wywiady / o książce

Ślad po cięciu, bez którego nie wyruszylibyśmy w dalszą drogę

Zawsze wierzyłem, że literatura bywa obszarem pocieszenia. Ryzykownym, aczkolwiek ciepłym dotknięciem, które rozmowę jest w stanie raczej pobudzić, zrodzić i przybliżyć, niż osądzić i postawić pod ścianą. Nawet jeśli bywa, iż to dotknięcie zwiastuje owej rozmowy śmierć.

Paweł Kacz­mar­ski: Doba hote­lo­wa wyda­je się prze­sy­co­na prze­czu­ciem kata­stro­fy i wspo­mnie­niem zagła­dy (pisa­nej zarów­no małą, jak i wiel­ką lite­rą).

Bar­tło­miej Maj­zel: Zapew­ne to praw­da. Fak­tycz­nie, chy­ba jest coś, co dość nie­bez­piecz­nie czai się w jej zaka­mar­kach. Bo zobacz, jeśli spoj­rzysz na jej fabu­łę (bo choć to książ­ka poetyc­ka, ośmie­lę się zary­zy­ko­wać stwier­dze­nie, iż to nie­mal­że fabu­lar­na opo­wieść) – dostrze­żesz, iż zamy­ka się w 24 godzi­nach z życia samot­ne­go face­ta, któ­ry utkwił w hote­lo­wym poko­ju. Na dobę. Gdzie się znaj­du­je? W jakim kra­ju? W jakim mie­ście? W jakim cza­sie? Wła­ści­wie dokład­nie nie wia­do­mo. Wie­my tyl­ko tyle, że żyje w poko­ju numer 11, w jakimś dziw­nym, podej­rza­nym i naj­pew­niej pod­łym hote­lu. Nasłu­chu­je co dzie­je się za ścia­ną, zaglą­da co jakiś czas z nie­po­ko­jem na kory­tarz – jak­by prze­czu­wał, iż coś nie­od­wra­cal­ne­go się wkrót­ce wyda­rzy. I rze­czy­wi­ście. Wyda­rza się. Pęka świat. W tle toczy się woj­na. Jakaś rewo­lu­cja. Może prze­wrót? Sły­chać wybu­chy. Tynk odpa­da od ścian. Okno zosta­je roz­bi­te. Boha­ter dostrze­ga cia­ła leżą­ce na uli­cach. Gdy docho­dzi­my do roz­dzia­łu „Dud­nie­nie” – dowia­du­je­my się, że w hote­lu kry­je się ran­na kobie­ta. Leży za zasło­ną, a poko­jów­ka przy­no­si jej pod osło­ną nocy jedze­nie. I nagle boha­ter książ­ki, któ­ry odkry­wa jej ist­nie­nie, zaczy­na ją odwie­dzać. Choć sam nie wie, czy odwie­dza bar­dziej tę pięk­ną, ran­ną, ukry­wa­ją­cą się kobie­tę, czy też śmierć, któ­rą dostrze­ga kro­czą­cą tuż obok niej. Wie­my, że kobie­ta jest poszu­ki­wa­na. Potem nastę­pu­je ciąg dal­szy, któ­re­go może nie będę teraz zdra­dzał. W każ­dym razie po kory­ta­rzach węszą jacyś szpic­le. W sąsied­nim poko­ju inna kobie­ta rodzi dziec­ko. Poja­wia­ją się dziw­ne posta­ci. Węszą. Szu­ka­ją. Nara­sta klau­stro­fo­bia obce­go świa­ta. Nikt nie może poczuć się bez­piecz­ny. Pokój numer 11 zamie­nia się rap­tem w celę numer jede­na­ście.

