Joanna Mueller: Olu, powiem szczerze – zakochałam się w Gryczance Kaspijskiej bezapelacyjnie, na zabój, jak siksa. Wybacz więc naiwność i rozchełstaną emocyjność pierwszego pytania. Powiedz: jak, z czego udało Ci się ulepić taką postać? Czy główna bohaterka Twojej powieści ma jakieś siostry/jakichś braci w innych dziełach literackich czy filmowych? A może jest po prostu z życia wzięta?
Aleksandra Kasprzak: Gryczanka jest bajaderką. To takie ciastko ulepione z odpadów cukierniczych, które zawsze było tym najtańszym ze szkolnego sklepiku. W Gryczankowych odpadach można znaleźć kilka moich projekcji o wymarzonej koleżance, ale też trochę mnie samej, tej pretensjonalnej z lat szkolnych, zachłyśniętej lekturami, feminizmem i serem królewskim. A nawet, nie bójmy się tego powiedzieć, Gryczanka jest queerowym Harrym Potterem w spódnicy. Harrym, gdyby urodził się w Polsce. Wtedy jego stary lepiłby z listów do Hogwartu origami.
A tak na poważnie – miło, że się zakochałaś, ale wydaje mi się, że Gryczanka jest zwyczajna. Jest po prostu dziewczynką, która pod wpływem gęstości życia wymyka się socjalizacji do czesania lalek, bo zamiast tego woli rozmawiać z duchami i myśleć o serowych migdałach (lub niebieskich serach).
Dla mnie nie jest zwyczajna, a bajaderki to najlepsze ciastka. Kiedy zastanawiam się, co odróżnia Gryczankę od innych dziewczyńskich bohaterek, które znam, to chyba jej uderzająca wyrozumiałość. Gniew pojawia się w niej dopiero, gdy wiąże się z Esterą – o tę zmianę zagadnę Cię jeszcze osobno – ale wcześniej każde zaobserwowane zachowanie czy zdarzenie nastolatka filtruje przez swoją niekiedy niepojętą wrażliwość. Jej spojrzenie jest nieodmiennie wybaczające i rozumiejące, nawet wtedy, gdy opisywane przez Gryczankę postaci robią tak okropne rzeczy, że czytelniczce w kieszeni wybucha wulkan (metaforę gniewu kobiet podkradam od Anny Świrszczyńskiej). Co Cię skłoniło do nałożenia bohaterce takich okularów w sytuacji, gdy aż by się prosiło do konstrukcji typu J’acusse…!? Znużyłaś się tonem oskarżycielskim w najnowszej prozie?
Chciałabym powiedzieć, że skłoniła mnie do tego radykalna empatia, ale Gryczanka wcale nie jest tak altruistyczna. Nie jest też Chrystusem przebranym za Harry’ego Pottera. Jej wyrozumiałość to strategia przetrwania w świecie, który jest jak ta drukarka – niby powinna działać i każdy mówi, że będzie OK, ale gdy czegoś od niej potrzebujesz, to cię zawodzi. Szkoła i rodzina zawodzą bohaterkę, ale ta czuje się bezpieczniej, gdy ucieka w swoją wyobraźnię, decyduje się na brak konfrontacji. Bo łatwiej jej pomyśleć, że pod schodami znajduje się czarna dziura, która pożera dziewczynki i przemienia je w kiełbaski, niż przyznać, że odczuwa strach. Odpływ myślami w absurd okazuje się łatwiejszy, bo nie jest prawdziwy, a rzeczywistość wydaje się zbyt przytłaczająca. To dziewczynkowy eskapizm, tworzenie serialu na swój temat na bieżąco. Coś w stylu snucia historii, jak wyglądałoby życie, gdyby crush z liceum okazał się tureckim księciem i zabrał nas na wakacje do Australii, by spotkać syrenki z H2O. A to wszystko, by zdjąć ciężar z życia z mężem przemocowcem.
