wywiady / o książce

Szczodrość dla mniej oszukanych

Jacek Dehnel

Joanna Mueller

Rozmowa Joanny Mueller z Jackiem Dehnelem, towarzysząca premierze książki Zimowe królestwo, wydanej w Biurze Literackim 23 stycznia 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Joan­na Muel­ler: W Pol­sce tro­chę już Lar­ki­na zna­my, głów­nie dzię­ki Two­je­mu tłu­ma­cze­niu Zebra­nych z 2008 roku. Jed­nak zna­my go bar­dziej jako poetę niż pro­za­ika, ponie­waż jego tek­sty pro­za­tor­skie do tej pory uka­zy­wa­ły się w u nas w nie­wiel­kich frag­men­tach (m.in. w „Lite­ra­tu­rze na Świe­cie”). A prze­cież Lar­kin zade­biu­to­wał pro­zą wła­śnie – naj­pierw, w 1946 roku, uka­za­ła się powieść Jill, a rok póź­niej – A Girl in Win­ter, czy­li książ­ka, któ­rą w sie­dem­dzie­sią­tą rocz­ni­cę wyda­nia pre­zen­tu­je­my w Two­im prze­kła­dzie jako Zimo­we kró­le­stwo. Co cie­ka­we, sam autor od pro­zy ucie­kał, upie­rał się, że nie chce być pro­za­ikiem tak bar­dzo, jak bar­dzo pra­gnie być poetą. Posta­rał się też podob­no, żeby zosta­wić po sobie dokład­nie tyle samo stron pro­zy i poezji. Powiedz, jak Ty – jako tłu­macz, ale tak­że jako poeta i pro­za­ik w jed­nym – widzisz to Lar­ki­now­skie lawi­ro­wa­nie mię­dzy rodza­ja­mi lite­rac­ki­mi, to natręt­ne (czy raczej pięk­ne) „wła­że­nie” pro­zy do wier­sza, a poetyc­ko­ści do nar­ra­cji?

Jacek Deh­nel: No, przede wszyst­kim przez dłu­gi czas zna­ny był w prze­kła­dach Barań­cza­ka z 44 wier­szy, któ­re na pewien czas usta­li­ły odczy­ty­wa­nie jego poezji, nie­ko­niecz­nie w naj­lep­szy moż­li­wy spo­sób. Od tego cza­su spo­ro się zmie­ni­ło i cie­szę się, że mogłem w tym uczest­ni­czyć.

W prze­ci­wień­stwie do Lar­ki­na, nigdy nie widzia­łem roz­zie­wu mię­dzy pro­zą o poezją. Mam poczu­cie peł­ne­go con­ti­nu­um i widzę, jak nie­któ­re moje pomy­sły prze­cho­dzą mię­dzy gatun­ka­mi, a nawet rodza­ja­mi lite­rac­ki­mi; kawa­łek Lali wyszedł w jed­nym z tomi­ków jako wiersz, zaczy­na­łem opo­wia­da­nia, któ­re koń­czy­łem jako powie­ści, mam nawet na kon­cie felie­ton, któ­ry prze­ro­dził się w poemat.

Lar­kin tym­cza­sem, kie­dy jako nasto­la­tek doko­nał selek­cji swo­ich mło­dzień­czych prób lite­rac­kich, fak­tycz­nie zadbał o rów­ną licz­bę stron, co poka­zu­je, jak czy­tel­ny był to dla nie­go podział – i potem rów­nież miał prze­ko­na­nie, że to są kom­plet­nie osob­ne dro­gi wyra­zu. Wybrał po pro­stu jed­ną z nich, trud­no powie­dzieć, na ile świa­do­mie – zade­cy­do­wa­ły, jak się zda­je, oko­licz­no­ści, to zna­czy pro­ble­my z ukoń­cze­niem dwóch roz­grze­ba­nych powie­ści oraz rów­no­le­gły suk­ces poetyc­ki. Wybrał raczej świat niż autor, ze szko­dą może dla lite­ra­tu­ry – bo gdy­by poszedł ścież­ką pro­zy i mógł się utrzy­my­wać z pisa­nia, daro­wał­by sobie może karie­rę biblio­te­kar­ską. Też, skąd­inąd, przy­pad­ko­wą. Choć kto wie, czy się nie mylę. Nie­wy­klu­czo­ne, że wier­sze Lar­ki­na wła­śnie dla­te­go są tak genial­ne, że zablo­ko­wał sobie ścież­kę pro­zy i pako­wał do nich całą tę nar­ra­cję.

Jerzy Jar­nie­wicz w swo­jej książ­ce Lar­kin. Odsłu­chi­wa­nie wier­szy pisał o pew­nych naj­waż­niej­szych sło­wach, któ­ry­mi tłu­ma­cze, wiel­bi­cie­le lub anta­go­ni­ści Lar­ki­na okre­śla­li jego pisar­stwo. U Barań­cza­ka, za tytu­łem wstę­pu do 44 wier­szy, była to „inten­syw­ność smut­ku”, u Miło­sza – „roz­pacz”, sam Jerzy wybie­ra okre­śle­nie „scep­ty­cyzm”. A Ty, po prze­tłu­ma­cze­niu setek tysię­cy słów Lar­ki­na – umiał­byś wybrać takie jed­no sło­wo, cho­ciaż­by w odnie­sie­niu do Zimo­we­go kró­le­stwa?

Nie wiem, czy tyl­ko do Zimo­we­go kró­le­stwa, bo to jest znacz­nie szer­sze i, co typo­we dla Lar­ki­na, prze­ni­ka wła­ści­wie wszyst­kie pola jego pisar­stwa: „doj­rza­łość wyra­sta­ją­ca z roz­cza­ro­wa­nia”. Pierw­szy słyn­ny tom jego wier­szy, The Less Dece­ived, mówi o tych, któ­rzy są „mniej oszu­ka­ni”, „mniej oma­mie­ni”, „mniej zwie­dze­ni” – i o tym zwo­dze­niu Lar­kin pisał wła­ści­wie od samych począt­ków do koń­ca. Jego źró­dłem są spo­łecz­ne mity, jak ten o cudow­nym dzie­ciń­stwie z Pomnę, pomnę, kul­tu­ra popu­lar­na (Pie­śni miło­sne na sta­rość), rekla­ma (Sło­necz­ny Pre­sta­tyn, Isto­ta pięk­na), reli­gia (Uzdra­wia­nie wia­rą, Alba) i tak dalej. Wszyst­kie one wzno­szą przed nami nie­osią­gal­ne wyma­ga­nia, któ­re nie­wie­le mają wspól­ne­go z rze­czy­wi­sto­ścią. W Zimo­wym kró­le­stwie cho­dzi oczy­wi­ście o miłość i życie rodzin­ne, wobec któ­rych zarów­no Kathe­ri­ne, jak i Jane zacho­wu­ją pewien dystans, ale któ­re­mu ule­ga­ją, bo taka jest spo­łecz­na pre­sja. Cie­ka­we, że Lar­kin, czę­sto i nie­bez­pod­staw­nie oskar­ża­ny o mizo­gi­nię, jak praw­dzi­wy femi­ni­sta poka­zu­je nam w peł­nym świe­tle cały ten pro­ces spy­cha­nia kobiet na ich „wła­ści­we miej­sce”: przez rodzi­ców, przez męż­czyzn (któ­rym w koń­cu ustę­pu­je się ze znu­że­nia i lito­ści), przez hie­rar­chię zawo­do­wą. Począw­szy od osi fabu­lar­nej, czy­li spo­tka­nia z Robi­nem, przez dru­go­pla­no­wą, ale poru­sza­ją­cą postać pan­ny Par­bu­ry, a koń­cząc na dro­bia­zgach: kawał­ku o wkrę­ca­niu żarów­ki w kółecz­ku śli­nią­cych się face­tów albo biblio­te­kar­ce, któ­ra mówi o swo­jej „zamęż­nej sio­strze”, jak­by to był jakiś god­ny zazdro­ści tytuł. W tym sen­sie Kathe­ri­ne, jak to zresz­tą czę­sto u Lar­ki­na bywa, wie, że jest zwo­dzo­na, ale nie ma jak się z tej zmo­wy wyplą­tać.