Ale ta opo­wieść, to tyl­ko jeden wymiar tej książ­ki… Tak, masz rację Paw­le, zagła­da towa­rzy­szy jej chy­ba na wie­lu pozio­mach. Weź­my inny jej wątek, inną obse­sję: zagła­da komu­ni­ka­cji mię­dzy czło­wie­kiem a czło­wie­kiem. Kata­stro­fa znie­kształ­co­ne­go gło­su. W „Dobie hote­lo­wej” czę­sto poja­wia się zda­nie: „roz­mo­wa jest pokie­re­szo­wa­na”. Bo to jest tak­że książ­ka o śmier­ci roz­mo­wy. O stra­chu, że ta śmierć napraw­dę nad­cho­dzi… Zachwia­nie wia­ry w to, iż roz­mo­wa jest moż­li­wa i że może pchnąć nas wyżej. A może nie tyle zachwia­nie wia­ry, ale oba­wa, że te znie­kształ­ce­nia gło­sów nara­sta­ją, że pod­cho­dzą pod nasz próg. To jed­na doba, w któ­rej sku­pia­ją się prze­róż­ne wąt­ki… Tych pozo­sta­łych może na razie zdra­dzać nie będę… Zresz­tą pew­nie nie o wszyst­kich chciał­bym i potra­fił­bym mówić wprost.

Rów­nież nie będę zdra­dzał zda­rzeń i obra­zów z ostat­nich stron książ­ki. Nie­któ­re z nich nawią­zu­ją jed­nak bez­po­śred­nio do doświad­cze­nia reli­gij­ne­go („ktoś podał mi ocet na gąb­ce. mam prze­bi­te dło­nie.”) lub do doświad­cze­nia histo­rycz­ne­go, jak w wier­szu „to już koniec kole­go”, gdzie piszesz:

drze­wo nie wyplą­cze się ze swych korze­ni. drze­wo
ma ser­ce z tysią­ca kamie­ni. budzi się spo­co­ne
w sze­lesz­czą­cych liściach. przy­pi­na do ramie­nia
prze­raź­li­wą gwiaz­dę. zakry­wa­jąc
numer któ­ry wbi­to mu pod korę.

drze­wo było od począt­ku puste. wyro­sło
za kol­cza­stym dru­tem. owi­nię­te w worek
i w pasia­ste łach­ma­ny traw spod któ­rych wysta­wa­ło
załza­wio­ne żebro.

W związ­ku z tym nasu­wa się pyta­nie: jaką rolę peł­ni dla Cie­bie kate­go­ria doświad­cze­nia i pamię­ci wspól­no­ty, pamię­ci zbio­ro­wej? Czy jest kon­sty­tu­tyw­na dla Two­jej poety­ki?

Pamięć mnie zawsze prze­ra­ża­ła. To jed­na z moich uko­cha­nych obse­sji. Pamięć jako trans­fu­zja krwi. Jed­nak w poezji nie inte­re­su­ją mnie doświad­cze­nia zbio­ro­we jako takie. Abso­lut­nie! Od doświad­czeń zbio­ro­wych są reli­gie, sys­te­my, urwa­ne histo­rie… Doświad­cze­nia zbio­ro­we? OK, ale nie jako punkt wyj­ścia ani jako punkt doj­ścia. A jeże­li już, to bar­dziej jako pewien typ zacho­wań rytu­al­nych, wspól­nych, spły­wa­ją­cych na ludzi, któ­rzy w tym samym momen­cie tulą się do bólu albo do sie­bie nawza­jem. To bynaj­mniej nie ozna­cza, iż umy­kam od doświad­czeń zbio­ro­wych (choć ja wolał­bym powie­dzieć: doświad­czeń uni­wer­sal­nych). Jed­nak wszyst­kie one wyma­ga­ją według mnie bar­dzo oso­bi­ste­go sto­sun­ku. Posta­wy głę­bo­ko intym­nej. Ludz­kiej. Dla­te­go wszel­kie te doświad­cze­nia (histo­rycz­ne, reli­gij­ne i inne), jeże­li już po nie się­gam – sta­ram się wyrwać z kon­tek­stu zbio­ro­we­go. Inte­re­su­ją mnie jako uni­wer­sal­ny cię­żar, z któ­rym nale­ży sobie jakoś pora­dzić i ponieść go dalej. Myślę, iż jest to cię­żar, wobec któ­re­go każ­dy twór­ca powi­nien chy­ba przy­jąć jakąś ostrą i wyra­zi­stą posta­wę. Cza­sem wyda­je mi się, że współ­cze­snym poetom bra­ku­je odwa­gi lub umie­jęt­no­ści for­mu­ło­wa­nia eks­tra­wa­ganc­kich pro­po­zy­cji, któ­re umy­ka­ły­by naiw­nym pró­bom posił­ko­wa­nia się tym, co w ency­klo­pe­dii kul­tu­ro­wych gestów sta­je się oczy­wi­ste. Pro­po­zy­cji, któ­re unio­sły­by cię­żar popro­wa­dze­nia dia­lo­gu z czymś bar­dziej zna­czą­cym niż tyl­ko wła­sny język. Wła­sny i wia­ry­god­ny książ­ko­wy świat wybu­du­jesz jedy­nie wów­czas, gdy masz świa­do­mość, że nie może jedy­nie poże­rać same­go sie­bie. Że trud­no unik­nąć spię­cia z tym świa­tem, z któ­re­go umkną­łeś, trud­no nie zde­rzyć się z fun­da­men­ta­mi tego, z cze­go aku­rat się wyplą­ta­łeś.

