Michał Mytnik: Przemku, wybaczysz, że zacznę tę naszą gadaninę od prowokacji i salwy pytań o „O” jako tytuł:
- dwudziesta litera polskiego alfabetu,
- grube „0”,
- onomatopeiczny zachwyt, zdziwienie, ale też groza,
- samsara,
- drżenie z wnętrza klatki piersiowej rozchodzące się po calutkim ciele,
- wrywanie/wtracanie się w głąb,
- …
I co jeszcze? O co chodzi z tym tytułem? Co można wyrazić za pomocą jednego znaku, jednej litery? Co to za rozdanie i co ono Ci daje? Dlaczego to robisz, Przemku? Kto Ci kazał? Kto odradzał? Jak pewny jesteś tego gestu? Jak bardzo chciałbyś się wycofać? Jak to rozumieć, jak czuć, jak wymawiać?
Przemysław Suchanecki: Nie powiem, Michale, sążnista to salwa. Trzeba Ci wiedzieć, że tytułowanie to nie jest dla mnie rozrywka, raczej tego nie lubię i robię to na samym końcu wszystkiego. W tym przypadku wymyślenie tytułu przypadło gdzieś na środek procesu tworzenia książki jako całości. Powiem tak: początkowy tytuł, jaki sobie zamierzyłem brzmiał, „Ślepe berło” od tytułu jednego z wierszy, ale ten został mi odradzony przez Dawida Mateusza i Zuzię Strehl jako nieodnoszący się w jakiś przejrzysty sposób do całości książki. Podobał mi się, ale uznałem tę uwagę za treściwą i myślałem dalej. Litera O jako tytuł przyszła do mnie właściwie w jakiejś epifanii pod koniec zeszłego roku i mając w pamięci tytuł drugiej książki Miłosza Biedrzyckiego, też dość abstrakcyjny, uznałem, że fajnie będzie kontynuować tę grę. Później zdałem sobie sprawę, że Jarosław Markiewicz miał książkę pod tytułem i, a Tadeusz Peiper tom zatytułowany A, więc tytuł mojej zgrabnie wpisuje się w tę samogłoskową linię dziedziczenia. Po zorientowaniu się, że to sensowny tytuł, pomyślałem, że to „o” mogę zastosować w dwojaki sposób: jako „o” liryczne, emocjonalny wołacz, westchnienie, które w tradycyjnej liryce pojawia się nader często i zapowiada jakieś wejście z grubej rury, poetycką eskalację, a z drugiej strony jako czysto intelektualną zapowiedź następującej po nim treści („mówię o.…”). Oba te warianty „o” razem tworzą, jak mi się wydaje, pełną egzegezę tego tytułu.
Fajnie mieć takich wujów, grubą rurę i otwarcie. Z tytułu przejdźmy sprawnym kontrapostem do cytatu z Jána Ondruša, który (prawie) domyka Twoją książkę (tuż za nim stoi tańczy epilog). Przeczytajmy go głośno i rozważnie:
zostaw za sobą dukt i wryj
się w głąb przez wielkie O.
Ján Ondruš
Przemku, dlaczego schodzisz ze sprawnego szlaku „Wtracenia”, gdzie mogłeś spokojnie przemierzać doliny i szczyty (pewnie bez końca)? Dlaczego nastawiasz lica na niebezpieczeństwa czyhające poza trasą? Co tam widzisz, co Cię tam ciągnie i najważniejsze: czy się nie boisz?
To motto przyszło do mnie jakby przypadkowo, w jakiś dziwny, niemal magiczny sposób, już po tym, jak ubrdałem sobie ten tytuł, o którym gadałem wyżej. Uznałem to za jakieś po prostu doskonałe zrządzenie losu i zabawiłem się tym wierszem, z którego pochodzi. W ogóle dużo rzeczy w tej książce pojawiło się poprzez zabawę, zupełnie luźne, a jednocześnie poważne kombinowanie. I tu by chyba mogło być o tym schodzeniu ze szlaku – wydaje mi się, że pierwsza książka była znacznie bardziej wykoncypowana, wiersze do niej zbierałem przez przeszło trzy lata, dużo wysiłku czułem, składając ją, przycinając itp. Jako że od marca 2020 roku miałem dużo czasu (hehe), to zupełnie bezwiednie z tej magmy stresu, izolacji i bezradności wobec tego, co się dzieje ze światem, zaczęły wypływać wiersze, których nie miałem siły wygonić z głowy. Tak że to schodzenie ze szlaku było właściwie odpuszczeniem kontroli, pozwoleniem, by pewne rzeczy same się odkleiły z pamięci czy z sytuacji, w której akurat się znajdowałem. I tak sobie odpuszczałem przez prawie rok, pisząc te wiersze, starałem się otwierać głos w różne strony i zaprowadziło mnie to w miejsca, o których nawet nie myślałem, że je odwiedzę. Nie czułem wtedy lęku, raczej ekscytację, że dzieje się to, co się dzieje. Ondruš tylko mi to zza grobu przyklepał.