Dla mnie takim sło­wem-klu­czem w tej powie­ści (któ­re u Lar­ki­na zresz­tą nigdzie nie pada) jest „nie­roz­po­zna­nie”. „Zimo­we kró­le­stwo” to dla mnie „kró­le­stwo nie­roz­po­zna­nia”. Wła­ści­wie żad­na z posta­ci w tej książ­ce ani nie chce pozna­wać innych ludzi, ani nie chce być przez niko­go pozna­wa­na. O Kathe­ri­ne, głów­nej boha­ter­ce, nie wie­my pra­wie nic – może­my się domy­ślać jej pocho­dze­nia, naro­do­wo­ści, tego, co prze­ży­ła i co sądzi o świe­cie, ale pew­no­ści nie mamy; ona sama strze­że panicz­nie swo­jej pry­wat­no­ści, nie dopusz­cza­jąc do sie­bie niko­go. Robin, kore­spon­den­cyj­ny zna­jo­my, pod­czas wspól­nych waka­cji z Kathe­ri­ne pra­wie nie wycho­dzi poza listow­ną ofi­cjal­ność, wciąż kry­je się za fasa­dą dobre­go angiel­skie­go wycho­wa­nia. Pan Anstey odwrot­nie – dla nie­go zbro­ją są fatal­ne wycho­wa­nie, zawo­do­wa sztyw­ność i cham­ska papla­ni­na. Być może jedy­na Jane jest zacie­ka­wio­na inny­mi ludź­mi i lubi się zwie­rzać, ale ona z kolei roz­ta­pia chęć pozna­wa­nia i bycia pozna­ną w swo­im zbla­zo­wa­nym eh, wha­te­ver. Jak myślisz, czy to jest rodzaj jakie­goś roz­pacz­li­we­go i wyra­cho­wa­ne­go zara­zem rów­na­nia: być „mniej roz­po­zna­nym” to być (mówiąc po Lar­ki­now­sku) „mniej oszu­ka­nym”?

Tak, jed­nym z pierw­szych zało­żeń Lar­ki­na było, że czy­tel­nik może się tyl­ko domy­ślać, skąd pocho­dzi Kathe­ri­ne i cze­mu przy­je­cha­ła do Anglii. Acz­kol­wiek roz­siał po tek­ście tyle wska­zó­wek – jak odzna­ka olim­pij­ska, dzia­dek-jubi­ler, nie­cho­dze­nie do kościo­ła, nie­pew­ny i, jak się zda­je, dra­ma­tycz­ny los rodzi­ców itd. – że łatwo się orien­tu­je­my w tej kwe­stii.

Myślę jed­nak, że sło­niem w tym poko­iku jest sam Lar­kin i jego psy­chi­ka, że te posta­ci są tak ukształ­to­wa­ne na Flau­ber­tow­skiej zasa­dzie „Emma Bova­ry – to ja”. Jeśli prze­śle­dzi­my jego życie rodzin­ne i emo­cjo­nal­ne, abso­lut­ną nie­chęć do wią­za­nia się z kimś w spo­sób trwa­ły i ofi­cjal­ny, do wspól­ne­go miesz­ka­nia, jeśli popa­trzy­my, jak pomi­ja mil­cze­niem alu­zje swo­ich kore­spon­den­tek, to ujrzy­my czło­wie­ka w poważ­ny spo­sób odkle­jo­ne­go. Nie zdzi­wił­bym się, gdy­by jego naj­roz­ma­it­sze wysko­ki, powścią­gli­wość, głę­bo­kie pro­ble­my z socja­li­za­cją w koń­cu ktoś zdia­gno­zo­wał na przy­kład jako lek­kie zabu­rze­nie ze spek­trum auty­zmu, czy­li bar­dzo umiar­ko­wa­ny zespół Asper­ge­ra. Lar­kin był całe życie na naj­róż­niej­sze spo­so­by nie­do­pa­so­wa­ny, nie zno­sił w życiu zmian, podró­ży, jego Vers de Soci­été jest jed­nym z naj­pięk­niej­szych hym­nów do aspo­łecz­no­ści, jakie kie­dy­kol­wiek napi­sa­no.

Na pew­no głów­na boha­ter­ka wzbra­nia się przed zako­rze­nie­niem, jest to jej stra­te­gia prze­trwa­nia, o czym Lar­kin zresz­tą pięk­nie i szcze­gó­ło­wo pisze: zako­rze­nie­nie ozna­cza­ło­by bowiem przy­zna­nie, że daw­ne życie jest już bez­pow­rot­nie stra­co­ne. Nawet jeśli Kathe­ri­ne powo­li zda­je sobie spra­wę, że i tak nie chcia­ła­by do tego daw­ne­go życia wra­cać, nawet gdy­by było to jakoś moż­li­we. Bro­ni się zatem przed fik­cją „zosta­wa­nia Angiel­ką” fik­cją tym­cza­so­wo­ści swo­jej sytu­acji – to dla­te­go prze­cież roz­pacz­li­wie zacho­wu­je daw­ne ubra­nia, któ­re dają jej poczu­cie przy­na­leż­no­ści. Fik­cja angiel­skiej idyl­li, prze­ży­tej przed woj­ną, też temu prze­cież słu­ży: Robin jest tak cen­ny rów­nież dla­te­go, że sta­no­wi potwier­dze­nie jej daw­ne­go życia, kie­dy Anglia ozna­cza­ła tyl­ko dziw­ne waka­cje, a nie uchodź­czą koniecz­ność.

