Agata Dyczko: Ewo, na początek przyznam Ci się, że twój fragment przeznaczony do publikacji dałam do przeczytania mojemu bliskiemu dziesięciolatkowi. Poprosił, żeby książka miała co najmniej 600 stron, bo chciałby czytać ją parę lat.
Ewa Tondys-Kohmann: (śmiech) Bardzo miło mi to słyszeć. Jednocześnie traktuję to jako zobowiązanie.
Jakie było pierwsze zdanie, pierwszy obraz tej opowieści? Od czego zaczyna się historię na parę lat?
Przede wszystkim te lata to okres powstawania tekstu. Pierwsze zdanie, zalążek książki, jej temat muszą być dla mnie na tyle ważne, by poświęcić tak wiele czasu na jego rozwijanie. Tym bardziej, że ten czas jest kradziony innym sferom życia. Chyba Mariusz Szczygieł zadał kiedyś innemu reportażyście takie pytanie (a może cytował Hannę Krall?): „Dlaczego pan musiał napisać tę książkę?” Nie ‒ „chciał”, nie ‒ „napisał”, ale właśnie ‒ „musiał”. To jest sedno. Powód, dla którego odpuszcza się tak wiele: od seriali na Netflixie, przez planszówki z dziećmi, po zawężenie zawodowego pola ‒ tylko po to, by tłuc w klawiaturę, musi przecież być niebagatelny.
Wracając do twojego pytania. Tym razem zaczęło się bodaj 26 marca 2020 roku. Ogłoszono wtedy pierwsze obostrzenia w związku z pandemią koronawirusa, w tym zamknięcie sklepów. Szłam, a w zasadzie biegłam, przez dyskont z owadem w logo, zgarniając do koszyka wszystko, co miało długi okres ważności. Wiesz, makarony, ryże, puszki, mąkę, drożdże instant. Doskonale pamiętam, że chciałam rozłożyć ramiona jak ptak skrzydła i zgarniać towar z półek wprost do wózka. Ten impuls, żeby brać, co zostało po nalotach poprzednich klientów. To było totalnie pierwotne uczucie, wręcz atawistyczne, związane z wykarmieniem rodziny, coś jak polowanie przed okresem głodu. W późniejszych rozmowach ze znajomymi okazało się, że to uczucie opanowało nie tylko mnie.
Drugim krokiem było wystąpienie Billa Gatesa na konferencji TEDx w 2015 roku, wysłuchane wiosną 2020. Te daty mają znaczenie, bo Gates z zadziwiającą dokładnością przewidział, jak się przygotować na to, co zaskoczyło świat kilka lat później. Na taki grunt padła myśl o prepperingu. I długo, długo kiełkowała.
Pierwsze pędy puściła chyba wiosną 2021 roku w postaci zainteresowania konkretnymi miejscami ‒ najstarszą w mojej okolicy kamienicą i domkiem stojącym wśród warsztatów samochodowych, przed którym ktoś uprawiał ogród w stylu iście wersalskim. Pamiętam pierwsze wrażenie, które zaowocowało fascynacją. Zima, szarawe placki śniegu na skrzętnie opatulonych krzewach, tuż przy parkanie gipsowy cherubinek w płaszczyku z czerwonej folii. Brakowało mu tylko koszyczka dla babci.
I tu akcja przenosi się do głowy. Kim jest osoba tworząca Wersal w środku robotniczego Grochowa? Co każe tej osobie przycinać rośliny w fikuśne kształty? Chęć kontroli? Właśnie ją utraciliśmy, bo pandemia, lockdown etc., może więc to wyraz potrzeby zapanowania nad otaczającym chaosem? I dalej, dlaczego tak przywykliśmy do kontrolowania swojego życia? Przecież nie zawsze tak było, szczególnie tu, w kraju naznaczonym licznymi okupacjami, wojnami, pozorną niepodległością. Znasz te starsze panie, które zawsze mają w torebce kromkę chleba? Tylko na wszelki wypadek, w razie jakby miały długo nie wracać do domu? Z tego zakwitła historia chłopaków zafascynowanych prepperingiem poprzedniego pokolenia, który częściej nazywano przezornością, oraz jego ekstrapolacją do naszych szalonych czasów.