A z cze­go Ty się wyplą­tu­jesz?

Wyplą­tu­ję się od lat z tęsk­no­ty. Z pew­ne­go marze­nia. I z pew­nych obse­sji. Oce­anów obse­sji. W każ­dym sło­wie. Czu­łość. Jazgot. Dotyk świa­ta, któ­ry wła­śnie się zakoń­czył. Wyplą­tu­ję się z pew­nej prze­strze­ni. I z pew­ne­go gło­du. Z chę­ci zamilk­nię­cia. Z potrze­by, któ­ra wisi nade mną od lat, a ją lek­ko doty­kam po gło­wie, jak­by była dziec­kiem, któ­re sta­nę­ło na skar­pie i zapa­trzy­ło się w oce­an. Wyplą­tu­ję się z języ­ków. Ze spoj­rzeń. Ze sznu­rów. Wyplą­tu­ję się z twa­rzy. Z kamie­ni. Z drzew. Lecz, jako iż nie spo­sób się cał­kiem wyplą­tać, jed­no­cze­śnie wplą­tu­ję się wciąż w nie­koń­czą­cą się Dro­gę, któ­ra rzu­ca mną i tur­ko­cze, i tele­pie, i odwi­ja z tego kłęb­ka niczym roz­cza­pie­rzo­ny koniec jakiejś kolo­ro­wej włócz­ki, jakiejś nici tur­la­ją­cej się ze stro­me­go zbo­cza… Wplą­tu­ję się w pewien obraz, z któ­re­go wyj­ścia nie ma. Wraz z całym jego uro­kiem i pięk­nem powra­ca­ją­ce­go znad odle­głej rze­ki Spo­tka­nia.

Śmierć roz­mo­wy jest w Dobie hote­lo­wej śmier­cią wię­zi mię­dzy ludź­mi, ale wyda­je się jed­no­cze­śnie śmier­cią pla­no­wa­nia, uni­ce­stwie­niem narzę­dzi, przez któ­re boha­ter pozna­je świat (sym­bo­licz­nie wyra­żasz to w pew­nym miej­scu sło­wa­mi „od wczo­raj mapa nie zga­dza się z rze­czy­wi­sto­ścią”). Czy dostrze­gasz w takim razie jakiś obszar, w któ­rym oba­wa kata­stro­fy nie speł­nia się lub zosta­je zawie­szo­na, gdzie wyrok jest odro­czo­ny?

Śmierć roz­mo­wy… Ale chy­ba głów­nie jako wid­mo wiszą­ce ponad nami. Coś co nad­cią­ga, ale nie nad­cią­gnę­ło jesz­cze i zapew­ne nigdy nie nad­cią­gnie, lecz jego bli­skość, ten oddech, któ­ry czu­je­my na ple­cach, już jest czymś tra­gicz­nym i prze­ra­ża­ją­cym. Bo osła­bia jej moc.