No właśnie. Z tych wierszy czuć, jak się „wylewasz”. Trochę jak ten bezustannie płynący żywioł z O, np.:
Żółta piłka, zmysły jak tankowce pełne,
stoją na oceanach, czekają na wyciek.
Albo:
wzrasta po pędzie ruda woda pluje
I:
Widzę tylko niebo, czujesz płynne wyjście.
Nie kalkulujesz, po prostu płyniesz, niewymuszenie, wartko i pewnie, meandrując to tu, to tam. Nie ma tu mowy o żadnej blokadzie. Jak dla mnie różnicą w O względem Twojego debiutu jest przesunięcie równowagi z uniwersalności frazy na rzecz większego nacisku na prywatność tych wierszy. Przywołane miejsca, historie, imiona, przedmioty, spacery, a nawet gotowane potrawy składają się na wielowymiarowe i autentyczne JA. Zastanawia mnie ten flirt z prywatą wrzuconą w sztorm wyobrażeń, metafizyki. Miksik czegoś, co utrzymuje strukturę, i drugiego czegoś, co ją rozpuszcza. W jaki sposób to godzisz? Jak myślisz, co dzieje się z czytelnikiem nieznającym tych mnogich odniesień? A może prywata tak naprawdę nie jest w tych wierszach prywatą, a raczej czymś obdartym z kontekstu, czymś bardziej uniwersalnym?
Dokładnie to, o co pytasz, Michale, poruszyłem niedawno w krótkiej wymianie zdań z Krzyśkiem Pietralą, po open micu w krakowskiej Bazie. Czytałem wtedy m.in. wiersz „15 grudnia 2020”, odnoszący się do sytuacji, którą faktycznie zaobserwowałem. Pietrala jednak skwitował ten fakt stwierdzeniem, że to wcale nie musiała być autentyczna sytuacja, mogłem ją od początku do końca wymyślić, a być może i tak byłaby ciekawa. Na obecnym etapie pisania uważam, że powinno się pisać o tym, czego się faktycznie doświadczyło albo chociaż w jakimś stopniu odczuło, i wtedy ma to moc uderzeniową zdolną poruszyć czytelnika. Ale w gruncie rzeczy ktoś, kto mnie nie zna dobrze prywatnie, nie musi wiedzieć, od kogo miałem „Koc w banany”, skąd w tytule wiersza pisany wielkimi literami „BARBAKAN” i inne szczegóły, które za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat będą po prostu kolorową karuzelą treści. Przychodzi mi w tym kontekście na myśl nazwisko Tomaža Šalamuna, który w tego typu pisaniu był chyba ekspertem, i gdy czyta się go raz po raz, można właściwie odkrywać go za każdym razem od nowa, bo miał on właśnie tę niesamowitą umiejętność przekuwania idiomu prywatnych odniesień, imion, nazw własnych na idiom uniwersalny, który dla Ciebie czy dla mnie jest już właściwie totalnym surrealizmem – i chwała mu za to.
No właśnie ten koc z bananami strasznie mnie pogubił… A skoro padło już słowo „surrealizm”, to jak wytrawny pingpongista (pardon) dajmy się ponieść rotacji. Do rzeczy: zachwyca mnie u Ciebie takie plastyczne postrzeganie rzeczywistości, jak i siebie wobec otoczenia. Kojarzy mi się to z okresem dzieciństwa, kiedy niektóre przestrzenie wydają się niesamowicie wielkie, a ciało nieznacznie małe – doświadczenie zakupów w Makro – lub niesamowicie małe obiekty, wobec których czujemy się olbrzymami – obserwowanie pracy mrówek. Piszesz choćby:
przestrzeń rozszerza się gdy idziesz w jej stronę
Albo:
Byłem na szczycie swojego mózgu
Takie przykłady można by mnożyć. Jak się czujesz jako obiekt w przestrzeni? Jak powinna czuć się przestrzeń w Twojej obecności?
Chciałbym być przez przestrzeń nieustannie zapraszany, co nie zawsze czuję, i chyba stąd źródła rozlicznych konfliktów, które wybijają w tych tekstach niejednokrotnie. Jeśli chodzi o plastyczność przestrzeni w liryce i jakiś punkt odniesienia, to jest taki wiersz MLB „Kapusta w krokiecie”, niby zwykły wiersz o kolejnym z wielu przejść przez krakowskie Stare Miasto, ale zawiera kilka linijek, które bardzo wziąłem sobie do serca:
bardzo uważnie
opuszczam nogi z chmury gdzie jestem
za każdym razem staram się
trafić w maciupeńki kwadrat Rynku.
