pierwszą podróż?
Pamiętam, że pociąg stoi w polu, a raczej w lesie. Stoi na tyle długo, że zaczynam mieć tego dosyć. Wstaję z ławki, opieram ręce o przeciwległe siedzenia i zaczynam pchać. Pociąg rusza. Poruszenie w przedziale. Jak ruszył, to dojechał do Chełmna, Bydgoszczy, Słupska może, a ja do Ustki, nad Bałtyk. Rodzice w pociągu zostawili parasol, niejasno pamiętam, że w latach czterdziestych nad stratą parasola nie przechodziło się tak łatwo do porządku.
Czy pamiętasz pierwsze zdanie, które wypowiedziałeś na ukraińskiej ziemi?
Pamiętam, że to było w Czerniowcach w 1976 bodaj roku, wracaliśmy z Bułgarii z Sozopola przez Związek Radziecki, żona chciała kupić sobie jakiś pierścionek czy łańcuszek i kiedy przeszliśmy wzdłuż całe miasto, zobaczyłem milicjanta i zapytałem go, po rosyjsku rzecz jasna, o sklep jubilera. Pytajne, bo pytajne, jednak to było pełne zdanie, a nie równoważnik.
Czy pamiętasz pierwszego Ukraińca, którego poznałeś?
Pamiętam, że milicjant rozejrzał się, najwidoczniej znalazł kogoś odpowiedniego, bo włożył gwizdek do ust i zagwizdał ile sił w płucach. Ruchem ręki przywołał młodego człowieka, kazał mu zaprowadzić nas do najbliższego sklepu ze złotem. Pierwszy Ukrainiec, którego poznałem, parę dni wcześniej zobaczył pierwszy raz swoją półtoraroczną córeczkę, bo gdy jego żona zaszła w ciążę, pojechał budować BAM. Częstował nas suszoną rybą z gazetowej tutki, ale za Chiny nie mógł zrozumieć, że byliśmy w tej Bułgarii indywidualnie, własnym samochodem, i wciąż pytał, gdzie stoi nasz autokar.
Czy pamiętasz pierwszą poważną literówką, jaką zrobiono ci w druku?
Pamiętam, że Krzysztof Mętrak opowiadał, że jego teksty w „Kulturze” składa taki zecer, który kiedy uzna, że są niejasne, daje jego nazwisko w formie nie Mętrak, a Mętniak. Pierwszą poważną literówkę zrobił mi Lesław Bartelski w: „Polscy pisarze współcześni. Informator 1944–1970”, Warszawa: Agencja Autorska, 1972, gdzie pojawiłem się jako Bogdan, a nie Bohdan. To był ten kamień węgielny pod herezję związaną z pisownią mojego imienia, która szerzy się do dzisiaj.
Czy pamiętasz swój pierwszy niepowstrzymany atak śmiechu?
Pamiętam, że byłem na jakiejś prelekcji starszego pana, mógł mieć ze sześćdziesiąt lat, ja miałem może dziesięć, może jedenaście, i on miał taki werbalny tik, polegający na tym, że co chwila powtarzał „nieprawda, panie”, wydawało mi się to tak komiczne, że ciągle zaprzecza temu, co wcześniej powiedział, że musiałem wyjść z sali. Pamiętam również swój kolejny niepowstrzymany atak śmiechu, kiedy wiele lat później jako juror w konkursie jednego wiersza w gliwickim klubie „Perełka” dobrze po północy czytałem w zastępstwie już nieobecnego Krzysztofa Jaworskiego jego zwycięski wiersz i parę razy podchodziłem do ostatnich wersów, które były tak zabawne, że nie umiałem przez nie przebrnąć i pokonany przez kolkę jak wczoraj polski maratończyk po trzydziestu kilometrach, poddałem się.
Czy pamiętasz jak nazywało się pierwsze piwo, którego spróbowałeś?
Pamiętam, że było to na Roztoczu, podczas harcerskiego obozu wędrownego, w lipcu 1958 roku, podczas którego zdobyłem brązową odznakę turysty pieszego; w książeczce towarzyszącej tej odznace zachowała się pewnie trasa, którą pokonywaliśmy przy pięknej pogodzie, w upale, kurzu pylących dojrzałych zbóż. W wiejskim sklepie, gdzieś między Suśćcem, Zwierzyńcem, Horyńcem, Józefowem, Narolem, Góreckiem Kościelnym pod płotem z drewnianych sztachet poznałem smak tego napoju, to nie było piwo z butelki, a lane, zimne, złote, bardzo mi smakowało. I lubiłem druhnę, która się nami opiekowała, również za to, że w stanie wyższej konieczności pozwoliła nam na to piwo, bo w sklepie poza nim nie było nic do picia.
Czy pamiętasz kolor majtek, które miała na sobie pierwsza dziewczyna, do której się dobierałeś? Tylko nie mów, że była bez, bo tak na to pytanie odpowiedział niedawno publicznie Janusz Rudnicki.
Pamiętam, że to było na klatce schodowej w bloku, w którym mieszkała, na półpiętrze, przy kaloryferze, nocą, ale nie byłem aż takim idiotą, żeby nas dekonspirować zapalając światło. Nie mogłem przewidzieć, że po przeszło pół wieku zadasz mi pytanie, którego, nawiasem mówiąc, ja bym ci nigdy nie zadał.
Przepraszam. Czy pamiętasz pierwszy program telewizyjny, który obejrzałeś od deski do deski?
Pamiętam, że telewizor był w jakiejś świetlicy Instytutu Nawożenia i Gleboznawstwa, a myśmy wtedy mieszkali w Osadzie Pałacowej i była transmisja meczu hokejowego, i przez całe trzy tercje wpatrywałem się w płatki śniegu wypełniające ekran, które z rzadka ustępowały ukośnym szerszym i węższym paskom, przesuwającym się z góry w dół. Wyszedłem trochę rozczarowany, ale z poczuciem, że uczestniczyłem w czymś bardzo ważnym.
Czy pamiętasz, co można było kupić za publikację jednej recenzji w poważnym piśmie literackim dajmy na to w 1977 roku?
Pamiętam, że w 1967 roku tygodnik „Kultura” płacił za krótką recenzję (dzisiaj w tygodnikach opinii te dwie i pół stroniczki uchodziłyby za długi esej) 300 złotych. Za to można było zjeść na Foksal kolację w trzy osoby, z alkoholem.
Czy zakręciłeś wodę i gaz w swoim warszawskim mieszkaniu?
Nie pamiętam, ale zakładam, że tak.