Pytasz o wyrok… Jeże­li coś odra­cza ów wyrok wiszą­cej kata­stro­fy, jeże­li coś jest w sta­nie go odro­czyć albo nawet go unie­waż­nić, znieść – to jest to wła­śnie roz­mo­wa. Nawet jeśli jest pokie­re­szo­wa­na. To oczy­wi­ście nie musi być roz­mo­wa opie­ra­ją­ca się na wypo­wia­da­niu słów. Języ­kiem roz­mo­wy jest prze­cież Spo­tka­nie albo zwy­kłe pochy­le­nie gło­wy. Peł­ne poko­ry i wyci­sze­nia, aby dosły­szeć naj­pięk­niej.

Zawsze wie­rzy­łem, że lite­ra­tu­ra bywa obsza­rem pocie­sze­nia. Ryzy­kow­nym, acz­kol­wiek cie­płym dotknię­ciem, któ­re roz­mo­wę jest w sta­nie raczej pobu­dzić, zro­dzić i przy­bli­żyć, niż osą­dzić i posta­wić pod ścia­ną. Nawet jeśli bywa, iż to dotknię­cie zwia­stu­je owej roz­mo­wy śmierć.

Apo­ria, któ­rą two­rzysz, jest napraw­dę fascy­nu­ją­ca: śmierć, któ­rą każ­dy wiersz Doby hote­lo­wej czy­ni bar­dziej nama­cal­ną, zosta­je rów­nież z każ­dym wier­szem – w jej wymia­rze osta­tecz­nym – na chwi­lę odsu­nię­ta, odro­czo­na; jak­by jej zwia­sto­wa­nie pozwa­la­ło prze­trwać roz­mo­wie i języ­ko­wi. Stąd moje kolej­ne pyta­nie: jak uda­ło Ci się zamknąć tę książ­kę? Kie­dy byłeś w sta­nie powie­dzieć „wystar­czy” i napi­sać ostat­nią linij­kę, roz­stać się z boha­te­rem Doby… ?

To była bar­dzo trud­na decy­zja. Bo tych wier­szy było znacz­nie wię­cej. Ja zresz­tą mam taką meto­dę pra­cy, iż pra­cu­ję jed­no­cze­śnie nad wie­lo­ma tek­sta­mi. A nawet kie­dy już wyda­ją mi się ukoń­czo­ne, czę­sto do nich powra­cam, prze­kre­ślam, gwał­cę, zakłó­cam ich rytm. Nie pozwa­lam im zasnąć. Tak samo, jak sobie czę­sto nie pozwa­lam na spo­koj­ny sen. Niech wal­czą razem ze mną. Tak samo uro­dzo­ne w galo­pie, tak samo roz­to­pio­ne w wiel­kim słoń­cu. No więc pra­cu­jąc nad Dobą… mia­łem dzie­siąt­ki roz­grze­ba­nych tek­stów. Takich roz­śpie­wa­nych, wyją­cych pta­ków, z któ­ry­mi coś trze­ba było zro­bić, aby ten śpiew nie poszedł na mar­ne. A jed­nak trze­ba było je stop­nio­wo wykre­ślać. Wyma­zy­wać, tak jak zwy­kle wyma­zu­je się cudze oczy z pamię­ci… Na zasa­dzie – co prze­mil­czeć, aby wzmoc­nić to, co się uprzed­nio powie­dzia­ło. Przy­kła­do­wo dopie­ro w ostat­niej chwi­li usu­ną­łem ośmio­stro­ni­co­wy zwa­rio­wa­ny poemat „Har­mi­der”. W pew­nym momen­cie trze­ba było osta­tecz­nie wykuć tę bry­łę, aby poszcze­gól­ne ele­men­ty zosta­ły ide­al­nie zgra­ne. Aby pew­ne ele­men­ty napraw­dę zosta­ły wywa­żo­ne, zbi­lan­so­wa­ne, zestro­jo­ne, utka­ne, skom­po­no­wa­ne, a nie tyl­ko zebra­ne, zwią­za­ne sznur­kiem, obwią­za­ne sza­rym papie­rem i wysła­ne w świat…