Niby nic, ale cały kontekst, w którym to się pojawia, sprawia, że beret przetrzepany znacząco. Świadomość niesamowitej wolności, takiej właśnie dziecięcej (nie dziecinnej!), świadomość tego, że mogę wygiąć tekst w przeróżne strony, rozciągnąć między najbardziej odległymi punktami, i wciąż nie tylko będzie miało to sens, ale będzie również personalnie doniosłym doświadczeniem. Doświadczeniem otwierającym wyobraźnię, która dla mnie jest niesamowicie ważnym narzędziem. Nie tylko przy pisaniu.
Potwierdzam. Czapa przetrzepana jak na Szerokiej. (btw polecam obadać bloga: https://zryty-beret.pl/). Konflikty oczywiście, jak to lubi wymieniony już Pietrala, SĄ. Coś niszczeje, coś się odradza. Rozpad, synteza. Proszę, opowiedz coś o tej relacji.
Bardzo lubię pisać o rozpadzie, o katastrofie. A zaraz potem o konstrukcji, która musi w nieunikniony sposób nadejść później. Możliwość takich crash testów to jest coś, co szalenie mnie napędza i ekscytuje w pisaniu. To jest właściwie coś, z czego składa się życie, a o niczym innym nie chcę pisać tak bardzo jak o życiu po prostu, w całym jego falistym migotaniu. Jeśli w wierszu pojawia się tytuł poematu Sosnowskiego czy nazwisko Witolda Wirpszy, czy jakieś inne, to po prostu dlatego, że jakiś wytwór tego czy owej był akurat w pobliżu, pod ręką w warsztacie. Gwoździk, dwie, trzy deseczki i mamy wiersz. Naprawdę chciałbym na ten proces tworzenia patrzeć dokładnie tak prosto. Jako na zwykłe zbijanie ze sobą elementów, które wprawia w ruch machinę. A ten ruch jest już później poza moją kontrolą. Niech się dzieje, co chce.
Pobajdurzmy dalej o warsztacie. Sporo w tej książce zachowującej się organicznie techniki i organiki funkcjonującej jak technologia. Najbardziej wyeksploatowane było to w wierszu „Budować 24”. Technika zgrywa się z dynamiką obrazowania (wyobrażania), natomiast mam wrażenie, że natura pozwala rozmiękczyć grunt przed bardziej liryczną, zatroskaną o rzeczywistość treścią. Powiedz mi, Przemku, gdzie się mylę, gdzie trafiam?
To jest bardzo ciekawe spostrzeżenie, w ogóle od razu bym pogadał o tym – w kontekście wspomnianej przyrody – dlaczego nie lubię kapitalizmu, hehe. Otóż tak: moim zdaniem natura w ogóle powinna rozmiękczać, przede wszystkim twarde serca ludzi władzy, a jednak w ogólnym rozrachunku jest przez rozliczne władze rozjeżdżana. Jak to mówił poeta Morrison w „When The Music’s Over”? „What have they done to the Earth?/ What have they done to our fair sister?”. Jednocześnie technologii nie sposób w czambuł przekreślić, bo także dla przyrody może nieść wiele pożytku. I tu jest źródło dylematu, który niedawno tak bardzo zaczął mnie drążyć i raz po raz pojawiał się podczas pisania drugiego longplaya. Chyba przez to przenikanie się obrazowania technicznego i organicznego próbowałem stworzyć jakiś obraz, na którym natura i człowiek podają sobie dłoń. Albo w którym natura w końcu zwycięża (w tym kontekście – patrz: okładka).
Patrzę i robię wielgaśne: O. W ogóle ciekawe (i jak dla mnie działające na plus dla tej książki) jest to, że rozgrywasz te rozkminy na poziomie języka, a nie np. robisz wiersz z eseju. Rzucę jeszcze takie luźne pytanie: masz do dyspozycji nieograniczone pokłady drewna, szkła i betonu, co budujesz, dla kogo, jak, gdzie, z kim, kiedy i po co?
Wraz ze wszystkimi budujemy szybciutko Arkę Suchego, płyniemy na morza i oceany, rozbijamy się piracko między kolejnymi portami, bierzemy wszystko, co najlepsze, nawet bez konieczności kradzieży, bo wszyscy nam wszystko dają, nie musimy pracować, wieją zawsze ciepłe i pomyślne wiatry, i jest wspaniale. Wybuchają fajerwerki.
Na końcu stary-pijany rozbija parawan i tupta to tu, to tam, szokując swych synów. Dzięki za rozmowę!
Otóż to. Dzięki bardzo!