Otóż wła­śnie: czy­ta­łam gdzieś, że ten „słoń w poko­iku” uznał, że zbyt sła­bo zna ludzi i za bar­dzo jest sku­pio­ny na sobie samym, by pisać napraw­dę dobrą – wie­lo­wy­mia­ro­wą, zło­żo­ną psy­cho­lo­gicz­nie i cha­rak­te­ro­lo­gicz­nie – pro­zę (za to w poezji może tyl­ko o sobie, i jest dobrze). Ale nawet jeśli zało­ży­my, że cała gale­ria posta­ci Zimo­we­go kró­le­stwa – Kathe­ri­ne, Robin, Jane, pan Anstey, Vero­ni­ca itd. – to po pro­stu kolej­ne hipo­sta­zy same­go auto­ra, to i tak moim zda­niem nie umniej­sza to psy­cho­lo­gicz­nej zło­żo­no­ści książ­ki Lar­ki­na. Jego boha­te­ro­wie – a pamię­taj­my, że pisał to jako zale­d­wie dwu­dzie­sto­pa­ro­la­tek – nie są w żad­nym calu papie­ro­wi, wydu­ma­ni czy led­wo naszki­co­wa­ni. Mówi­łeś już o para­dok­sie Lar­ki­na-mizo­gi­na, któ­ry pisze tek­sty w grun­cie rze­czy femi­ni­stycz­ne, teraz mamy para­doks ego­ty­ka, w któ­rym żyje cała róż­no­rod­ność ludz­kich cha­rak­te­rów, wresz­cie może­my powie­dzieć o aspo­łecz­nym pisa­rzu, któ­re­go książ­ki są w dobrym zna­cze­niu tego sło­wa „spo­łecz­ni­kow­skie”. Czy też tak widzisz te Lar­ki­now­skie para­dok­sy? I czy zna­la­zł­byś ich wię­cej?

Do para­dok­sów dodał­bym i to, że ta powieść bez więk­szej fabu­ły zawie­ra całe mnó­stwo nie­wi­docz­nych na pierw­szy rzut oka opo­wie­ści. Skost­nia­łe z mro­zu mia­sto, nud­na let­nia pro­win­cja, a ile tam życia! Bo nie cho­dzi tyl­ko o posta­ci dru­go­pla­no­we, Lar­kin potra­fi umie­ścić nar­ra­cję w naj­mniej­szych frag­men­tach, w opi­sach przy­ro­dy, w ludz­kim szta­fa­żu. To są fan­ta­stycz­ne mikro­opo­wia­da­nia, jak to o dziew­czyn­kach ujeż­dża­ją­cych konie, o dwóch żoł­nier­zach na przy­stan­ku, o klien­tach biblio­te­ki. Za abso­lut­ne mistrzo­stwo uwa­żam dwa kró­ciut­kie roz­dzia­ły roz­po­czy­na­ją­ce czę­ści zimo­we, dwie pro­zy poetyc­kie opi­su­ją­ce pej­zaż, gdzie pośród bły­sko­tli­wych, skon­den­so­wa­nych porów­nań mamy nawet tego, wyję­te­go jak kró­lik z kape­lu­sza, psia­ka, któ­ry widzi śnieg po raz pierw­szy. A opi­sy ludzi widzia­nych na uli­cach? Ta jaz­da auto­bu­sem jest jak jaz­dy w fil­mach Terence’a Davie­sa. To, co zwra­ca moją uwa­gę szcze­gól­nie, to szczo­drość, bo prze­cież nie­je­den pisarz zro­bił­by z tego całe opo­wia­da­nia, a on to rzu­ca ot tak, en pas­sant. Zda­rza się tak u Beetho­ve­na, że już koń­czy sona­tę, już poza­mia­ta­ne, po wszyst­kim, i jesz­cze dowa­la taki fan­ta­stycz­ny kawa­łek, że inny kom­po­zy­tor sfaj­dał­by się ze szczę­ścia, że mu się tra­fił taki cudow­ny temat, a Beetho­ven „pac”, rzu­ca i leci dalej, do akor­dów koń­co­wych.

I owszem, peł­na zgo­da, to jest nie­by­wa­le zło­żo­na psy­cho­lo­gicz­nie książ­ka, nie­zwy­kła jak na czło­wie­ka tak mło­de­go. Ale w ogó­le Lar­ki­now­ska prze­ni­kli­wość ujaw­ni­ła się bar­dzo wcze­śnie. Jesz­cze przed Jill pisał pro­zę, w tym te ero­tycz­ne powiast­ki ze szko­ły dla dziew­cząt albo krót­ką próz­kę z kapi­tal­ną sce­ną, bar­dzo zresz­tą rymu­ją­cą się z koń­co­wy­mi sce­na­mi Zimo­we­go kró­le­stwa. Mło­da dziew­czy­na odpro­wa­dza umun­du­ro­wa­ne­go chło­pa­ka na pociąg, któ­ry powie­zie go w kie­run­ku fron­tu. I roz­tkli­wia się nad sobą, pra­wie marzy, żeby ten chło­pak zgi­nął, doda­jąc chwi­li pato­su, roman­tycz­ne­go polo­ru. Zacy­to­wa­łem zresz­tą ten frag­ment w posło­wiu, bo wyda­je mi się mistrzow­ski: bar­dzo praw­dzi­wy i bez­względ­ny. No i w dodat­ku osa­dzo­ny głę­bo­ko w tym, o czym mówi­li­śmy, to zna­czy w róż­nych fik­cjach – dziew­czy­na dość ma nor­mal­ne­go, codzien­ne­go życia, chcia­ła­by mieć bonus z kra­iny mitów i pole­gły uko­cha­ny dosko­na­le by się w tej roli spraw­dził, pod­niósł­by ją zaraz na poziom roman­tycz­nej hero­iny, bez żad­ne­go wysił­ku z jej stro­ny. War­to by to było prze­czy­tać sobie rów­no­le­gle z Nocą czerw­co­wą Iwasz­kie­wi­cza, gdzie kobie­ta z kolei odma­wia wzię­cia udzia­łu w usank­cjo­no­wa­nym micie i wyła­mu­je się z oby­cza­ju. Ale też Iwasz­kie­wicz pisał Noc czerw­co­wą trzy­dzie­ści lat póź­niej, jako osiem­dzie­się­cio­let­ni, doświad­czo­ny pisarz. A tu mamy chłyst­ka.

Te mikro­opo­wie­ści, arcy­dziel­ne bły­ski, któ­re Lar­kin wysnu­wa z sza­ro­ty codzien­ne­go życia, mnie z kolei sko­ja­rzy­ły się z pro­zą Vir­gi­nii Woolf. Zresz­tą sama trój­dziel­na kon­struk­cja Zimo­we­go kró­le­stwa, spo­sób opi­sa­nia upły­wu cza­su, wyga­sza­nia mło­dzień­czych pra­gnień – spra­wi­ły, że porów­ny­wa­no tę powieść z jej Do latar­ni mor­skiej (w kwe­stii cza­su dorzu­ci­ła­bym też kon­tekst Wool­fow­skich Fal). Ale też te kobie­ty Lar­ki­na – myślę, że mogły­by się zaprzy­jaź­nić (nawet na zasa­dzie szorst­kie­go sio­strzeń­stwa) choć­by z Kla­ry­są Dal­lo­way, któ­ra „posta­na­wia sama kupić kwia­ty na przy­ję­cie”. Czy Lar­kin przy­zna­wał się do tego pokre­wień­stwa?

Trze­ba pamię­tać, że Woolf to dla Lar­ki­na nie sza­cow­na kla­sycz­ka, tyl­ko pisar­ka współ­cze­sna – popeł­ni­ła samo­bój­stwo rap­tem parę lat przed napi­sa­niem przez nie­go Zimo­we­go kró­le­stwa. Wia­do­mo, że w 1944 powtó­rzył sobie lek­tu­rę Fal i powie­dział, że książ­ka go „kom­plet­nie powa­li­ła”. W liście wyznał też: „Jeśli piszę jak ktoś inny, to jak Vir­gi­nia Woolf, tyle, że znacz­nie lepiej; czy że będę pisał lepiej”. Obok D.H. Lawrence’a i Kathe­ri­ne Mans­field nale­ża­ła do jego ówcze­snych pisar­skich mistrzów, chy­ba jesz­cze zanim olśnił go Tho­mas Har­dy.