Widząc, jak pre­cy­zyj­na i prze­my­śla­na jest kom­po­zy­cja Two­ich kolej­nych ksią­żek, nie spo­sób unik­nąć pyta­nia: jak sytu­ujesz Dobę hote­lo­wą w kon­tek­ście szer­sze­go pro­jek­tu poetyc­kie­go? Czy jest na Two­jej dro­dze przy­stan­kiem (co może w pierw­szej chwi­li suge­ro­wać tytuł), nagłym zwro­tem, punk­tem doce­lo­wym lub baga­żem, któ­ry nale­ży ponieść dalej? Jakie miej­sce zaj­mu­je w prze­strze­ni Two­jej poety­ki?

Doba hote­lo­wa jest zapew­ne kon­se­kwen­cją poprzed­nich ksią­żek. Efek­tem natu­ral­nej ewo­lu­cji. Zaczy­na się w tym miej­scu, gdzie posta­wi­łem ostat­nią krop­kę. Roba­czy­wość, Bieg Zjaz­do­wy i Bia­ła Afry­ka two­rzy­ły pew­ną try­lo­gię. Roba­czy­wość była tomem o tłu­mie, o masie i o chłop­cu, któ­ry posta­no­wił z owe­go tłu­mu uciec, zmyć te wszyst­kie lep­kie cia­ła, te odde­chy… Posta­no­wił zerwać się z łań­cu­cha. To taka poetyc­ka ana­li­za tłu­mu, w któ­rym nara­sta jakieś sza­leń­stwo. Bieg zjaz­do­wy to bło­go­sła­wio­ny wyrok, któ­ry wyda­łem na same­go sie­bie. Pój­ście na całość. Wyru­sze­nie w Dro­gę. Roz­ko­cha­nie się w pręd­ko­ści, prze­strze­ni. Życie w pędzie. Sto pięć­dzie­siąt na godzi­nę. Stu­kot. Bia­ła Afry­ka z kolei jest o tym, do jakiej mety dotarł boha­ter Bie­gu… . Do jakiejś nie­re­al­nej kra­iny, peł­nej rytu­ałów, pre­hi­sto­rycz­nych gło­sów, sło­wiań­skich emo­cji i czu­łe­go umie­ra­nia na dnie oce­anu. Boha­ter, któ­ry rap­tem przy­brał imię: „umar­ły”, sta­je się już tyl­ko gło­sem, powi­do­kiem, jasną smu­gą. I już wła­ści­wie nie wia­do­mo, czy bar­dziej przy­na­le­ży do tego, czy tam­te­go świa­ta. Jed­nak wszyst­kie te książ­ki posia­da­ły chy­ba coś toż­sa­me­go. Były pisa­ne z per­spek­ty­wy kogoś, kto gna i się nie zatrzy­mu­je. Kto idzie na całość. Z punk­tu widze­nia umy­ka­ją­ce­go sło­wa, któ­re – pra­wem śnież­nej kuli toczą­cej się na łeb i na szy­ję po zbo­czu góry – pory­wa ze sobą inne sło­wa, inne świa­ty. Nara­sta, z ape­ty­tem, z roz­bu­cha­nym gło­dem.