Wyrozumiałość Gryczanki jest podkręcona, bo zależało mi, by pokazać, jak socjalizuje się dziewczynki. W podkręconej rzeczywistości prędzej wymyślą sobie dziwny, ale miły świat, lub nawet niemiły, lecz utrzymany w bezpiecznych ryzach własnej fantazji.
Tak poza tym uważam, że bunt jest cool, nie znudziłam się nim. Jestem za oporem, ale chciałam stworzyć bohaterkę, która bardziej rozumie, niż działa. Nie jest przy tym tak znienawidzoną przez internet małą zakładniczką w obozie symetrystek. Nie chodzi o to, by głaskać oprawcę i próbować zrozumieć transfobię, homofobię. Raczej o to, że Gryczanka patrzy na ludzi jako ciągłość historii. Nawet jeśli niektóre z jej elementów są obrzydliwe, lepkie. Jak masło.
Przy lekturze Wydrąż mi rodzinę w serze przychodziła mi na myśl książka Najbardziej niebieskie oko Toni Morrison – nie tylko dlatego, że bohaterki są rówieśniczkami, a prowadzona przez nie narracja odkrywa ciemne strony relacji rodzinnych, ale przede wszystkim ze względu na zdanie umieszczone przez Morrison w przedmowie do książki: „podatność na zranienie jest w pewnym stopniu udziałem wszystkich dziewczynek”. Wielokrotnie myślałam o Gryczankowej „podatności na zranienie”, pojawiały mi się w głowie traumatyczne schematy, którymi może pójść jej historia (tak jak się stało z życiem Pecoli), jednak za każdym razem dziewczynka jakoś się ratowała. A przecież Gryczanka nie jest postacią brawurową silną, kimś na kształt Pippi, żadna z niej superbohaterka, tylko bajaderka. I też – drugie przecież – te zranienia jednak się pojawiają, że przywołam chociażby sąsiada, który raz nazywa dziewczynkę „niezłą suką”, a później komentuje jej sutki, w które, gdy podrosną z wisienek w gruszki, chętnie by się wgryzł. Bohaterka reaguje naiwnie – myśli, że „suka” to komplement związany z jej ostrymi jak u psa zębami – i to chyba jest dla czytelniczki najbardziej wstrząsające, bo naiwność przyczynia się do pogłębienia podatności na krzywdę. Ale Ty jako autorka nie skupiasz się na urazach, nie prowadzisz Gryczanki na kozetkę, tylko rzucasz jej koło ratunkowe. Co jest tym kołem? Poczucie humoru, a może właśnie – paradoksalnie – dziewczyńska naiwność?
Chcę wierzyć, że poczucie humoru uzbraja Gryczankę i czyni z niej superbajaderkę.
Kołem ratunkowym jest rozbijanie narracji, jakiś skręt. Oczywiście chciałabym buntować się przeciwko każdemu przejawowi mizoginii i seksizmu, ale nie da się żyć w ciągłym trybie udzielania innym lekcji z wrażliwości i inkluzywności (lub po prostu: nie-bycia-ch*jowym człowiekiem). Fajnie, gdybyśmy osiągnęli konsensus ws. nienazywania dziewczynek „sukami”. Miło byłoby nie usprawiedliwiać dziwnych tekstów przykładowego sąsiada jego „poczuciem humoru” i „osobowością zawadiaki”. Ale poczucie humoru ratuje Gryczankę w chwilach bezsilności i traumy, oswaja to, co trudne, i w pewnym sensie wytrąca broń z ręki opresora. Nawet jeśli jest to śmianko przez łzy.
Poza tym zależało mi, by stworzyć bohaterkę, której narzędziem jest humor. Ten często staje się domeną męskich bohaterów – weźmy takiego Chandlera z Przyjaciół czy nawet kreskówkowego Andy’ego z Ach, ten Andy!.
