Katarzyna Fetlińska: Cześć Marto, co u Ciebie słychać? Chciałabym przeprowadzić z Tobą rozmowę dla Biura Literackiego, zgadzasz się? Jeśli tak, to w załączniku znajduje się kilka pierwszych pytań, które chciałabym Ci zadać, a po otrzymaniu odpowiedzi od Ciebie zapytać o coś nowego – czy taka forma rozmowy Ci odpowiada?
Marta Podgórnik: Cześć Kasiu, jak ja nie znoszę tych rozmów do Przystani, no ale wiemy jak jest, rozmowa premierze książki towarzyszyć musi. Więc okej. Zastanawiam się jednak, jak to rozegrać, żeby nie było to kolejne seryjne bla bla bla. Bo wiesz, prawda taka, że nie można, wzorem pewnego barona, własnoręcznie wyciągnąć się z bagna (śmiech). Romek Honet sam zrobił tę książkę [Nic o mnie nie wiesz], poprosiłam go o to, mogłam poprosić każdego z przyjaciół, ale to byłyby wybory oczywiste, a ja nie chciałam sztampowego The Best Of, chciałam, żeby ta książka była nie tylko wyborem wierszy, ale naprawdę książką. Dlatego mój jedyny w tym przypadku wybór – wybór redaktora, był kluczowy. Jesteśmy rówieśnymi pisarzami, przeszliśmy podobne ścieżki, zaś nasze dykcje krytycy często i chętnie przeciwstawiali. Poezja uwolnionej wyobraźni i dancingowy postmodernizm. Tak jakby nie wychodziło na jedno. Fajnie jest powiedzieć wreszcie: Czytelniku, nic nie wiesz, o mnie, o sobie, o tym, że tam, gdzie upatrujesz różnic, żarzy się rozumienie, ufundowane nie na wspólnych przeżyciach, lecz na wspólnocie przeżyć. Etc.
I od początku do końca nie wtrąciłam się absolutnie w nic, taki był układ. A nawet swego rodzaju zakład, próba sił, bo czy da się wierszami Podgórnik napisać książkę Honeta (śmiech)? Lub odwrotnie, czy w ogóle można przejrzeć się w cudzym zwierciadełku (celowo nie piszę „cudzym pięknie”, bo to inna para zwierciadeł). Więc pytania, które przesłałaś, to jakby nie do mnie. A zresztą o tym, co Ci teraz piszę, nie chcę się jednak nadto rozgadywać na Przystani. To jest bardzo osobiste doświadczenie, powierzyć swoje życie, swoją (mniej lub bardziej zmyśloną) historię, tzn. swoje wiersze, choć przecież przeżywamy to wszyscy, za każdym razem, pisząc i publikując.
Do czego zmierzam? Znajdźmy inną formułę tej rozmowy, olejmy etap szkolny. Chętnie Ci błyskotliwie opowiem o tym, ile zawdzięczam przyjaciołom, czym jest dla mnie literatura, i dlaczego nie cieszę się z Nagrody Gdyni.
Przepraszam Cię więc za te szkolne pytania, ale po prostu nie wiedziałam, jaki mieliście układ. Nie pisnę o nim słowa (śmiech). Chętnie porozmawiam z Tobą inaczej i zacznijmy od nagrody, chociaż pewnie masz już dość pytań o Gdynię, gratulacji podszytych zawiścią oraz wszechobecnej pewności, że musi rozpierać Cię szczęście. Bardziej się cieszyłaś, czy nie cieszyłaś?
