Jakub Grabiak: Hejka! Widzieliśmy się ostatnio na festiwalu Biura Literackiego, czyli jakieś pół roku temu. Z tego powodu, wypadałoby się zapytać o życie… Jak tam w Krakowie, co teraz piszesz, co się zmieniło? Wrzesień był brzuchaty?
Amelia Żywczak: Cześć! Kraków czuły jak zwykle, o tej porze roku wyjątkowo miło jest brać wdech. Ostatnio piszę więcej, ale pozwalam sobie na dość frywolny rytm. Wrzesień dużo zmienił, ale w tym momencie myślę o nim w czasie przyszłym, stanowi stację na horyzoncie. Mam nadzieję, że tak samo piękną jak poprzednia!
W twoich wierszach często pojawiają się angielskie słowa, czy nawet całe frazy w tym języku. Myślę, że figurują na tej samej zasadzie, co Minecraft, imię nauczyciela i Przemysław Babiarz, a ich celem jest próba dogrania się do jakiejś tam pokoleniowości. W szerszej perspektywie – już dużo ciekawszej – mogę myśleć też o tych zabiegach jako o wtrętach, które demontują jednorodność składni oraz jej płynność, przez co, prawem paradoksu, owa składnia nie może być przebita zasiekami przecinków?
Tak? Nie? Może istnieją chromatyczne układy, które widać pod kątem, którego nie sprawdziłem? Zdziel mnie po głowie, a mocno!
Dużo mnie łączy z angielskim od wielu lat, przez co trudno mi uniknąć wykorzystywania go w wierszach. Pierwszych słów nauczyłam się w wieku trzech lat, kończyłam dwujęzyczne liceum i tak dalej. Bardzo jest mi ten język bliski, nie tylko ze względu na jego jako taką znajomość, ale głównie przez ciągi asocjacyjne z nim związane. Angielski cechuje się w mojej głowie konkretnym flow, szczególną barwą, szeregiem obrazów i emocji. Pytasz o kąt – najsłuszniej chyba będzie podchodzić do tych tekstów z małżowiną uszną przystawioną prostopadle do wersu. Najważniejszą dla mnie funkcją wplatania angielskiego jest zabawa warstwą fonetyczną. Lubię kontrast, a dźwięk jest jednym ze sposobów, w jaki można go wrzucić. Angielski dla mnie przede wszystkim brzmi. W podstawówce miałam różową nokię qwerty, wzbudzającą ogromną zazdrość rówieśników, na którą pobierałam zagraniczne piosenki. Podczas odsłuchań wyłapywałam konkretne głoski i próbowałam powtarzać. Kiedyś sporządziłam nawet wykaz utworów, w których zaakcentowany był dźwięk „th”, który szczególnie mnie fascynował. Innym razem, chyba w gimnazjum, zrobiłam przyjaciółce książeczkę ze spisem trudnych głosek i jakimiś przykładowymi wyrazami (musiało być traumatycznie). Fonetyka angielskiego jest bardzo plastyczna, co stanowi kontrast do twardej, spółgłoskowej i jednolitej polskiej wymowy „Sh” to nie to samo co „sz”, „ch” to nie „cz”, angielskie „l” jest okrąglejsze niż polskie, o „r” nie wspominając. W tym języku nie ma konsekwencji fonetycznej, co drugie słowo ma kilka alternatywnych wymów, niektóre głoski mogą być zupełnie pominięte. Jest dużo miejsca na dźwiękowe przesunięcia, którym może wtórować zadrapany rytm. Angielski jest dla mnie miękki, przez co wulgaryzm funkcjonować będzie zupełnie inaczej, niż polski odpowiednik. Można się trochę zbuntować. Mówisz o pokoleniowości. Angielski jest też w gruncie rzeczy dosyć niebezpiecznym narzędziem, które potrafi wykluczyć tych, którzy się nie osiągnęli językowej biegłości i nie znają kulturowego kontekstu. Starałam się to w wierszach przemycić, to znaczy chciałam, żeby za angielskim szło poczucie ekskluzywności podmiotu, trochę żałosne, trochę złośliwe, trochę gówniarskie. Co do składni – nie szczególnie o niej myślałam.
Chciałbym zatrzymać się na dwóch kwestiach, które poruszyłaś, i zapytać Cię, czym w detalach różnią się obrazy, aktualizowane za pomocą wyrażenia w języku tym i tamtym, jak ma się do tego ruch pomiędzy nimi?
Druga rzecz: jak myślisz o kolorze w doświadczeniu języka? Czy barwy związane z polskim i barwy związane z angielskim traktujesz jako oddzielne agregaty, gdzie każdy zachowuje się w inny sposób, czy też istnieją pewne obszary, które można doświadczyć w tym, a w tamtym już nie, jednak w pewnej części ich zakresy na siebie nachodzą? Chodzi mi już o poziom pojedynczych wyrazów i ich osobliwego drgania w przestrzeni wiersza (w tym tego, co się robi z nasyceniem barwy, jej fazami, przez które przepływa słowo w trakcie swojego trwania), a nie tego, czy tamtego języka narodowego.