Pociągnę temat poczucia humoru. Mówiłaś już o tym trochę Edycie Ołdak w wywiadzie na okoliczność almanachu Połów, kiedy pytała Cię o Twoją wodewilową metodę wykpiwania wszystkiego. Przytoczyłaś wtedy nagłówek z „ASZdziennika” – gdzie zresztą pracujesz jako dziennikarka satyryczna – oparty na porównaniu kobiety do inkubatora. I rzeczywiście, czytając ten ironiczny nagłówek, miałam podobne odczucie jak przy lekturze (wielokrotnej, bo redaktorskiej) Twojej książki. Jednoczesne zmrożenie i trzęsawka ze śmiechu. Chyba najbardziej czułam to przy opisie dzwoneczka, a właściwie dwóch, które Gryczanka dziedziczy w matriarchalnym posagu po babci i matce (jest jeszcze trzeci – dzwon zawieszony w kuchni, obsesyjnie polerowany przez mamę). Te dzwonki uwieszone na szyi mogłyby być – i są przecież! – symbolem kobiecej krzywdy, a jednak Ty opisujesz to, co jest najbardziej serio (serowa seria skurwysyństw), w trybie buffo. I to odrzucenie konwencji ofiarniczej wali po stykach jak obuchem. Zawsze tak odbierałaś/opisywałaś rzeczywistość?
Nie, nie zawsze *śmiech*. Kiedyś toczyłam się przez życie w pełnej dramie. Czytałam nawet Wojaczka! I zachwycałam się smuteczkiem, co wciąż jest mi bliskie, bo trudno wyrasta się z tego etosu smutnego, melancholijnego artysty (bo przecież nie artystki, tfu!). Ola Kanar na jednym ze slamów powiedziała: „dziewczyny są smutne smutkiem systemowym” – i to stwierdzenie jest mi bardzo bliskie. Ale obecnie smutek działa na mnie bardziej, gdy nie jest podany wprost. I tu bardzo gładko w moje życie zawodowe wjechała satyra.
Jesteśmy przyzwyczajeni do złych wieści. Ocieplenie klimatu. Dramy influencerów. True crime. Nie twierdzę, że dyskurs pisania „na smutno” się wyczerpał, ale mnie osobiście już zmęczył. W obliczu tak wielu smutków bardzo kusi, by w tej gęstości dramy po prostu się roześmiać. Można to robić na wiele sposobów, w różnych sytuacjach, na przykład obśmiewając handel wymienny skarpetek podczas rozstania z partnerem.
Znużył mnie Mickiewicz i martyrologia, znużył mnie ten pornograficzny smutek. I nie chcę brzmieć jak cyniczna zetko-milenialka, która gówno przeżyła i gówno widziała. Oczywiście każdy ma swój sposób przeżywania. Nie ma lepszych i gorszych, każdy jest po prostu inny i dopasowany do osoby. Na mnie działa właśnie śmianko – nie bez powodu moim ulubionym serialem jest Fleabag, który, jak stwierdza w nagłówku na portalu zwierciadlo.pl Marta Waszkiewicz, „bawi do łez i rozrywa serce jednocześnie”.
Jak już wspomniałam – humor to wytrącanie broni. Nawiązałaś do ASZ-owego nagłówka o kobietach inkubatorach, zacytuję go w całości: „Awaria 25-letniego inkubatora. Leje się z niego woda, nie reaguje na polecenie rodzenia”. To smutne, trochę śmieszne przez sposób sformułowania, ale równocześnie przecież tak bardzo prawdziwe. Gdy przejmiemy ten żart i same nazwiemy się „inkubatorami”, na wierzch wychodzą szwy skurwysyństwa polityków, którzy pierwotnie wpadli na takie porównanie.