Ostatnie zdanie Twojego mejla to idealne pierwsze pytanie, nie tylko w kontekście kolejnej książki czy nagrody… Przeklejam zatem do Worda i postaram się odpisać jak najszybciej. Wiesz, chciałabym, żeby to była rozmowa, a nie wywiad. W pewnym sensie jesteśmy w podobnej sytuacji, Twój szybki i świetny debiut, od razu zauważony, poruszający występ na festiwalu, coś jakbym znowu (przy Tobie, czy, w pewnym sensie, przez Ciebie) była siedemnastolatką dostającą Bierezina i książkę. Deja vu, czy raczej the great circle of life. Prawdziwe nagrody są zawsze wszędzie indziej. Jeśli więc pozwolisz, ja też będę Ci zadawać pytania, nie tylko odpowiadać. Wolę rozmowę, nie wywiad, bo w owym pewnym sensie stoisz tam, gdzie ja stałam, i wkrótce staniesz tu, gdzie stoję teraz. Jak wiadomo czas jest kulką, a nie linią, w jakiś sposób to straszne, ale i pocieszające (śmiech).
I skoro tak zaczęłyśmy od narzekania, to może mi też powiesz, czy poznałaś wielu przyjaciół „po piórze”, którzy zamiast zazdrościć i wyrządzać różne świństewka – wspierają?
Zabrakłoby nam miejsca, gdybym chciała wymienić i podziękować wszystkim członkiniom i członkom mojej „rodziny równoległej”, jak na własny użytek nazywam przyjaciół po fachu. Jestem najwyraźniej w czepku urodzona, bo z zazdrością czy świństewkami kontakt miałam sporadyczny i raczej laboratoryjny, natomiast wsparcia, serdeczności, i wszelkiego typu miłych gestów doświadczam ze strony tzw. środowiska nieprzerwanie. Nie mam tu, rzecz jasna, na myśli żadnego rodzaju handicapów, taryf ulgowych czy weekendowych promocji. Byłam oceniana nieraz, na ogół (choć oczywiście nie zawsze) uczciwie i fachowo – za swoje pisanie, ale, co dla mnie ważniejsze, zyskałam zrozumienie i wsparcie w wymiarze, nazwijmy, stricte ludzkim. Literatura to literatura, wykonujemy swoją robotę (czy jako autor, czy jako redaktor, wydawca, krytyk, juror, itd.) bez romantycznych rojeń o jej wyjątkowości. Wiersz nie stanowi odpowiedzi, których potrzebujemy, zadając te najwłaściwsze pytania. Wracając do „prawdziwych nagród”, gdyby nie literatura, nie poznałabym tych wszystkich świetnych osób, nie odwiedziłabym tych wszystkich pięknych i strasznych miejsc, nie przeżyłabym tych wszystkich przygód. Za to być może miałabym dyplom wyższej uczelni, mały biały domek, dzieci baraszkujące w ogródku, hodowlę pelargonii, weekendowe kursy flamenco i służbowy samochód. Pisanie daje jednak tę wolność, że to, czego nie było, nie ma i nie będzie, można sobie po prostu napisać, a to, co było, jest i będzie – opowiedzieć swoimi słowami.
A czy z literaturą to nie jest tak, że ona zadaje te „najniewłaściwsze” z pytań? Z tego co napisałaś wynika, że łączysz zmyślenia z tekstami wyjętymi z życia. Chciałabym zapytać, czy wierzysz w pisanie autobiograficzne? Bo ja powiem Ci szczerze – nie wierzę, i dlatego zastanawiam się nad tytułem książki Nic o mnie nie wiesz, można go czytać jako komentarz autorki, która zapewnia, że wciąż będzie zaskakiwać, a uprzednio publikowane wiersze są tylko pozornie znane i mimo wszystko stanowią kreację pewnego podmiotu, który z samą Martą ma niewiele wspólnego. W wierszu w przedziale piszesz: „wygląda na to, że nie wiesz; nic o mnie i tak/ już zostanie”. Czy w takim razie chcesz – a może Twój podmiot liryczny chce – zaznaczyć, że nic z Twojego życia nie znalazło się w wierszach? Że biograficzne sensacjo-spekulacje, które niektórzy ludzie uwielbiają snuć, to tylko bzdura?