Obraz w angielskim tworzy się dla mnie sam, w polskim muszę go wygrzebać. Angielską obrazowość czuję raczej jako płynny ruch, nawet skrajne obrazy potrafią w moich oczach funkcjonować w jakiejś symbiozie, odnajdywać między sobą pozornie niewykrywalne połączenia. Polski natomiast jest raczej pofalowany, trzeba wyjrzeć zza zakrętu, żeby zobaczyć całe płótno, a i to nie zawsze się udaje, pozostawiając w przykrej konsternacji. Jest dla mnie jednak o wiele bardziej wyrazisty i bardziej go lubię, jeśli w ogóle można tak to ująć. Odwołując się do drugiego pytania – trybiki angielskiego i trybiki polskiego to dla mnie dwa odmienne mechanizmy. Koła mają różną wielkość, inaczej się zazębiają, inaczej trą. Myślę, że nie istnieją obszary, w których na siebie nachodzą i przybierają ten sam odcień. Nie wiem, czy barwy w przestrzeni pojedynczej frazy mogą być w ogóle identyczne w jakichkolwiek dwóch językach, jeśli w każdym z nich słowo przechodzi w słowo na innej zasadzie, litery układają charakterystyczne formacje, przecinek stawiany jest unikatowo.
Pomyślmy sobie, że istnieje jakaś paleta wszystkich możliwych barw. Jeśli miałaby się rozdzielić w miarę równo na dwa światy (a co jeśli byłoby ich jeszcze więcej?), gdzie określone barwy np. zimne i suche służą tylko tej, a nie tamtej nodze, a my jesteśmy w tamtej nodze… to w ogóle po co… chodzić… Chciałbym krzyknąć – to nie dzieje się tutaj, albo, to nie dzieje się wyłącznie tutaj, ale zostawmy to. „Wszystko ma koniuszek, końcóweczkę” – jak wyglądają względem reszty ciała i na czym polega wiązanie, żeby nie odpadło?
Ale barwy nie muszą być ulokowane po dwóch skrajnych stronach spektrum, żeby móc powiedzieć, że się od siebie różnią. Czasem wystarczy pół tonu, czasem inność widoczna jest tylko pod światło. Chociaż myślę, że to jest przede wszystkim kwestia osobistego zanurzenia w języku – jak chcesz łączyć, to połączysz, jak chcesz rozdzielić, to rozdzielisz. Ja zdecydowanie bardziej czuję drugą drogę, odchylenia dla mnie zawsze są, czasami ukryte w mikroskali. Co do koniuszków – mogą przyjmować formę opuszka błądzącego po płaszczyźnie w celu odnalezienia miejsca gdzie coś albo ktoś. Innym razem są rozdwojonym włosem, którego nie obcinasz bo obiecałeś sobie zapuszczanie. Myślę, że wiązań jest sporo i niekoniecznie trzeba się wysilać, żeby nie odpadły. Często ulegam pozornym zakończeniom, które zamiast odcinać pasożytują sobie w najlepsze. W sumie może ja sama czasem takim bywam. Końce w ogóle są dla mnie bardzo smutne, nie zliczę seriali, przy których został mi do obejrzenia ostatni sezon.
Lubisz się bawić wielkościami, ustawiać dwie rzeczy tak, że po jednej stronie, na szalce, mamy plamy potu na bawełnie, po drugiej zaś widok na mapę; „pojezierze”. Jest to dla ciebie sposób dynamizacji przestrzeni, ukazania jej na dwóch planach jednocześnie, czy może jeszcze coś innego, w co nie trafiłem?
To jest tak, że „międzymiastowie” jest dla mnie miską autobiograficznej sałatki, w której większość składników reprezentuje sobą konkretne miejsce, wspomnienie, emocję, osobę itd. Zdarza mi się myśleć o wierszu, a nawet jego odłamku, jako o budynku na makiecie, do którego można wejść, rozejrzeć się, wybrać najwłaściwsze pomieszczenie i usiąść. Ale zazwyczaj utwór jest zlepkiem fraz, który powstaje na skutek łączenia obrazów z życia w spójną dla mnie całość. Momenty, w których czytelnik widzi zabawę wielkościami, są na przykład przestrzenią, którą odwiedzałam w podstawówce i osobą, którą znam z liceum, a takie zestawienie ma dla mnie określone znaczenie. Nie ukrywam, że stosunkowo rzadko myślę o tym, jak takie wersy będą odebrane. Zwykle buduję tekst w egocentrycznym celu, a potem w nim mieszam, żeby był, powiedzmy, składny. To, co się z nim potem dzieje to już inny temat. Zdarzyło mi się wiele razy usłyszeć przemyślenia dotyczące któregoś z moich wierszy, które były tak odklejone od tego, co sama na ich temat wiedziałam, że do dziś nie mogę się pozbierać (ale to bardzo fajne uczucie). Swoją drogą, zdecydowanie ważniejszymi oddziaływaniami są dla mnie dialogi między całymi tekstami. Chociażby położenie wierszy względem siebie na przestrzeni książki jest czymś, nad czym intensywnie myślę.
