Przemysław Rojek: O takich książkach (które świetnie się czyta), kiepsko się pisze i rozmawia – kiepsko, bo najbardziej oczywiste tropy narzucają się bardzo mocno. Można próbować odtworzyć gest autorskiego wyboru: dlaczego te wiersze, dlaczego nie inne, co z tego układu, z tej kompozycji wynika nowego… Można też potraktować taki wybór jako mikroskopowy preparat z danej twórczości i ufundować krytycznoliteracki Park Jurajski, odtwarzając tyranozaura z kropli tyranozaurzej krwi odzyskanej z bebechów komara zastygłego miliony lat temu w bursztynie… Będę próbował pójść trochę jedną, trochę drugą ścieżką.
Najpierw ta pierwsza – ale żeby nie było tak obcesowo, to zacznę od przypomnienia, jak to dwa lata temu na Porcie Literackim, podczas spotkania, które prowadził z Tobą Karol Maliszewski (chodziło wówczas o Twoje wiersze zebrane, czyli o książkę Szybko przez wszystko), szydziłaś, że co to za zbiór, że trudno traktować poważnie taką edycję w przypadku kogoś, kogo twórczość zajmuje na półce mniej miejsca niż jedna powieść Joanny Bator… Teraz stanęłaś przed zadaniem poniekąd odwrotnym i – być może – równie podatnym na autoironię: wybrać absolutnie homeopatyczną ilość tekstów ze swojego rzeczywiście niezbyt obszernego opus. Jak się z tym czujesz? Jak postrzegasz swoje pisanie w soczewce dwudziestu dwóch wierszy? No i – pozwolę sobie napocząć metaforykę muzyczną, do której niebawem tu powrócę – jaki podtytuł nadałabyś Selfie na tle rzepaku, gdyby to była płyta? The Best Of? The Very Best Of? Justyna Bargielska Live? Singles Collection? B‑Sides? Rarities? An Evening With Amazing Justyna Bargielska?
Justyna Bargielska: The melody at night with you, jak u Keitha Jarreta. Homeopatia to chyba kwestia proporcji: wobec skromności, łagodnie mówiąc, mojego dorobku, te dwadzieścia dwa wiersze są raczej łyżką dziegciu w beczce miodu niż pamięcią po substancji czynnej w fiolce pigułek o raczej nieudowodnionym działaniu.. W sensie, znaczy, ilościowym łyżką. Jakościowo jest słodko. I przekrojowo. Składając ten zbiorek, wyobrażałam sobie, że dokonuję jakiegoś podsumowania, a że w mojej ocenie podsumowania lepiej wychodzą metodą zwartej syntezy niż analitycznie, widełki były mi bardzo na rękę.
„Podróżna” seria Biura Literackiego ma prezentować poezję najnowszą w formie (dosłownie – bo chodzi o samą materię książki) kieszonkowej – i to oczywiście najbardziej podstawowe znaczenie przymiotnika „podróżna”, takie nieco żartobliwe… Ale też kusi, by tę „podróż” potraktować nieco poważniej i spróbować dociec, gdzie podróżowali Jacek Dehnel, Roman Honet, Julia Szychowiak. A gdzie podróżuje Justyna Bargielska? Nie bez powodu pytam: jedną z obsesji Twojej poezji wydaje mi się ruch, którego figurą tak często czynisz czas – jak w moim ulubionym Twoim wierszu (niestety, nie ma go w książce, o której rozmawiamy), zatytułowanym właśnie czas, gdzie wszystko pędzi, a jednocześnie trwa nieporuszone, bo nie ma tam ani jednego czasownika w formie czynnej (najlepiej chyba ten paradoks określa metafora „ruchów Browna”, wykorzystana w świetnej rozmowie, którą ongiś przeprowadził z Tobą Aleksander Nawarecki). W Selfie na tle rzepaku nie jest inaczej – weźmy pierwszy wiersz, Dating session: dziewięćdziesiąt cztery słowa (wliczając w to zaimkowo-przyimkowo-spójnikowy plankton), a wśród nich aż dwadzieścia jeden najróżniejszych form czasownikowych! A sam tytuł zbioru? Selfie robimy w podróży, pośpiesznie – pole rzepaku też raczej rzadko bywa celem, prędzej czymś, co widzi się z okna pędzącego samochodu. Czy faktycznie podróż – pojmowana zwłaszcza jako osobliwe, pląsające zakłócenia na styku przestrzeni i czasu – jest dla Ciebie czymś ważnym, jakimś uspójniającym językiem, na który można spróbować przełożyć Twoją poezję?