Równie mocno jak główna bohaterka fascynuje mnie postać matki. Stosowany przez Ciebie tryb buffo mógłby zamienić książkę w ciąg karykatur, a jednak tak się nie dzieje. Każda z postaci jest złożona – dajesz w tych serowych ulepach trochę stereotypów, ale odkrywasz też liczne głębsze warstwy, dzięki czemu zamiast gołego „oskarżam” mamy gratisowy dodatek „ale rozumiem”. Matka bohaterki momentami mogłaby się wydawać taką typową Grażyną, zapijaczoną żoną chlejusa Janusza, która chętnie przekaże córce patriarchalny dzwoneczek, a swój wymuskany kuchenny dzwon odpali razem z obiadową pseudomszą i antygenderową perorą. A jednak Ty uparcie rzeźbisz w tym gładkim uproszczeniu, dzięki czemu wraz z Gryczanką i jej siostrą Martą (wcześniej: bratem Markiem) natrafiamy na feministyczne książki skitrane przez matkę w beczce z kiszonkami. I tu elementarny ementalerowy ulep zaczyna się rozwarstwiać. Razem z narratorką zaczynamy drążyć (w serze), co takiego się stało, że matka z potencjalnej feministki stała się, no właśnie, „pasem transmisyjnym patriarchatu”, Grażyną zgnębioną przez ślubnego Janusza. I pytamy też – tu moje pytanie do Ciebie – czy sama Gryczanka, nawet z uwieszonymi na szyi dzwonkami, uniknie losu Grażyny?
Czy uniknie losu Grażyny? Pewnie tak, bo realia, w których się wychowała są inne. Albo nie.
Patriarchat pozostaje w jej głowie, to postępujący proces, który zaraża wszystko inne, jest lepki jak masełko i trudny do zmycia. Na pewno będzie próbowała uniknąć losu przywołanej Grażyny i z pewnością pomogłaby w tym ucieczka z Sierpca, ale Gryczanka nie chce iść drogą Eribona i Louisa. Nie ucieka do większego miasta, zostaje w swoim topiącym się serku, bo chce go zrozumieć. Nie daje czytelnikowi tak uwielbianego zakończenia, nie ma tu drogi, samochodu, radości z oderwania się. Gryczanka wybiera drogę oddolną – terapeutyczne spotkania z lokalną społecznością skupione na rzeźbieniu zmarłych w serze. Stara się robić content na miarę tego, w czym tkwi.
Na tym nieodcinaniu się od rodziny i lokalnej wspólnoty polega jej (bohaterska, bajaderska) odwaga, szacun! Redagowałam Twoją książkę w wakacje, w rodzinnym topionym serku pilskim, do tego akurat czytałam książki Alice Miller o czarnej pedagogice, więc sporo myślałam o kołomyi dziedziczenia traum, a przygody Gryczanki były tu idealnym podkładem. Podziwiałam ją, że umie spojrzeć na swoją rodzinę wielowymiarowo – i że te wymiary zbiera poprzez proces przysłuchiwania się złożonym historiom z dzieciństwa swoich rodziców. Inaczej patrzy się na sumiasty alkoholizm ojca, gdy dostrzeże się w nim potencjalnego artystę, którego los przetrąciła między innymi rodzona matka, babcia Amanda. Również portrety mamy dziewczynki są wielowarstwowe i spękane, na przykład ten z plaży, kiedy matczyne ciało wydaje się córce jednocześnie galaretowato tłuste i wychudzone (to chyba wtedy zastanawia się, czy jej mama w ogóle coś je), zarazem obrzydliwe i pociągające. W tym pęknięciu Gryczanka – która sama ma niefajne przygody z jedzeniem i odrzucaniem własnego ciała – na moment ujrzała swój ewentualny kobiecy los, pewnie stąd ten wstrząs i pytanie: „dlaczego wadziło mi ciało matki?”.
Ale największe wzruszki miałam, gdy mama powiedziała do córki: „Wiesz, nie musisz bardziej chudnąć, Gryczanka”, a sama usłyszała: „Ty też nie, mamusiu” (i tulas). Ryczałam jak bobrzyca, bo oddałabym tonę chipsów koperkowych (albo numer komórki Michała Wiśniewskiego), żeby usłyszeć coś takiego w realu i przytulić się do jakiejś „matki z pluszu”. Większość poharatanych (najczęściej przez „matki z drutu”) dziewczyn i kobiet nigdy tego nie usłyszy, ale książki takie jak Twoja mogą być dla nich rodzajem wspierającego przytulasa. Masz świadomość tej konsolacyjnej roli Twojej powieści? A może sama natrafiłaś na takie ratunkowe książki w swoim życiu, skitrałaś je w kiszonkach i możesz coś podrzucić?