A skąd Grochów? Bo tam zainstalowałaś Sebiczego i kumpli. Jest coś wyjątkowego w atmosferze tego miejsca, w ludziach je zamieszkujących? A może chodzi o twoje własne doświadczenie? Ja tam kiedyś też bywałam i zapamiętałam sobie napis „GROCHÓW FANATYCZNY”. Brzmi dość psychodelicznie. A Ty jak widzisz Grochów?
Jestem stąd ‒ spędziłam na Grochowie dzieciństwo i wczesną dorosłość ‒ więc to dla mnie naturalny wybór, polecany chyba wszystkim początkującym pisarzom. Przy okazji wyszła z tego podróż sentymentalna.
Po powrocie do dzielnicy dzieciństwa zupełnie inaczej spojrzałam na to miejsce. Ono oczywiście też się zmieniło, i to bardzo! Musiało jednak stać się trochę obce, żebym mogła je docenić, zobaczyć jego różnorodność, multikulturowość, malowniczość, ale jednocześnie małomiasteczkowość. Tu w jednej kolejce po pieczywo spotkasz zarówno Romkę sprzedającą z ręki staromodne damskie koszulki, emerytowanego profesora uniwersyteckiego, wietnamską manikiurzystkę, ormiańskiego sklepikarza, jak i polskiego krawca. Z drugiej strony Grochów jest jak małe miasteczko pośród metropolii. Dużo osób zna się co najmniej z widzenia: chodziło do równoległych klas, kupuje lub sprzedaje sobie nawzajem bułki czy kwiaty, leczy zwierzaki i zęby. Wiadomo, kto ksiądz, a kto złodziej zapalniczek. Trudno nie wspomnieć też o postaciach tak charakterystycznych, że nie do pomylenia z kimkolwiek innym. Za przykład niech posłuży Grochowski Ninja ‒ chłopak, który przemierza ulice Grochowa w stroju japońskiego tajniaka.
A napis? Wisi nadal. Czytam go jako symbol swoistej wspólnoty mieszkańców, przynajmniej częściowej. Chodzi oczywiście o wiarę w Legię Warszawa, najgorliwiej wyznawaną religię tej dzielnicy. Tu zawsze przypomina mi się moja ignorancja. Na kamienicy naprzeciwko, w której zamieszkałam po powrocie na Grochów, nabazgrano „śmierć polonistom”. Długo zastanawiałam, czym zasłużyli sobie nauczyciele języka polskiego na akt tak jawnej agresji. Wydawało mi się również, że więcej pretensji mogłoby się zebrać w stosunku do nauczycieli przedmiotów mniej lubianych. Tacy matematycy, fizycy, chemicy czy nawet historycy. Cóż, na szczęście człowiek, z którym żyję, uprawia jedyną pozytywną formę mansplainingu i wytłumaczył mi zawiłości relacji między warszawskimi klubami sportowymi.
We fragmentach książki, które przeczytałam, jest dużo o śmierci. Piszesz o ciele odłączonym od człowieka, zamkniętym w słoiku jako kiełbasa, odciętym paluchu, zwłokach. Nawet kiedy wspominasz punkt krwiodawstwa, przekraczasz tabu śmierci, bawiąc się ciałem, rozczłonkowując je, poddając transformacjom i przyglądając się temu procesowi. Skąd ta turpistyczna stylistyka? Czy wynika z chęci poruszenia tematu śmierci i kruchości życia?
Widzę śmierć bardziej jako element poza kontrolą człowieka. Coś, czemu współcześnie bardzo się dziwimy, czego unikamy, próbujemy zamykać na to oczy albo przedstawiamy w kategoriach sensacji. I znów wrócę do małomiasteczkowości Grochowa. Tutaj wszyscy wiedzą, kto, kiedy i jak umarł. Zafirankowe siedlisko plotek działa nie gorzej niż na wsiach. Śmierć jest obecna w życiu, rozmowach, nawet na ulicy. Jest chyba mniej wykluczona niż w bardziej eleganckich dzielnicach. Oczywiście mogę się mylić, nigdy w takiej nie mieszkałam. (śmiech)
Czy uwzględniasz jakąś formę ciągłości istnienia, która przekraczałaby granicę śmierci? Nie chcę mówić „życie wieczne”, bo to bardzo chrześcijańsko brzmi i staje w zbyt wyraźnej opozycji do ciała. Ale może chodzi właśnie o to, że tam nic nie ma? Że tym bardziej życie jest ekscytujące i ważne?