Nato­miast nie wiem, czy boha­ter­ki by się zaprzy­jaź­ni­ły. Kla­ry­sa jest panią z wyż­szych sfer, Kathe­ri­ne – przy­błę­dą zza Kana­łu, młod­szą od poko­le­nia jej dzie­ci. Żad­na z nich nie jest też szcze­gól­nie „przy­ja­ciel­ska”, obie trzy­ma­ją dystans i z tego dystan­su wgłę­bia­ją się w psy­chi­kę wła­sną i ludzi dooko­ła. Tro­chę by było z tym jak w haśle: „Intro­wer­ty­cy wszyst­kich kra­jów, łącz­cie się (osob­no, każ­dy w swo­im miesz­ka­niu)!”.

Ha, to praw­da! Dla­te­go mia­łam na myśli raczej szorst­ką zna­jo­mość obu pań. A z nie­co inne­go kor­ca maku: nie wiem, czy wypa­da przy oka­zji „bra­ta­nia” Lar­ki­na z Woolf przy­znać się do bar­dziej popo­wych sko­ja­rzeń, ale pod­czas kolej­nych lek­tur Zimo­we­go kró­le­stwa wciąż mia­łam w tyle gło­wy sce­ny z Godzin (książ­ki Micha­ela Cun­nin­gha­ma i fil­mu Ste­phe­na Daldry’ego) – cho­dzi o podob­ny tam i u Lar­ki­na efekt mon­ta­żu (zno­wu – kon­struk­cja trój­dziel­na, nakła­da­nie się trzech per­spek­tyw), a tak­że o to, że jeden pozor­nie nie­istot­ny rekwi­zyt (choć­by srebr­na szczot­ka do wło­sów Kathe­ri­ne) wywo­łu­je psy­cho­lo­gicz­ną lawi­nę, domi­no zda­rzeń. Im głę­biej wczy­ty­wa­łam się w książ­kę Lar­ki­na, tym bar­dziej mnie zdu­mie­wa­ło, jak to wszyst­ko jest mister­nie ze sobą powią­za­ne, wiesz, przy­pad­ko­we spra­wy (ból zęba kole­żan­ki z pra­cy, pod­mia­na tore­bek itd.), zwy­kłe przed­mio­ty – to wszyst­ko ople­cio­ne ludz­ki­mi uner­wio­ny­mi wspo­mnie­nia­mi i emo­cja­mi: co ruszysz, to nade­rwa­ny nerw i krwo­to­czek, a przy tym sty­li­stycz­nie bez pato­su, bez zadę­cia, świet­ne! I te „godzi­ny” u Lar­ki­na – pierw­sza i trze­cia część powie­ści jest skrzęt­nym, prze­fil­tro­wa­nym przez wraż­li­wość i pamięć Kathe­ri­ne, prze­li­cza­niem godzin jed­ne­go dnia. To z kolei skon­tra­sto­wa­ne zosta­ło z trze­ma tygo­dnia­mi waka­cji w Anglii opi­sa­ny­mi w dru­giej czę­ści. Niby nic nowe­go w tra­dy­cji powie­ścio­wej, a jed­nak to dzia­ła, cza­sem może nawet moc­niej niż mag­da­len­ki i blo­oms­daye z wyso­kiej pół­ki. Na Cie­bie tak­że?

No ba. Wiel­ka to jest czy­tel­ni­cza fraj­da, powieść wybit­na, choć nie­mal zupeł­nie wypchnię­ta ze zbio­ro­wej pamię­ci przez zna­ko­mi­tość póź­niej­szych wier­szy Lar­ki­na, z któ­ry­mi ma wszak­że wie­le wspól­ne­go. Ale zno­wu: te książ­ki i auto­rzy to bez­po­śred­ni poprzed­ni­cy. Joy­ce umie­ra w 1941 roku, dwa mie­sią­ce po śmier­ci Woolf, Ulis­ses uka­zu­je się w cało­ści w 1922, roku naro­dzin Lar­ki­na. W tym samym roku umie­ra Pro­ust, a ostat­ni tom W poszu­ki­wa­niu… uka­zu­je się pięć lat póź­niej, podob­nie jak Do latar­ni mor­skiej. To dla nie­go taki punkt odnie­sie­nia, jak dla nas Andrze­jew­ski, Iwasz­kie­wicz, Her­ling-Gru­dziń­ski, Mro­żek, Her­bert. Doty­kal­ny.

A co do przed­mio­tów, wspo­mnia­łaś szczot­kę i to dobry przy­kład. Wie­my, że jest kosz­tow­na, bo Kathe­ri­ne pocho­dzi z rodzi­ny zamoż­nej, wie­my też, że wyko­nał ją dla swo­jej żony dzia­dek-jubi­ler (jego zawód jest jed­nym z tro­pów co do pocho­dze­nia boha­ter­ki), a Kathe­ri­ne ją otrzy­ma­ła po latach i mia­ła zade­cy­do­wać, czy uży­wać jej przy spe­cjal­nych oka­zjach, czy na co dzień. Posta­na­wia, że na co dzień będzie jej uży­wa­ła dopie­ro, kie­dy skoń­czy szko­łę, czy­li – w sen­sie sym­bo­licz­nym – kie­dy doj­rze­je, kie­dy wiek pozwo­li jej zdo­być doświad­cze­nie. „– A co to za wzór… drze­wo, prawda?/ – Dwa drze­wa – odpo­wie­dzia­ła Kathe­ri­ne lek­ce­wa­żą­co – mają ozna­czać drze­wo pozna­nia i drze­wo życia. Na grze­bie­niu znaj­dziesz węża”. Kie­dy spo­ty­ka­my ją po latach, wie­my, że to jed­na z nie­licz­nych rze­czy oca­lo­nych z daw­ne­go życia. „To bar­dzo dro­ga szczot­ka” – zauwa­ża Robin. I odpo­wiedź – odpo­wiedź udzie­la­na już po spo­tka­niu węża – brzmi: „Zasta­wię ją, jak zabrak­nie mi pie­nię­dzy”. To, co było legen­dar­ne, opro­mie­nio­ne bla­skiem, rze­czy­wi­stość i roz­cza­ro­wa­nie – czy­li wspi­na­nie się po drze­wie życia i po drze­wie pozna­nia – spro­wa­dza­ją do pozio­mu przy­ziem­nej, mate­rial­nej war­to­ści. A wszyst­ko to roz­gry­wa się zupeł­nie na mar­gi­ne­sie, w nie­istot­nych z pozo­ru scen­kach, w któ­rych ten rekwi­zyt tyl­ko bły­ska.