Doba hote­lo­wa jest odwró­ce­niem tej per­spek­ty­wy. Głos, któ­ry do nas docie­ra, zatrzy­mał się (a może został zamknię­ty?) w hote­lo­wym poko­ju. To świat zaczął się wymy­kać, pędzić. Boha­ter tych wier­szy spo­glą­da i obser­wu­je, w jak dziw­ny spo­sób roz­pa­da się wszyst­ko: i świat za oknem, za drzwia­mi, i roz­mo­wa, i nawet ta woj­na, któ­ra toczy się i roz­ra­sta w każ­dej czą­st­ce owe­go świa­ta. A w samym poko­ju, wraz z boha­te­rem, żyją tak napraw­dę tyl­ko gło­sy, jakieś cie­nie, któ­re już nie ist­nie­ją, bo daw­no wybrzmia­ły. To chy­ba naj­smut­niej­sza moja książ­ka, ale tak­że zapew­ne naj­bar­dziej wyci­szo­na. Naj­mniej porwa­na i pocię­ta. Bar­dziej płyn­na i sku­pio­na. Pytasz, czy to przy­sta­nek, czy punkt doce­lo­wy? Przy­sta­nek… Zde­cy­do­wa­nie… Bo mimo tego, iż te wszyst­kie moje książ­ki jakoś ze sobą kore­spon­du­ją, to nade wszyst­ko każ­da mówi chy­ba nie­co innym gło­sem i wyma­zu­je poprzed­nią. Po tym uko­ły­sa­niu, któ­re być może nastą­pi­ło w Dobie hote­lo­wej, zno­wu trze­ba będzie zanur­ko­wać, sko­czyć na głów­kę nie wie­dząc dokład­nie, jak głę­bo­ka woda znaj­du­je się przed nami. Zresz­tą mam już w gło­wie kolej­ną książ­kę, któ­ra wymknie się w kom­plet­nie inną stro­nę…

Nie powstrzy­mam się przed zada­niem pyta­nia: w jaką? A sko­ro wybie­ga­my już w przy­szłość, to zasta­na­wiam się, czy wyobra­żasz sobie wyda­nie kil­ku Two­ich ksią­żek w for­mie wier­szy „wybra­nych” czy „zebra­nych”. Zarów­no do Doby hote­lo­wej, jak i do Bia­łej Afry­ki (do Bie­gu… może w nie­co mniej­szym stop­niu) zde­cy­do­wa­nie bar­dziej pasu­je okre­śle­nie „książ­ki poetyc­kie” niż „zbio­ry wier­szy”. Czy nie oba­wiasz się, że spię­cie ich jed­ną okład­ką powo­do­wa­ło­by zatar­cie opi­sa­nych powy­żej róż­nic i przejść, zwro­tów i zmian per­spek­ty­wy; sło­wem tego, co sta­no­wi o cało­ścio­wo­ści poetyc­kie­go pro­jek­tu?

Ha! Mam już w gło­wie nawet kil­ka ksią­żek! Nie wiem, czy o wszyst­kich chcę i potra­fię powie­dzieć… Są bowiem jesz­cze na bar­dzo wstęp­nym eta­pie powsta­wa­nia. Po pierw­sze Bli­zny, książ­ka z trze­ma nie­przy­zwo­icie dłu­gi­mi poema­ta­mi. Być może ostat­nia książ­ka kla­sycz­nie poetyc­ka, jaką mam ocho­tę napi­sać. Po dru­gie książ­ka poetyc­ka, któ­rą napi­sze­my wspól­nie z pew­ną zna­ko­mi­tą poet­ką… Pro­szę, nie pytaj póki co, o jaką poet­kę cho­dzi… (śmiech) Po trze­cie pro­za, kom­plet­nie nowa jak dla mnie przy­go­da… Nie wiem zresz­tą, co z tego wynik­nie. Na szczę­ście! To cud­na nie­wie­dza. Po czwar­te, książ­ka z ese­ja­mi z podró­ży, noszę ten pomysł i wożę go po świe­cie od lat. Czas naj­wyż­szy coś z tym zro­bić. Choć jeśli ktoś lubi kla­sycz­ną lite­ra­tu­rę dzien­ni­ko­wo-podróż­ni­czą, sro­go się zawie­dzie. Mam nadzie­ję! Po pią­te: wier­sze zebra­ne z pierw­szych trzech ksią­żek – tu powró­cę do Two­je­go pyta­nia: nie boję się owe­go spię­cia ich jed­ną klam­rą. Mam nadzie­ję, że uło­żą się w spój­ną opo­wieść. A jak się nie uło­żą same, to ja uło­żę je na nowo. Po szó­ste… O nie! Chy­ba póki co wystar­czy na naj­bliż­sze kil­ka lat (śmiech)… Ale to „po szó­ste” to chy­ba będzie ostat­nia już książ­ka, pod któ­rą się pod­pi­szę. Zresz­tą chy­ba nie chcę skła­dać żad­nych dekla­ra­cji… Tak wie­le może się jesz­cze wyda­rzyć.