Twoja definicja selfie jest nieco wyidealizowana wobec zjawiska: selfie podróżne to prawdopodobnie najszlachetniejszy, ale powoli już wymierający gatunek tego rodzaju dokumentacji. Przegrywa w przedbiegach z selfie wyjętym z tła, takim, którego treść stanowi widomy dowód tożsamości twórcy z tworzywem, czyli zwykłym selfie z dziubkiem na tle doskonale wymienialnej ściany. Już nawet te selfie po seksie były ciekawszym trendem. No, ale kierunek jest zatrważająco oczywisty: idziemy w autoportrety, zdjęcia profilowe. I pewnie, że są modele, dla których ich własna twarz jest wystarczającym kontekstem, ale ja rzeczywiście wolę mieć jakieś tło. Chętnie ruchome, bo ruchome jest mniej obliczalne.
Wydaje mi się – jak tak teraz czytam preparatowo Twój wybór wierszy do Selfie – że czymś, co szczególnie wyróżnia Twoją poezję (nie wyłącznie, ale może najbardziej, przynajmniej w moim odbiorze), jest jej niezwykła dynamiczność. I nie chodzi już o ten ruch, o skrętliwą jak ryciny Eschera czasoprzestrzeń, o podróż – a o niemożność rozstrzygnięcia, czy jakiś utwór jest zamkniętą (kompletną, absolutną) całością, czy kadrem z jakiegoś nigdy do końca niewyświetlonego filmu… Powiedziałbym, że najwięcej dzieje się w Twoich wierszach na ich granicach, w miejscu, gdzie stykają się one z resztą pustej strony, z innym tekstem – są tam szalenie porowate, zawsze mam wrażenie, że wychodzą skądś, z jakiejś większej opowieści, do której nie jestem dopuszczony. Czy rzeczywiście gdzieś nad/poza każdym pojedynczym Twoim utworem jest jakaś pełnia? A może nawet – pozwolę sobie uruchomić trop duchowy, który coraz częściej, mam wrażenie, pojawia się w krytycznoliterackich odczytaniach Twej poezji – jest to pełnia jakoś tam mistyczna? W swoim posłowiu do wydanego przez Biuro Literackie, a ułożonego przez Ciebie wyboru poezji Leopolda Staffa, sięgasz po gnozę – czy zastosowałabyś taki klucz również do tego, co sama piszesz, czy Twoje wiersze to takie naczynia z zamkniętymi iskrami emanującymi z jakiegoś nadrzeczywistego płomienia? Skądinąd przecież światło też odgrywa w Twojej poezji bardzo istotną rolę…
Nie rozumiem tego sformułowania, że czujesz się niedopuszczony do historii, które moje wiersze zaledwie sygnalizują. Przecież skoro masz świadomość ich, tych historii, istnienia, to znaczy, że jakieś tam jednak dopuszczenie zaszło. Dopuszczenie nie musi oznaczać konsumpcji, penetracji, utożsamienia i tak dalej.
Niepokoi mnie natomiast założenie, że o charakterze pełni, jaka mogłaby stać za wierszami, nawet – lub zwłaszcza – moimi własnymi wierszami, mogę lub powinnam mieć jakąś wiedzę. Mechanizm, o którym opowiadałam w wielu miejscach – i ta narracja jest stała – który pozwala mi na pisanie wierszy, a który zakłada pewną podległość i automatyczność, nie daje mi nijak dostępu do informacji na temat komu lub czemu jestem podległa i wobec czego lub kogo wykazuję ten automatyzm. I chyba dobrze by było, gdyby to tak zostało.