Kathe­ri­ne „zna­la­zła węża”, czy­li – moż­na rzec – „dozna­ła pozna­nia”, sama pozo­sta­jąc nie­roz­po­zna­ną. Kie­dy w trak­cie prac redak­cyj­nych zapro­po­no­wa­łeś, by powró­cić do tytu­łu, któ­ry książ­ce chciał nadać sam Lar­kin – czy­li Zimo­we kró­le­stwo zamiast komer­cyj­nej, narzu­co­nej przez wydaw­cę w 1947 roku, A Girl in Win­ter – myśla­łam, że odno­si się on do Anglii, w któ­rej roz­gry­wa­ją się zda­rze­nia (dodaj­my: głów­nie w cza­sie woj­ny). Ale póź­niej uzna­łam, że cho­dzi tu tak napraw­dę o samą Kathe­ri­ne, któ­ra – przy­jąw­szy Lar­ki­now­ską zasa­dę bycia „mniej oszu­ka­ną” – z „dziew­czy­ny w zimie” zamie­ni­ła się w tytu­ło­we „zimo­we kró­le­stwo”. Jest ona wyga­sła tak, jak kolej­ny wspo­mi­na­ny aż nazbyt czę­sto rekwi­zyt – pie­cyk gazo­wy, do któ­re­go nikt dłu­go nie wrzu­cał szy­lin­ga. Kathe­ri­ne czu­je, że już nic nie czu­je – że nie ma żad­nych pra­gnień, nadziei, ocze­ki­wań. Ale ten dziw­ny dzień, któ­ry zaczy­na się od awan­tu­ry u sze­fa, a potem wkrę­ca boha­ter­kę w machi­nę dziw­nych zda­rzeń, wytrą­ca ją z bez­piecz­nej, bez­u­czu­cio­wej mono­to­nii anhe­do­nii. To jak w jed­nym wier­szu Lar­ki­na: „I wieść, że prze­szłość jest prze­szła, a przy­szłość obojętna,/ Mogła­by wytrą­cić moją miłą z jej osi bez­cen­nej”. Tyle tyl­ko, że autor pozo­sta­wia Kathe­ri­ne, Robi­na i nas w tym chwi­lo­wym odchy­le­niu od „osi bez­cen­nej” – trud­no było­by chy­ba gdy­bać, co będzie z nimi (z nami) dalej? I ten iry­tu­ją­co tyka­ją­cy zega­rek w puen­cie powie­ści – nie nastra­ja opty­mi­stycz­nie, praw­da?

Jasne, że nie, ale chy­ba nikt przy zdro­wych zmy­słach nie będzie się­gał po tek­sty tego aku­rat auto­ra w ocze­ki­wa­niu pocie­sze­nia i opty­mi­zmu. Wia­do­mo, że nie będzie lek­ko.

Jeśli zaś cho­dzi o tytuł: jeden z aspek­tów, któ­re szcze­gól­nie łączą pro­zę Lar­ki­na z poezją, jest wła­śnie wie­lo­znacz­ność. Mamy tam, owszem, zna­ko­mi­te meta­fo­ry, poetyc­kie opi­sy, ale Zimo­we kró­le­stwo zawie­ra w sobie przede wszyst­kim mnó­stwo mniej lub bar­dziej jaw­nych sym­bo­li, któ­re – w prze­ci­wień­stwie do ale­go­rii – moż­na odczy­ty­wać na naj­róż­niej­sze spo­so­by. Wycho­dzi­my od codzien­ne­go, banal­ne­go życia: nud­nych waka­cji i harów­ki na posa­dzie w pro­win­cjo­nal­nym mie­ście, a docie­ra­my do naj­istot­niej­szych kwe­stii ludz­kie­go doświad­cze­nia. I może­my sobie ten tekst otwie­rać inter­pre­ta­cyj­nie to tak, to siak. To oczy­wi­ście doty­czy całej lite­ra­tu­ry, nie da się wpu­ścić książ­ki w jeden wła­ści­wy kanał rozu­mie­nia „co poeta miał na myśli” – przy­naj­mniej nie poza szkol­ną lek­cją – mam jed­nak wra­że­nie, że ten, tak to ujmij­my, kąt roz­war­cia drzwi jest róż­ny w róż­nych tek­stach. Lar­kin drzwi otwie­ra z regu­ły bar­dzo sze­ro­ko. Może­my zatem czy­tać tytuł Zimo­we kró­le­stwo jako meta­fo­rę kra­ju w epo­ce blit­zów i wojen­nej nie­uf­no­ści, może­my też jako stu­dium psy­chicz­ne­go wyob­co­wa­nia Kathe­ri­ne. Albo jed­ne­go i dru­gie­go.

Myślę tu o jesz­cze jed­nym wier­szu Lar­ki­na, Drze­wa, napi­sa­nym wpraw­dzie ćwierć wie­ku póź­niej, ale u nie­go czę­sto widzi się powro­ty do nie­któ­rych moty­wów, roz­gry­wa­nie na nowo cze­goś, co już powie­dział swe­go cza­su w innej for­mie. Osią tego wier­sza jest motyw zna­ny od nie­pa­mięt­nych cza­sów: róż­ni­ca mię­dzy odna­wial­nym cyklem przy­ro­dy i jed­no­ra­zo­wo­ścią życia czło­wie­ka. Jak u Kocha­now­skie­go: „Jele­niom nowe rogi wyrastają;/ Nam, gdy raz mło­dość minie,/ Już na wiek wie­ków ginie,/ A zawż­dy gor­sze lata przy­pa­da­ją”: mamy tyl­ko jed­ną wio­snę, jed­no lato i jed­ną jesień życia. Lar­kin pisze, że w wio­sen­nej zie­lo­no­ści drzew „ukry­ty jest rodzaj żało­by”. Bo one też umie­ra­ją, „jed­nak co kwie­cień for­te­ce się wznoszą/ nie­utru­dzo­ne w swej rosłej miąższości./ Tam­ten rok umarł – wyda­ją się gło­sić –/ Zacznij na nowo, na nowo, na nowo”. Ale dru­ga i trze­cia zwrot­ka tego wier­sza brzmia­ły z począt­ku ina­czej, bar­dziej tajem­ni­czo, i poja­wia­ły się w nich zarów­no lato, jak i zima: „Lek­ka prze­bie­ran­ka w powietrzu,/ Któ­ra gęst­nie­je w nie­spo­koj­ne wieże,/ Two­rzy aż po skraj zimy/ Świat inny od naszego.// Lato jest rze­czą osobną,/ bez odnie­sie­nia do przeszłości/ I może nigdy nie być ostatnie,/ I kpi z tego, że nie zakwi­ta­my”. Nie spo­sób oczy­wi­ście przy­ło­żyć tej porzu­co­nej wer­sji dokład­nie do Zimo­we­go kró­le­stwa, ale narzu­ca się nam od razu, że w powie­ści „lato jest rze­czą osob­ną”, a Kathe­ri­ne w Anglii ma wła­śnie pro­ble­my z „zakwit­nię­ciem”. A kie­dy potem, w ostat­niej czę­ści, myśli o cze­ka­ją­cej ją przy­szło­ści, nie prze­wi­du­je nadej­ścia nowej wio­sny, nowe­go lata: prze­ży­ła już swo­je, kolej­ne­go nie będzie, do koń­ca pozo­sta­nie zamro­żo­na. Czy tak będzie w isto­cie – nie wiem.