Chciał­bym zapy­tać Cię w takim razie o inspi­ra­cje. Kto patro­nu­je Two­jej książ­ce? Czy lite­rac­kie inspi­ra­cje dla Doby hote­lo­wej róż­nią się zna­czą­co od tych zwią­za­nych choć­by z Bia­łą Afry­ką?

Kto patro­nu­je? Nikt! Napraw­dę… Inspi­ra­cje? Ależ oczy­wi­ście, jest mnó­stwo poetów, któ­rych wiel­bię i sza­nu­ję. Bra­cia i Sio­stry. Ale to nie są praw­dzi­we inspi­ra­cje. Nud­no było­by poszu­ki­wać inspi­ra­cji w Biblio­te­ce. Inspi­ra­cje? Arche­olo­gia. Chmu­ry. Pusty­nie. Sekret­ne języ­ki pta­ków. Afry­kań­skie pie­śni. Ludz­kie oczy. Wiatr od oce­anu. Moment, kie­dy wysia­dasz w szcze­rym polu i szu­kasz miej­sca, aby uło­żyć się do snu. Dźwię­ki gita­ry baso­wej. Hote­lo­we poko­je. Dwor­ce. I tak dalej, i tak dalej…

Masz dwa wyj­ścia. Twój język może wyni­kać z innych języ­ków, a w nie­co bar­dziej kry­tycz­nym i kli­nicz­nym przy­pad­ku może je imi­to­wać. Ale może tak­że pod­jąć pró­bę strzep­nię­cia z sie­bie całe­go tego kurzu, blich­tru, poły­sku. Może stać się marze­niem nawią­za­nia roz­mo­wy z tęsk­no­tą. Z obra­zem, któ­ry nawie­dza i pro­wa­dzi w jakąś stro­nę, któ­rej do koń­ca nie rozu­mie­my, choć pod­świa­do­mie czu­je­my, że jest waż­na. Może sta­nąć kością w gar­dle nik­ną­ce­mu świa­tu. Może odszu­kać utra­co­ny ele­ment Spo­tka­nia. Język może być bar­ba­rzyń­cą, pozor­nym chu­li­ga­nem, któ­ry – jak się rap­tem oka­zu­je, deli­kat­nie tuli nasz ostat­ni sen. I pozwa­la mu wspa­nia­ło­myśl­nie prze­trwać na wła­snych zasa­dach, nie na zasa­dach świa­ta.

Na ile kolej­ne wier­sze wypeł­nia­ły zało­że­nia Doby hote­lo­wej, a na ile były dla Cie­bie zasko­cze­niem, auto­no­micz­ny­mi i nie­po­słusz­ny­mi obra­za­mi, zmu­sza­ją­cy­mi do zmian w ogól­nym, cało­ścio­wym pro­jek­cie? Inny­mi sło­wy – ile jest w Dobie hote­lo­wej z jej pier­wot­ne­go szki­cu i jak, w trak­cie pisa­nia książ­ki, zmie­nił się Twój sto­su­nek do nie­go?