Jesteś czytana – co oczywiste – na bardzo różne sposoby, przy użyciu różnych kodów, ale albo bardzo się mylę, albo stosunkowo rzadko zwraca się uwagę na muzyczną stronę Twoich wierszy, a dla mnie na przykład jesteś poetką niebywale melodyjną. Z jednej strony to kwestia prosta (oczywiście wcale nie prosta, ale niech tam) jakichś nieoczekiwanych kombinacji słów, jak we wspomnianym już wyżej wierszu czas, gdzie pojawia się fraza „gąsienice / po miejskich przeprawach wożące usta / do ust; tych się łączenie” – i to jest coś absolutnego, najpierw kanciasta dwuznaczność sformułowania „po miejskich przeprawach wożące” (wożą na jakichś środkach miejskiego przeprawiania się, czy po tym, jak już się przez miasto przeprawiły?), później przydech gwałtownej przerzutni, a wszystko rozładowane cudownie arogancką, graniczącą z anakolutem inwersją: „tych się łączenie”; no naprawdę, przecież nawet zmiana znaku przestankowego przed tymi trzema słowami ze średnika na jakikolwiek inny, kompletnie zniszczyłaby oddech zdania! Albo inny przykład, już z Selfie… – pierwszy z brzegu, taki mi się otworzył: wiersz Egipska bawełna, fraza „spałam słodka w stakankach / i ktoś mnie komuś odbił”. Najpierw aliteracja „s”, potem, po przerzutni – „o”, przecież to nie są przypadki… Ale jest i inna muzyka, trudniejsza do zdefiniowania – melodia całego tekstu. Piszesz zdecydowanie krótkie teksty, choć ta ich krótkość nie jest – jak w niektórych nowych wierszach Julii Szychowiak, Krzysztofa Jaworskiego, Grzegorza Wróblewskiego czy Bohdana Zadury, jak w tej najłatwiej rozpoznawalnej części twórczości Ryszarda Krynickiego – celem sama w sobie, nie ma w sobie nic z ostentacji. A ja nie mogę się oprzeć wrażeniu, że i tu chodzi o jakąś mocną melodię całości – oczywiście, nie jest to melodia łatwa, raczej coś w stylu warsztatowych akrobacji, jak w preludiach Chopina czy w wariacjach goldbergowskich Bacha, ale jest. Czy muzyka jest dla Ciebie ważna w pisaniu? Słyszysz swoją poezję? A jeśli tak – to, że tak powiem teleturniejowo, jaka to melodia?
Jest to prosta melodia i dla mnie samej już deko natrętna, wręcz zgrana. Bo stanowczo za często się zdarza, że przez większość wiersza staram się uciec od rytmu narzuconego przez pierwsze dwa wersy. Mówię o zupełnie podstawowych kwestiach rytmicznych: dwa pierwsze wersy to jest zazwyczaj to, co jako pierwsze przychodzi mi do głowy i jako pierwsze zostaje napisane. Dość niefortunnie się składa, że w tych dwóch pierwszych wersach dochodzi często do głosu moja skłonność do zrymowania sobie, inwersji i niejakiej ludyczności frazy. Reszta wiersza stanowi wówczas próbę ucieczki przed kagańcem, który sama sobie nałożyłam.
Nie chciałbym Cię pytać o kobiecość Twojego pisania, bo podejrzewam, że ostatnio możesz mieć tego trochę dość – ale zaryzykuję… Mam wrażenie, że w pewnej części polskiej poezji tematyzującej płeć poetki powołują do życia bardzo wyraziste, idiomatyczne instancje nadawcze – i bywa, że daje to znakomite efekty, zwłaszcza wtedy, gdy robią to pisarki tej rangi co Joanna Mueller albo Marta Podgórnik… Tymczasem u Ciebie ta kobiecość jest tyleż mocna, co wyjątkowo nienachalna, niewymuszona – a wrażenie to bierze mi się stąd, że ta, która u Ciebie mówi, bez przerwy się zmienia, przebiera, przemalowuje… Gdzieś słyszałem, że bliska Ci jest muzyka Tori Amos – czy w związku z tym można by przyjąć, że swoją poezją podejmujesz podobną grę jak Tori, zwłaszcza na płytach Strange Little Girls i American Doll Pose, gdzie poszczególne utwory rozpisane były na różne kobiece role, w które artystka się wcielała?
Można by przyjąć. Tylko że w ferworze gry, prawdziwej gry, nie przyjmuje się na siebie wyłącznie ról, do których ma się naturalny talent i stąd, jak to ładnie ująłeś, nienachalność mojej kobiecości. Nie chcę mówić o podejmowaniu wyzwań, bo przecież to wszystko robi się dla funu, ale ostatecznie jak daleko na skroń jesteś sobie w stanie wyjechać eye-linerem, żeby to się stało przygodą? Jeśli malowanie, przebieranie się, nie sięgnie głębiej, prędko się znudzi i temu, kto się przebiera, i temu, dla kogo to robi.
Mówiłeś o świetle: jestem jak ta żarówka z kawału o tym, ilu terapeutów potrzeba do zmiany żarówki. Jednego, ale żarówka musi chcieć zmiany. Jestem co się zowie żarówką zgrozy, bo pragnę zmiany nieustannej. Ilość ról, jaką możemy przyjąć przebierając się i malując, jest ograniczona – z przyjemnością poświęcę moją nienachalną kobiecość, aby poszerzyć to spektrum jak tylko się da.