Cze­sław Miłosz, któ­ry Lar­ki­na nie zno­sił do tego stop­nia, że napi­sał wiersz „Prze­ciw­ko poezji Fili­pa Lar­ki­na”, nazy­wał jego twór­czość „wstręt­ną, obrzy­dli­wą”, „kom­plet­nie nihi­li­stycz­ną, roz­pacz­li­wą, poezją obrzy­dze­nia do świa­ta”. Ata­ko­wał go za naskór­ko­wość, brak nadziei, ale też za „zachod­nie zepsu­cie”. Ty, z tego, co wiem, para­dok­sal­nie tra­fi­łeś na Lar­ki­na wła­śnie poprzez Miło­sza, kie­dy to pisa­łeś wiersz dia­lo­gu­ją­cy z tek­stem nobli­sty, a Maciek Woź­niak poka­zał Ci podob­ny, ale Lar­ki­now­ski. Cie­ka­wa jestem, jak dzi­siaj postrze­gasz te wie­lo­krot­ne, cza­sem wręcz histe­rycz­ne, ata­ki Miło­sza na auto­ra Wyso­kich okien? Bo owszem, trud­no doszu­ki­wać się choć­by w Zimo­wym kró­le­stwie pocie­sze­nia i opty­mi­zmu, ale bez­den­ne­go nihi­li­zmu też tam chy­ba nie ma?

Nawet bar­dzo mądrzy ludzie mówią i piszą cza­sem bar­dzo nie­mą­dre rze­czy. Przede wszyst­kim, nie bar­dzo wiem, co z Lar­ki­na czy­tał Miłosz, może ktoś robił takie zesta­wie­nia. W Prze­ciw­ko poezji Fili­pa Lar­ki­na widzę głów­nie odbi­cie Alby. Przy­jąć moż­na, że – sko­ro zarze­kał się, że Lar­kin go fascy­nu­je – poznał kano­nicz­ne trzy tomy poezji, zdzi­wił­bym się jed­nak, gdy­by znał jego wcze­sną pro­zę, w tym wła­śnie Zimo­we kró­le­stwo.

Przyj­rzyj­my się, co Miłosz mówił w wywia­dzie: „To poeta czy­stej roz­pa­czy. Jego posta­wa jest zna­mien­na dla świa­to­po­glą­du czy­sto laic­kie­go, któ­ry ma zwy­kle pewien pozy­ty­wi­stycz­ny odcień, szcze­gól­nie w Anglii […] repre­zen­tu­je świat, w któ­rym reli­gia nale­ży do odle­głej prze­szło­ści”. Sku­cha. Jest w tej poezji mnó­stwo iro­nii, żar­tu, a nawet jar­marcz­nej obsce­ny, nie wiem nawet, czy dla mnie to jest w ogó­le „poeta roz­pa­czy”; pięk­nie go pod­su­mo­wał Seamus Heaney, któ­ry pisał o otwie­ra­ją­cych się w Lar­ki­now­skich wier­szach oce­anach świa­tła. W tym sen­sie rów­nież prze­ko­na­nie o „świa­to­po­glą­dzie czy­sto laic­kim” jest bar­dzo pro­ble­ma­tycz­ne – Lar­kin na pew­no nie był tak schry­stia­ni­zo­wa­ny i reli­gij­ny, jak w prze­kła­dach Barań­cza­ka, ale też nie jest poetą czy­ste­go mate­ria­li­zmu, o czym poucza­ją­co opo­wia­da Jerzy Jar­nie­wicz. Wystar­czy prze­czy­tać Cho­dze­nie do kościo­ła, żeby prze­ko­nać się, że dla nie­go reli­gia będzie nale­ża­ła do „odle­głej prze­szło­ści” dopie­ro w „odle­głej przy­szło­ści”. A naj­lep­szym chy­ba dowo­dem na obser­wo­wa­ną przez nie­go siłę wia­ry jest wiersz o zna­czą­cym tytu­le Uzdra­wia­nie wia­rą. Nie, mam lep­szy: Eks­plo­zja, prze­cież to jest kawał pięk­nej liry­ki reli­gij­nej. A jesz­cze Woda o reli­gii bio­rą­cej się ze szklan­ki wody!

Tak, wiersz nie­wiel­ki, ale abso­lut­nie genial­ny, w któ­rym inter­pre­ta­cje (meta­fi­zycz­ny? anty­me­ta­fi­zycz­ny? prze­śmiew­czy? scep­tycz­ny? blas­fe­micz­ny? reli­gij­ny wręcz?) mogą się zała­my­wać i „mro­wić”, podob­nie jak „snop świa­tła” odpra­wia swo­je „zmien­ne zała­ma­nia” w owej szklan­ce wody! To są tek­sty, któ­re poka­zu­ją, że z „hory­zon­tu myszy” (co Lar­ki­no­wi zarzu­ca­no) cza­sem naj­le­piej da się opi­sać ogrom błę­kit­nie­ją­cy za „wyso­ki­mi okna­mi” (i zno­wu nie wia­do­mo, co to za ogrom, sko­ro: „Głę­bo­ki błę­kit powie­trza objawia/ Nic, któ­re nigdzie jest – i jest bez koń­ca”)…

No pew­nie! Ale leć­my dalej z Miło­szem: „Mnie jed­nak cho­dzi o coś inne­go, co znaj­du­ję u Brod­skie­go – u innych poetów oczy­wi­ście też – i co jest prze­ci­wień­stwem świa­to­po­glą­du Lar­ki­na: o poczu­cie histo­rii. Kie­dy Brod­ski mówi, że pisze­my, żeby spodo­bać się nie naszym następ­com, ale poprzed­ni­kom, by ‘spra­wić przy­jem­ność cie­nio­wi’, już w tym tkwi to poczu­cie. Takie myśle­nie trak­tu­je nasze życie jako ogni­wo w łań­cu­chu poko­leń, zakła­da sens dzia­ła­nia zwią­za­ne­go z dzia­ła­niem ludzi żyją­cych przed nami i po nas. […] Już samo odwo­ły­wa­nie się do słow­ni­ka kul­tu­ry jest opo­wie­dze­niem się po innej stro­nie niż Lar­kin. Słow­nik kul­tu­ry i wyobraź­nia reli­gij­na są ści­śle ze sobą zwią­za­ne. Poezja euro­pej­ska roz­wi­ja­ła się, jak wia­do­mo, przez połą­cze­nie ele­men­tów chrze­ści­jań­stwa i mito­lo­gii czy filo­zo­fii pogań­skiej; wpływ Hora­ce­go czy Owi­diu­sza nie słab­nie w niej przez wie­ki”. Jest, oczy­wi­ście, zupeł­nie ina­czej, choć u Lar­ki­na histo­ria nie zosta­ła pod­kre­ślo­na dwa razy gru­bym kon­tu­rem i wzię­ta w kółecz­ko z wykrzyk­ni­kiem, jak u Brod­skie­go czy u Miło­sza, któ­ry chciał­by tu mieć chy­ba jed­nak kolum­nę z kapi­te­lem korync­kim, żeby było „po boże­mu”.