Wznosiłaś dłonie ku Tomaszowi? („zupę z was wylewam na spodnie”), co ci to dało?
Innymi słowy: plakaty z czyimi podobiznami (twórców, nie musimy się ograniczać do poezji) wiszą nad twym łóżkiem? W kolorze? Uśmiechają się? Tamten ma starty policzek?…
Ku Tomaszowi co najwyżej wznosiłam nieśmiało wzrok, ale ta konkretna fraza powstała w czasach, kiedy nie wiedziałam kim jest. Nad łóżkiem wiszą głównie rumiane buzie moich przyjaciół, którzy wpływają na mnie najmocniej. Mam szczęście otaczać się bardzo zdolnymi ludźmi i bezczelnie z tego korzystam. Jakkolwiek patetycznie to nie brzmi, tak właśnie jest, wjeżdżają mi na ambicje (i bardzo słusznie). Na jednej ze ścian widnieje obraz mojej koleżanki Oli Żmudy, z którą mieszkałam w bursie. W naszym pokoju wisiała praca pt. „Centrum”, którą stanowił kawałek brzucha namalowany na kwadratowym płótnie. Mam jeden wiersz, który się do tego odwołuje – jest w kwadratowym polu tekstowym i na środku ma pępek. W ogóle ten pokój był niesamowity, pełen plakatów wątpliwego pochodzenia, pełen rozrzuconych rysunków, farb, przedmiotów, które trudno mi zdefiniować. Mieszkałyśmy w cztery, z czego byłam jedyną osobą, która nie chodziła do liceum plastycznego. Żeby dojść z łazienki do łóżka musiałam skakać między pracami, żeby nie wylądować stopą na martwej naturze, bardzo miło to wspominam. Jeszcze cieplej myślę o porankach, kiedy mój alarm nastawiony na 5.30 budził wszystkich oprócz mnie. Dziewczyny bywały niepocieszone, całe szczęście miłość wszystko wybacza.
[M]iędzymiastowie jest pełne wrażeń zmysłowych – szczególnie opartych na zmyśle słuchu – które koegzystują ze sobą na zasadzie (wybaczmy) zestawienia. W moim odczuciu niosą ze sobą dużą energię nerwicową, gdzie jedne doświadczenie, dajmy na to „widelec sunący po porcelanie” unaocznia inne, zawiązując tym samym poziomą relację, która jednak nie jest linearna, nie odnosi się do obrazu, jaki może się nam zmieścić w matrycy otwartych oczu.
Gdy myślisz o swoim modelu wiersza, myślisz bardziej o jednej, poziomej płaszczyźnie, gdzie te wrażenia są bardziej ”obok siebie”, niż „o sobie”, czy raczej o kilku piętrach, których nie da się objąć granicami jednego mieszkania, gdzie przez okno możesz zobaczyć coś, a potem coś na stole, wewnątrz?
Myślę, że jest trochę wszystkiego. Są teksty, które skeiłam na zasadzie teledysku, w którym sceny są raczej obok siebie. W niektórych wierszach kompilacje obrazów staram się przekształcić tak, żeby powiązania wypłynęły na wierzch, wtedy płaszczyzny się przenikają i tworzą jakąś spójność (mam nadzieję). Chociaż chyba najczęściej w jednym utworze są fragmenty obrazujące i pierwsze, i drugie rozwiązanie. Ciekawe jest dla mnie Twoje spostrzeżenie dotyczące zmysłu słuchu, osobiście do tych tekstów podchodziłam raczej jak do obrazków, grafik.
„[I]gła wosk heliecery pisk karaczan subimago hydrożel z pieluchy”?
To fragment „poe”, w którym chyba widać wspomnianą przez Ciebie nerwicowość, szczególnie w kontekście całego utworu, w którym pojawia się gęsty slalom między obrazami, trochę niepokojącymi. Sam wers jest szeregiem, w kilku miejscach jakoś tam posklejanym. Asocjacja była dość histeryczna, chociaż są nitki, które prowadzą w górę do innych obszarów wiersza. Nie każdy obraz jest konkretnie ulokowany w kontekście, chociaż mimo wszystko bardziej spawałam niż rozrzucałam. Pisałam to mając gorączkę, może to też miało wpływ.
Dzięki za rozmowę, do zoba.
Dziękuję!