Motyw chudnięcia i grubnięcia wydaje mi się oczywistym tropem przy opisywaniu doświadczeń nastolatkowych. To stały temat rozmów z koleżankami, zresztą niejednokrotnie angażujący również matki i siostry. Za pomocą głowy Gryczanki chciałam w jakiś sposób przerobić te rozkminy i związany z nimi wstyd. Zresztą nie o wagę tylko chodzi. Do dziś pamiętam, jak pierwszy raz zauważyłam, że mam na nogach w ł o s k i. Zorientowałam się, gdy akurat dziewczyny (nieprzychylnie) komentowały owłosienie koleżanki. Ja też miałam włoski, ale nie były celem szydery, bo okazały się zbyt jasne.
Pomyślałam sobie, że miło by było, gdyby matka nie odgrywała roli złoczyńcy w tej historii. Może i odprawia msze nad pomidorówką, może dorzuca kwiaty do śniadania i woli usuwać się w cień, ale miewa też swoje „momenty” – rozumie, że o wartości córki nie świadczy to, czy mieści się w rozmiar XS, i nie wygładza tej narracji słynnym „chodzi mi tylko o twoje dobro, szczupłym żyje się łatwiej”.
Szczerze przyznam, że mimo tej sceny nie myślałam o swojej książce jako przytulasie pod kątem ciałopozytywności, ale bardzo mi miło, że ten rozdział miał dla ciebie takie znaczenie. Jeśli chodzi o przytulasododatniość, to starałam się położyć akcent bardziej na osoby LGBT. Chciałam postaci lesbijki w książce, która nie będzie cała na temat doświadczenia homoseksualności i nie powieli narracji o dramacie coming outu (mimo że oczywiście to bardzo ważny temat).
A jeśli chodzi o moje „książki ratunkowe” – w tej kwestii nic oryginalnego, nic niszowego. Powrót do Reims dał mi sporo „przytuleń”, wiadomo. Ale też Płacząc w H Mart – mnóstwo czułości i opowieści o tym, jak radzić sobie z oczekiwaniami i żałobą. Chociaż to „przytulki” niejednoznaczne, bo tam też sporo jest dramy i „matek z drutu”. I, OCZYWIŚCIE, Harry Potter. To książka ratunkowa z dzieciństwa dla wielu osób, przeżyłam z nią wiele lat, przez długi czas nie wiedziałam, że istnieją w ogóle jakiekolwiek inne książki dla dzieci/nastolatków/dorosłych. Może nie jest to zbyt inkluzywna seria, może mało tam problematyki, a dużo naiwności, w dodatku autorka to transfobka, ale przez długi czas ta seria była dla mnie „książką kołderką”. Zresztą motyw czytania dzieł transfobki przez osobę transpłciową również pojawił się w Wydrąż mi rodzinę w serze.
Jednym z punktów zwrotnych powieści jest wejście Gryczanki w relację z Esterą. To dzięki niej bohaterka zaczyna akceptować swoje „grube imię” (Ola Kaspijska – skojarzenia z autorką przypadkowe?), ale też pod jej wpływem robi rodzinny „24 h challenge”: „Zaproponowałam jej randkę typu esej. Smutek nastolatki: potrzebowałam aprobaty swojej dziewczyny, by spojrzeć na rodzinę jak na odcinek paradokumentu”. To świetny rozdział, bo dzięki tej próbie socjoanalizy Ola Kaspijska uświadamia sobie, że właściwie niczego o swojej rodzinie nie wie, a jeśli nawet coś wie, to w wykrzywionej, zideologizowanej, czasem pogardliwej formie. To wręcz „kubeł-zimnej-wody-challenge” – dzięki niemu Gryczanka dostrzega w sobie „pretensjonalną idiotkę z sercem po złej stronie”, widzi własną niewdzięczność wobec mamy, która szoruje gary i smaży dla córki sery, podczas gdy ta oddaje się feministycznym studiom z teorii matkoznawstwa, a wreszcie zbiera słuszny ochrzan ze strony Marty zarzucającej bohaterce, że postrzega transseksualną siostrę nie jak człowieka, a jak ideologię, i tylko zbija na niej punkty do własnej prawilnej lewicowej karmy. Tu znowu Twoja książka staje okoniem, idzie wbrew łatwym osądom i polaryzacyjnym sztancom. Co Ciebie, jako twórczynię przecież mocno zaangażowaną, interwencjonistyczną, kosztował taki gest „odideologizowania” narracji?