Po pierw­sze, mamy mnó­stwo tek­stów Lar­ki­na, któ­re odno­szą się bez­po­śred­nio do dzie­dzic­twa kul­tu­ro­we­go – począw­szy od nawią­zań do poezji rene­san­so­wej w Smut­nych kro­kach, malar­stwa holen­der­skie­go w Gra­ją­cych w kar­ty czy śre­dnio­wiecz­nej rzeź­by nagrob­nej w Gro­bow­cu w Arun­del, przez biblij­ne cyta­ty, na przy­kład w Sid­ney­owi Beche­to­wi czy Fun­da­cja oczy­wi­ście pokry­je… Po dru­gie, Lar­kin jest głę­bo­ko osa­dzo­ny w histo­rii – ale w szcze­gól­nym jej momen­cie. O ile Miło­sza kształ­to­wa­ło to, że był pro­win­cju­szem, rzu­co­nym ze Żmu­dzi w świat wspa­nia­łej kul­tu­ry Zacho­du, któ­ra rów­no­cze­śnie w II woj­nie ponio­sła dotkli­wą etycz­ną klę­skę, o tyle Lar­kin uro­dził się w impe­rium, któ­re na jego oczach się roz­pa­dło. Stąd taki wiersz, jak MCMXIV o zgub­nym entu­zja­zmie pobo­ro­wych „sta­re­go, dobre­go świa­ta”, stąd melan­cho­lia w Odcho­dzi, odcho­dzi, kau­stycz­ne W hoł­dzie pew­ne­mu rzą­do­wi. To jest kro­ni­ka upad­ku, cza­sów, w któ­rym z wiel­kiej prze­szło­ści zosta­ły tyl­ko wspo­mnie­nia i banal­ne suwe­ni­ry. W Zimo­wym kró­le­stwie już na pierw­szy rzut oka widać, że histo­ria i jej mły­ny jest tu jed­ną z klu­czo­wych sił, a i tro­pie­nie tam haseł ze słow­ni­ka kul­tu­ry nie jest prze­cież spe­cjal­nie trud­ne.

A gdy­by­śmy mie­li przyj­rzeć się same­mu wier­szo­wi Miło­sza?

To widzi­my, jak strze­la nim sobie w sto­pę: „Ja też pamię­tam, żałob­ny Larkinie,/ Że śmierć niko­go z żywych nie ominie,/ Nie jest to jed­nak temat odpowiedni/ Ani dla ody, ani dla ele­gii”. Po pierw­sze dla­te­go, że jest to aku­rat rzecz pro­sto z tra­dy­cji i reli­gii: sta­ry topos tań­ca Śmier­ci, któ­ra pory­wa po kolei wszyst­kich ludzi wszyst­kich sta­nów, śre­dnio­wiecz­ny i kontr­re­for­ma­cyj­ny ever­gre­en reli­gij­ny, na wskroś chrze­ści­jań­ski, któ­re­mu zresz­tą i Miłosz swój hołd zło­żył w wier­szu Na cześć księ­dza Baki. Bo, po dru­gie, prze­cież dobrze wie­my, że Miłosz pisał ody i ele­gie dokład­nie na ten temat! Jeden z naj­słyn­niej­szych jego mło­dzień­czych wier­szy to Jecha­li­śmy przed świ­tem po zamar­z­łych polach… Nato­miast Co mnie z Wier­szy ostat­nich trak­tu­je o tym, co go – i innych umie­ra­ją­cych – w ogó­le obcho­dzi świat po śmier­ci, sko­ro „w naszej kra­inie milk­nie zgiełk świa­ta”. Dokład­nie o tym jest Alba: o kwe­stii bra­ku bodź­ców po śmier­ci. Że niby powin­ni­śmy czer­pać pocie­sze­nie z tego, że nie będzie nas to doty­czy­ło, nie ma się czym przej­mo­wać – a tym­cza­sem wła­śnie to, że nie będzie nas doty­czy­ło, to, że nie będzie­my odbie­ra­li żad­nych wra­żeń, jest naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­ce. I koń­ców­ka Miło­sza: „Na próż­no w obrzę­dzie Dzia­dów kuszą nas darem jadła i napoju./ Nie odzy­wa­my się, bo brak języ­ka, żeby poro­zu­mieć się z żywymi./ I więd­ną bez­u­ży­tecz­ne kwia­ty, zło­żo­ne kie­dy byli­śmy już dale­ko”. Koń­ców­ka Budyn­ku Lar­ki­na o szpi­ta­lu: „Każ­dy wie, że kiedyś/ Umrze – może nie tutaj i teraz, lecz w miejscu/ Jak to – to wła­śnie zna­czy ten gład­ko urwany/ Klif: wal­kę, by poko­nać myśl o śmier­ci. Jeśli/ Jej siła się­gnie katedr, to nic nie powstrzyma/ Nad­cho­dzą­cej ciem­no­ści, choć tłu­my co wieczór/ Zno­szą zbyt­kow­ne, wiot­kie, prze­bła­gal­ne kwia­ty”. No i jak? Prze­cież to jest sla­lom po tym samym sto­ku. Tyl­ko że dla Miło­sza tą „sta­rą wia­rą”, nie­co naiw­ną i bez­sil­ną jak kwia­ty, było żmudz­kie pogań­stwo, a dla Lar­ki­na – angli­kań­skie kate­dry.

Myślę, że klu­czo­wą odpo­wiedź na pyta­nie o sto­su­nek Miło­sza do Lar­ki­na zawie­ra inny kró­ciut­ki wier­szyk, Jeże­li nie ma, brzmią­cy: „Jeże­li Boga nie ma,/ to nie wszyst­ko czło­wie­ko­wi wolno./ Jest stró­żem bra­ta swego/ i nie wol­no mu bra­ta swe­go zasmucać,/ opo­wia­da­jąc, że Boga nie ma”. Miłosz postu­lu­je sza­cu­nek dla bra­ta-w-czło­wie­czeń­stwie pole­ga­ją­cy na dobro­tli­wym kłam­stwie: nie ma co tego malucz­kie­go zasmu­cać, trze­ba go trzy­mać w prze­ciw­bó­lo­wej fik­cji i, choć­by był doro­słym czło­wie­kiem, nadal się upie­rać, że świę­ty Miko­łaj ist­nie­je. Lar­kin ma wręcz prze­ciw­ny sto­su­nek – przy­zna­ję, że znacz­nie mi bliż­szy – a taki mia­no­wi­cie, że naszym obo­wiąz­kiem jest wła­śnie roz­wie­wa­nie fik­cji i tym samym uła­twia­nie ludziom akcep­ta­cji losu, bo dopie­ro wte­dy mogą cie­szyć się nie­do­sko­na­łym życiem, zamiast cią­gle mio­tać się w pogo­ni za nie­speł­nial­ny­mi ide­ała­mi.