Nie mam nic przeciwko czytelniczym spekulacjom. Są częścią spektaklu nazywanego literaturą. Nazywanego życiem. Ale muszę Cię rozczarować, nie jestem i raczej nigdy nie byłam na tyle interesująca, aby komukolwiek chciało się jeszcze spekulować, plotkować na mój temat. Schudłam, utyłam, z kimś się przespałam, piłam, nie piłam, jadłam, nie jadłam, wymiotowałam, chorowałam, pływałam na dystans, straciłam dziecko, nie chciałam mieć dzieci, rozbiłam małżeństwo, rozbiłam kieliszek w tancbudzie – a kogo to, powiedzmy sobie, obchodzi? Same nudne sztance.
Tutaj to się muszę trochę nie zgodzić, bo ludzie uwielbiają plotkować o takich zwykłych, nudnych rzeczach. Szczególnie jeśli osobę omawianą spotkało coś, co można uznać za przykre i dzięki temu samemu podnieść się na duchu. Obrzydliwe, ale często niestety prawdziwe. Odnośnie Twojego stosunku do literatury: co myślisz o kategoryzowaniu pisarzy, wpasowywaniu ich w nurty i wyszukiwaniu konkretnych, istniejących dawniej tropów – np. nazywanie Twojej poezji „dancingowym postmodernizmem” albo „śląską szkołą”? Mnie osobiście wkurwia takie smętne ograniczanie.
Smętne ograniczanie, to ładne, muszę wpisać na listę określeń tego, czym zajmują się współcześni nam tzw. krytycy literaccy, o ile akurat nie piszą blurba albo felietonu do kolorowego tygodnika. No, jestem niesprawiedliwa, czasem zdarza się też trzydzieści sekund w TVP Kultura. A co można powiedzieć w trzydzieści sekund? Ile zawrzeć w blurbie? Jak w kilku zdaniach przystępnie zrecenzować książkę dla czytelników „Newsweeka”? Najlepiej błysnąć potworkiem typu „poezja uwolnionej wyobraźni”, „dehnelizacja poezji”, „linia Sosnowskiego”, „Wojaczek w spódnicy”, „śląska szkoła”, „poezja menstruacyjna”, „wybitna wrażliwość”, „dojrzałość mimo młodego wieku autora”… Tymi brykietami można żonglować w nieskończoność, właściwie sprawnie napisany program komputerowy mógłby z powodzeniem zastąpić większość recenzentów. Tych piszących na akord, pod wierszówkę. Oczywiście na tych mętnych wodach schematu, tautologii i asekuranctwa (czasem po prostu lenistwa, czy, jak kto woli, braku czasu) da się wypatrzyć nieliczne łódeczki, w których motor nie zastąpił wioseł. Bardzo cenię opinie i teksty kilkorga z prawdziwie zaangażowanych i towarzyszących krytyków, dla reszty na zawsze pozostajemy zakładnikami zgrabnych uproszczeń i pseudobłyskotliwych terminów ukutych na kolanie. Mówi się „trudno” i żyje się dalej (śmiech).
Co Cię zatem skłoniło do wydania wierszy wybranych? Czy traktujesz to jako zamknięcie pewnego etapu, podsumowanie? Zastanawiam się nad tym, bo kilka ostatnich wierszy wywołało we mnie niepokojące poczucie końca. Skupiasz się teraz nad czymś nowym?
Wiersze wybrane to przede wszystkim kolejna przygoda, którą podzieliłam z autorem wyboru i z wydawcą… Nie tylko. Szerzej – wszystkie książki, poza debiutancką, wydałam w Biurze Literackim, tam też zdobywałam redaktorskie szlify. Mimo permanentnych tarć (elegancko to się nazywa „różnicami zdania”), czasowych separacji, zniszczeń i napraw, nie mogłabym (i nie chciałabym) pod żadnym pozorem zaprzeczyć swojej relacji z tym wydawnictwem i tworzącymi je ludźmi. Z redaktorką i korektorką Anią Krzywanią pracowałyśmy przy każdej niemal książce, i jest to coś więcej niż techniczna korekta, wiele się od siebie nauczyłyśmy i nie była to droga usłana różami (śmiech). Nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek inny pilotował wybór wierszy. Okładkę natomiast zawdzięczam Wojtkowi Brzosce, z którym łączy mnie wieloletnia przyjaźń. Okładki kilku poprzednich – Eli Lempp, która od wielu lat z niezwykłą czułością portretuje nie tylko rzeczywistość, ale i literaturę… No dobra, wystarczy. Nie będę wymieniać dalej, by wszyscy nie poczuli się wymienieni (śmiech). Ale tak naprawdę – tu wracam do jednego z poprzednich Twoich pytań – moja prawdziwa nagroda to możliwość poznawania, pracy i zabawy z wyjątkowymi ludźmi. Bezcenne (śmiech).