To wszyst­ko było nie­zwy­kle płyn­ne i zaska­ku­ją­ce dla mnie same­go. Kon­cep­cja była od począt­ku jasna. Ale pisząc kon­kret­ne wier­sze nie pla­no­wa­łem ich. Nie usta­wia­łem w sze­re­gu. Nie obdzie­la­łem ich goto­wy­mi rola­mi. Pozwa­la­łem im się zaska­ki­wać. One zresz­tą pisa­ły się nie­ja­ko same. I ukła­da­ły się jakoś tak natu­ral­nie. Jak roz­mo­wa. Ja w ogó­le naj­czę­ściej, gdy zaczy­nam pisać, jestem kom­plet­nie nie­świa­do­my tego co ma powstać. To wszyst­ko jest nie­zwy­kle spon­ta­nicz­ne, gorą­ce. I kla­ru­je się dopie­ro w momen­cie pisa­nia. Jed­no pozo­sta­je nie­zmien­ne. Zawsze zanim zaczy­nam pra­cę na kolej­na książ­ką, cze­kam na śmierć poprzed­niej. Na tę śmierć, któ­ra doko­nu­je się we mnie. Na śmierć jej języ­ka, obse­sji i jej histo­rii. Dopie­ro kie­dy to wszyst­ko ze mnie wypa­ru­je, kie­dy poczu­ję pust­kę, dopie­ro wów­czas stwa­rzam inny świat. Nowy świat, w któ­rym miesz­kam sobie przez pewien czas, zanim z powro­tem go nie wynisz­czę, nie uni­ce­stwię, aby raz jesz­cze posta­wić kil­ka­set kro­pek, któ­re z drże­niem uzu­peł­nię sło­wa­mi, któ­rych cza­sem sam nie mogę pojąć.

Ran­na kobie­ta, któ­ra ukry­wa się w hote­lu, napro­wa­dza na kolej­ną kate­go­rię istot­ną dla Two­jej poety­ki, któ­ra mogła­by łączyć Dobę hote­lo­wą i poprzed­nie książ­ki. Rafał Sko­niecz­ny, pisząc o Bia­łej Afry­ce, mówił o „ukła­da­niu mapy z ran”. Tutaj rana zda­je się napę­dzać bieg wyda­rzeń, zwia­sto­wać śmierć i wyzna­czać kie­ru­nek nar­ra­cji… Czym jest rana dla boha­te­ra (boha­te­rów) Two­ich wier­szy i dla świa­ta, w któ­rym ten boha­ter żyje?

Rana od same­go począt­ku wyda­wa­ła mi się źró­dłem tej książ­ki. To nie jest rana krzy­czą­ca, jak w Bia­łej Afry­ce. Tutaj się sączy. Krwa­wi, ale bez wiel­kiej ilo­ści krwi. Raczej pła­wi się w jakimś smut­ku i dry­fo­wa­niu na jed­nej malut­kiej pla­ne­cie. Rana od same­go począt­ku wyda­wa­ła mi się źró­dłem jakiejś bez­brzeż­nej miło­ści i zro­zu­mie­nia.

W moich książ­kach rana jest wszech­obec­na. Wiem to, czu­ję… Zapro­si­łem tę ranę i nie mam sumie­nia, aby ją teraz bru­tal­nie wypro­sić. Nie potra­fię się jej pozbyć. Jest coś co wisi nade mną i ja to prze­ły­kam. Roz­dra­pu­ję. Może wów­czas, gdzieś tam pod­świa­do­mie lepiej rozu­miem co to zna­czy nadać ranie kształt czło­wie­ka. I co to zna­czy prze­gląd­nąć się w ranie jak w lustrze.

Nie mogę się z rany wytłu­ma­czyć. Nie chcę. Sam zapew­ne chciał­bym zro­zu­mieć jej obec­ność w sobie i w moich rękach, w wier­szach.

Czy ta moja rana jest zwia­stu­nem śmier­ci? Bywa, ale bar­dziej jest chy­ba koniecz­no­ścią pocie­sze­nia. Bo jest czyn­ni­kiem, bez któ­re­go nie powsta­nie bli­zna. W bliź­nie, a spo­glą­dam teraz na swo­ją rękę, po któ­rej ktoś kie­dyś w odle­głym kra­ju w Afry­ce prze­je­chał mi nożem – no więc w bliź­nie obja­wia się całe to chwi­lo­we uspo­ko­je­nie. Jakaś war­tość życia. Ślad po cię­ciu, bez któ­re­go nie wyru­szy­li­by­śmy w dal­szą dro­gę.

Powiązania