Ale czy nie jest też tro­chę tak, że Lar­kin, podob­nie jak jego „hipo­sta­za” Kathe­ri­ne, któ­ra wymu­sza na den­ty­ście zasto­so­wa­nie nar­ko­zy przy wyry­wa­niu zęba pan­nie Gre­en, cza­sem jed­nak upo­mi­na się o „prze­ciw­bó­lo­wą fik­cję” dla bra­ci-i-sióstr-w-czło­wie­czeń­stwie? Któ­ryś bio­graf zauwa­żył, że pisar­skim celem Lar­ki­na wpraw­dzie jest dema­sko­wa­nie spo­łecz­nych i kul­tu­ro­wych mitów, ale osta­tecz­nie pisarz „oka­zu­je miło­sier­dzie dla naszych błęd­nych prze­ko­nań”, łaska­wie wyba­cza ilu­zjom, gdyż te poma­ga­ją ludziom prze­trwać, a nawet budu­ją moral­ność i nada­ją życiu sens. Głę­bo­ko mnie doty­ka ta Lar­ki­now­ska ety­ka, ten anty­mo­ra­li­stycz­ny, ale jed­nak bar­dzo moral­ny pro­jekt. Myślisz, że mógł­by się on spraw­dzić w naszych cza­sach, okrą­głe sie­dem­dzie­siąt lat po pre­mie­rze Zimo­we­go kró­le­stwa?

Praw­dę mówiąc, nie widzę, żeby Lar­kin miał miło­sier­dzie dla błęd­nych prze­ko­nań, dla tych celo­wo kon­stru­owa­nych fik­cji, on je z dużym zaan­ga­żo­wa­niem zwal­cza; ma nato­miast miło­sier­dzie… nie, ina­czej. Miło­sier­dzie koja­rzy mi się z Miło­sier­dziem gmi­ny i wszyst­ki­mi tymi wyż­szo­ścio­wy­mi pito­le­nia­mi o „pochy­la­niu się z miło­sier­dziem nad”. Nie, ma ser­decz­ność, o, to lep­sze okre­śle­nie, ma ser­decz­ność dla tych ludzi. Nie wyba­cza ilu­zjom, nato­miast też nie pięt­nu­je zwie­dzio­nych. Nawet jeśli o tych kobie­tach sto­ją­cych w kolej­ce do uzdro­wi­cie­la pisze z foto­gra­ficz­ną szcze­ro­ścią – „jed­ne, błęd­ne jak owce, jesz­cze nie wróciły/ Do życia; inne, sztyw­ne, tkwią, tar­ga­ne głośnym,/ Głę­bo­kim schry­płym pła­czem, jak­by się w nich schował/ Drę­twy przy­głu­pi dzie­ciak, któ­re­go zbudziła/ Na nowo dobroć…” czy „W sukien­kach kwie­ci­stych, z wąsikiem,/ Dygo­cą” – to prze­cież on sta­je cał­ko­wi­cie po ich stro­nie.

Jeden z naj­bar­dziej poru­sza­ją­cych wcze­snych wier­szy Lar­ki­na, Złu­dze­nia, z któ­re­go zresz­tą wziął się tytuł tomu Mniej oszu­ka­ni, jest jesz­cze cie­kaw­szy pod tym wzglę­dem: czy­ta o dziew­czy­nie zgwał­co­nej w wik­to­riań­skim Lon­dy­nie (mistrzow­skie: „Przez cały nie­spiesz­ny dzień twoje/ Myśli leżą otwar­te jak szu­fla­da noży”) i doko­nu­je tego nie­zwy­kłe­go porów­na­nia gwał­cą­ce­go i gwał­co­nej: „Nawet/ Gdy­bym mógł, nie śmiał­bym cię pocie­szać. Bo cóż tu/ Powie­dzieć, poza tym, że cier­pie­nie jest dokład­ne, ale/ Gdy żądza przej­mu­je ste­ry, sens się zaciemnia?/ Bo cie­bie nie obe­szło­by wcale,/ Że to ty byłaś mniej oszu­ka­na, na tam­tym łóżku,/ Niż on, wbie­ga­ją­cy po scho­dach, w duszą­cym upale,/ By wypaść na samot­ne pod­da­sze speł­nie­nia”. Na pierw­szy rzut oka to obu­rza­ją­ce, nawet z zastrze­że­niem, że nie śmiał­by jej pocie­szać: jak­że to, porów­ny­wać krzyw­dzą­ce­go i krzyw­dzo­ną z punk­tu widze­nia pozna­nia świa­ta? Kogo to obcho­dzi? Ale prze­cież nie jest tak, że on go jak­kol­wiek uspra­wie­dli­wia, bo taki, bidu­lek, oszu­ka­ny pod­nie­ce­niem, że zgwał­cił. Nie. Przy­zna­je po pro­stu jej wyż­szość, nie tyl­ko oczy­wi­stą wyż­szość etycz­ną ofia­ry nad opraw­cą, ale też wyż­szość poznaw­czą – choć dla niej, jak zauwa­ża, nie mia­ło­by to pew­nie naj­mniej­sze­go zna­cze­nia. Wspo­mi­nam o tym rów­nież dla­te­go, że to sytu­acja w jakimś sen­sie podob­na do ostat­nich scen Zimo­we­go kró­le­stwa. Namol­ny facet, głup­ko­wa­ty, nie­przy­jem­ny, i kobie­ta, któ­ra jest mądrzej­sza – tyle że Kathe­ri­ne ustę­pu­je nie przed siłą, ale wła­śnie z pozy­cji siły, jaką daje roz­cza­ro­wa­nie i trzeź­wy osąd sie­bie i świa­ta.

A co do tego, czy powieść jest aktu­al­na – tak, bo jest uni­wer­sal­na. Ale dziś książ­ka o woj­nie, wyzu­ciu i byciu uchodź­czy­nią, o byciu obcą w zim­nym, nie­przy­ja­znym kra­ju, jest aktu­al­na szcze­gól­nie. Kie­dy zaczy­na­li­śmy roz­mo­wy o prze­kła­dzie, jesie­nią 2014 roku, wca­le nie bra­łem tego pod uwa­gę, teraz sytu­acja jest zupeł­nie inna. I mam tyl­ko ego­istycz­ną nadzie­ję, że Pola­cy nadal będą doświad­cza­li pro­ble­mu uchodź­ców z pozy­cji bez­piecz­nych Fen­ne­lów, a nie z pozy­cji Kathe­ri­ne Lind – choć spra­wy mogą poto­czyć się zupeł­nie ina­czej. Kto wie, czy kar­ma nie wró­ci do nas nad­spo­dzie­wa­nie pręd­ko.

Oby nie wró­ci­ła. A żeby nie koń­czyć zbyt pom­pa­tycz­nie, zacy­tu­ję frag­ment wier­sza Bro­ni­sła­wa Maja o Lar­ki­nie, bo co rusz wyświe­tlał mi się w gło­wie przy lek­tu­rze Zimo­we­go kró­le­stwa: „Skąd on, tłu­sty buchal­ter w oku­la­rach, Larkin/ Tak abso­lut­nie wszyst­ko i do koń­ca wie// O mnie? To zawsty­dza, wręcz – upo­ka­rza tro­chę”. Jac­ku, w imie­niu czy­tel­ni­ków dzię­ku­ję za to tłu­ma­cze­nie książ­ki, któ­ra pozwa­la tro­chę wię­cej o sobie wie­dzieć, a w swo­im imie­niu – za roz­mo­wę o niej.

belka_2

O autorach i autorkach

Jacek Dehnel

Urodzony 1 maja 1980 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, tłumacz. Zajmuje się także malarstwem i rysunkiem. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2005), Paszportu "Polityki" (2007), Nagrody Splendor Gedanensis (2008) oraz Nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2009). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2009 i w 2010 roku. W 2014 roku nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom Języki obce (2013). Mieszka w Warszawie.

Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Powiązania