A co do Twojego przeczucia, nie przykładałabym zbytniej wagi do „poczucia końca”, które przecież towarzyszy nam od początku, nieprawdaż? Może ta książka, jak chyba każdy wybór wierszy, to próba spojrzenia z dystansu, nie z dystansem, a może po prostu naturalna konsekwencja. Zamykanie etapów? Wszak to nie Tour de France. Zawsze zostają drzwi awaryjne na zapleczu. Kłódki można zdjąć lub przeciąć. Nic nie kończymy ostatecznie, bo nawet śmierć podmiotu lirycznego nie jest w jego ujęciu ostateczna. Skoro ma siłę ją opisać. To chyba Ashbery, zirytowany tysięcznym pytaniem, po co pisze wiersze, odpowiedział: „Bo jestem ciekaw, jak się skończą”. A Maciek Melecki podpowiada: końcowe początki. Jak wspominałam, czas jest kulką (śmiech).
Ach, i w końcu zapomniałam odpowiedzieć Ci, dlaczego nie cieszę się z Nagrody Gdyni. Po pierwsze, należała się komuś innemu. Po drugie, w tym klubie nagradzalnych jest potwornie nudno.
Wierzę Ci na słowo i może kiedyś dojdę do tych samych wniosków. Mnie póki co doprowadzało do nudności to, że musiałam kategorycznie odrzucać męskie propozycje romansowe, które mnie kompletnie nie interesują (śmiech). Z klubów to dość dobrze poznałam tylko grono „wyłowionych-wyławiających” i cieszę się, bo z paroma osobami bardzo się polubiłam i do tej pory utrzymujemy kontakt.
Romanse klubowe nie są takie złe, ale ewidentnie przereklamowane (to à propos „czytelniczych spekulacji”), nie pomagają, ale i na ogół nie szkodzą. Jednak o tych sprawach może pogadamy sobie kiedyś przy drinku, nie tutaj (śmiech). Z klubów najlepiej znam klub czystości, AA i Piasta Gliwice, ale to niespełnione romanse raczej.
Jesteś bardzo wrażliwa, nawet jak na poetkę. Podczas naszej pierwszej rozmowy, na warsztatach, na dzień dobry obie się popłakałyśmy jak bobry. Intensyfikacja wzruszenia w dusznym pomieszczeniu. A, jak wiadomo, świat nie wierzy łzom. Widziałam, jak emocjonalnie podchodzisz do czytania swoich wierszy, do rozmowy. Wspominałam o „płaceniu ceny”, ale nie ma niczego złego w płaceniu za coś wartościowego. W ostatecznym rozrachunku i tak okazuje się, że dostaliśmy więcej, niż daliśmy, pływamy po powierzchni, jesteśmy nad kreską i po przepłakanej nocy wstajemy z łóżka. Powiedzieć światu: nic o mnie nie wiesz, i tak już zostanie.
Moi rodzice pewnie woleliby, żebym była żołnierką, alpinistką albo kaskaderką, bo wtedy ryzyko kontuzji byłoby mniejsze. Kiedy się martwią, odpowiadam, że uprawiam wszystkie te zawody.
Skoro o kontuzjach mowa, to ja jestem wrażliwa głównie na urazy odniesione w zdarzeniach niemalże fantastycznych – ostatnio uszkodziłam sobie rogówkę oka frunącą mozzarellą (śmiech). Zawsze wiedziałam, że jedzenie to poezja, która na dokładkę zabija – ale żeby tak bezczelnie?