Skojarzenie z autorką nieprzypadkowe, ale też niezbyt znaczące. Po prostu uważam, że „Ola” jest bardzo okrągłym imieniem, a „Kaspijska” to cool nazwisko, które mogłabym przyjąć z żonką, gdyby śluby jednopłciowe były w Polsce legalne.
Moment konfrontacji ze swoją orientacją seksualną i z lekturami jest tu tak ważny, bo sprawia, że uwidacznia pewne uprzywilejowanie Gryczanki. Może nie żyje w luksusach i nie jest „bogatym dzieciakiem”, ale mam tu na myśli uprzywilejowanie względem życia, jakie prowadzili jej rodzice, i wynikających z niego wyrzeczeń. Ten moment uświadomienia sobie własnej pozycji w świecie wydaje mi się ważny, bo sprawia, że Gryczanka zaczyna „widzieć więcej” i „słuchać bardziej”. Annie Ernaux w jednej ze swoich książek wspomniała, że jej matka od rana do wieczora sprzedawała ziemniaki, żeby ona mogła chodzić na studia i słuchać wykładów o Platonie. Ten kontrast wydawał mi się wstrząsający i bardzo ze mną został, dlatego zależało mi, by go odtworzyć, ale w polsko-nastolatkowo-małomiasteczkowych realiach. Mama szoruje gary, by Gryczanka (Ola Kaspijska) mogła teoretyzować na tematy feminizmu i analizować dzieje rodziny u boku swojej dziewczyny.
Co do prawilnej lewicowej karty – nie chciałam, żeby Gryczanka była postacią idealną. To raczej znany motyw – uważanie się za sojusznika tylko dlatego, że nie kamienujemy znajomego – geja. Zrozumienie drugiej osoby wymaga trochę więcej wysiłku, nie chodzi o stwierdzenie: „Ja nie jestem homofobem, przecież mam kuzynkę lesbijkę”. Bo „kuzynka lesbijka” nie jest pokemonem do kolekcji, jest osobą, i, o dziwo, może być też na przykład okropną osobą, ale to nie znaczy, że całe środowisko takie jest. Wiem, że mówię oczywistości, których w naszej bańce nie trzeba powtarzać, bo „każdy to wie”, ale na co dzień stykam się z różnymi bańkami, choćby czytając komentarze pod tekstami na „ASZdzienniku”. I czuję, że podkreślanie tego jest potrzebne.
Gest „odideologizowania” narracji, o którym wspominasz, trochę mnie kosztował. W końcu to nie jest zbyt wygodne – wiecznie weryfikować, czy to, że sama utożsamiam się z jakąś grupą, nie sprawia, że zaczynam być mniej uważna. Wydaje mi się, że warto to porozkminiać, bo wtedy może się okazać, że istnieją lesbijki, które nie lubią serialu L word. I można jakoś z tym żyć.
„Można jakoś z tym żyć” – to dla mnie wielka nauka płynąca z Twojej książki. A uważność – to jedna z jej najświetniejszych cech. Olu, dziękuję Ci za rozmowę, ale przede wszystkim za Twoją cudną powieść, która, co tu dużo gadać, wydrążyła mi w głowie i serduszku parę „szczelin istnienia”. Dzięki!