Z wiekiem tracę pewność. W kwestiach całkowicie fizycznych trudno mi wyobrazić sobie szeroko pojęte zmartwychwstanie, zbyt mocno jestem osadzona w naukach ścisłych. Ostatnio najbardziej przemawia do mnie obraz, który przytoczyła Maria Peszek w swoich rozmowach z ojcem. Chodzi o taką formę cmentarza, gdzie zamiast klasycznego lastryko w miejscu pochówku sadzi się drzewo. W dodatku zawczasu można wybrać jego gatunek. Urzekła mnie wizja najprawdziwszego życia, czerpiącego z mojej śmierci.
W bardziej duchowym, a jednocześnie metaforycznym wymiarze coraz bliżej mi do tekstu piosenki Hey pt. „Moogie”. To krótka historia o tym, jak puszysty Jan próbuje przecisnąć się przez tunel łączący ziemskie życie z wiecznością i w końcu się zaklinowuje. Pozwól, że przytoczę:
(…) Więc nie myśl, że wieczność
Jest balem czy ucztą,
Pobytem w kurorcie, wesołym miasteczkiem
Bankietem z gwiazdami, tańcami do rana,
Herbatką u króla z szampanem, ciasteczkiem.
Wieczność to tunel kończący się… dupą.
(śmiech) Tak, Kasia Nosowska i jej teksty! Ich język jest nie do podrobienia. A jakie Ty masz założenia co do języka, którym piszesz? Jest przesiąknięty zakapiorstwem, jakby wypreparowany. Robi za teatr opisywanych zdarzeń, ich scenografię i kostium.
Myśl przewodnia, nazwijmy ją tak roboczo, przyszła mi do głowy po lekturze Chodź ze mną Łukasza Orbitowskiego. A brzmiała mniej więcej tak: napisać tę opowieść tak, jakby bohater sam próbował objaśnić sobie swoje losy. A skoro pochodzi z konkretnego miejsca na mapie, w historii i w swoim życiu, to jego język będzie tym właśnie podyktowany. Początkowo więc jest to sposób mówienia nastolatka z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Z czasem jednak będzie musiał się zmieniać wraz z doświadczeniem bohatera i okolicznościami historii.
Dlaczego banda nastoletnich chłopaków? Dlaczego nie dziewczyny?
Może dlatego, że ten obcy dla mnie świat wydał mi się ciekawszy? Trawa zawsze bardziej zielona po drugiej stronie ulicy, jak mawiają w UK. Chciałabym jednak sprostować, w Nie nazywajmy tego po imieniu będzie część dziewczyńska, a raczej kobieca.
Czy to oznacza, że książka będzie dyptykiem? Awers i rewers historii z końcem świata w finale?
Bardziej to drugie. W założeniu obie historie mają się przeplatać, opowiadać ten sam świat z różnych perspektyw, dopełniać siebie nawzajem. Trochę jak w walcu wiedeńskim, kiedy tancerz robi krok w przód, partnerka musi zrobić krok do tyłu. W prawdziwym życiu na wszystko przecież można spojrzeć pod różnym kątem, aspektów sprawy z reguły jest więcej niż jeden, a wszystkie poplątane we wspólny kłębek. Stąd pomysł, by pokazać siłowanie się z chaosem rzeczywistości na różne sposoby, rozbieżność reakcji na ten sam ‒ mniej lub bardziej wyimaginowany ‒ koniec świata.
Czy pisząc, realizujesz w jakimś sensie swoje fantazję i marzenia? Ja na przykład mam wrażenie, że przeżywam sytuacje, projektuję światy, w których chciałabym uczestniczyć.
Oj, nie! (śmiech) Raczej jest to próba wytłumaczenia sobie jakiegoś zjawiska, odpowiedzi na pytanie, które nie daje mi spokoju. Na konkretnym przykładzie. Z tym, że muszę sobie ten przykład sama wymyślić i przyjrzeć się, ile jest w nim prawdy.
Czy boisz się końca świata?
Od zawsze.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.