
Strona A, strona B nr 115: Wysoko, głęboko
felietony / cykle CZYTLENIKÓW Artur Burszta115. odcinek cyklu „Strona A, strona B” autorstwa Artura Burszty.
WięcejRozmowa Artura Burszty z Jackiem Dehnelem, towarzysząca premierze książki Najdziwniejsze, wydanej w Biurze Literackim 28 października 2019 roku.
Artur Burszta: Cztery okładki w najważniejszych czasopismach i rozmowy, gdzie niewiele o literaturze, a całkiem sporo o współczesnym świecie. Podobnie wyglądały przed Noblem wywiady z Olgą Tokarczuk. Poeci i pisarze powinni próbować zmieniać świat poprzez wiersze, opowiadania i powieści? Czy też o najważniejszych sprawach niech mówią wyłącznie w wywiadach, wpisach na portalach społecznościowych, na wiecach i manifestacjach?
Jacek Dehnel: Dla jakiejś części piszących ważne będzie bezpośrednie polityczne zaangażowanie, co rozumiem, ale nie zawsze popieram – wiele z takich tekstów, podobnie jak gazety, ląduje w koszu historii. Ale, z drugiej strony, mamy wielkie wiersze publicystyczne – „Campo di Fiori” Miłosza, „Pogrzeb prezydenta Narutowicza” Tuwima, „Fortepian Szopena” Norwida – które wychodzą od konkretnego zdarzenia, a jednak okazały się uniwersalne i do nas wracają. Ja staram się to na ogół dzielić: publicystyka idzie osobno, w felietonach, przemówieniach, w postach na Facebooku. W wierszach próbuję sobie tłumaczyć rzeczy bardziej podstawowe.
Jaka powinna być zatem dzisiaj literatura?
Najlepsza, jaką umieją napisać pisarze danego pokolenia. Tyle że oczywiście każdy z nas, piszących, będzie to widział nieco inaczej: dla jednych to będzie eksperymentalna powieść, dla innych rzetelna rozrywka w postaci kryminału czy sensacyjnego romansu, dla jeszcze innych „wielka polska powieść”. Co więcej, zmienia się to w czasie: zarówno w czasie prywatnym, bo co innego chcemy pisać jako dwudziestolatkowie, a co innego jako osiemdziesięciolatkowie, jak i w czasie wspólnym: można rozumieć, że w wojennej Warszawie pisano patriotyczne wiersze przeciw hitlerowskim okupantom. Ale już współczesne poematy przeciwko „okupowaniu przez Unię Europejską” jakoś jednak nie mają swojego Baczyńskiego ani Miłosza.
Wiersze nie mogą niczego zmienić?
Wyobrażasz sobie dziś w którejkolwiek wysokonakładowej gazecie czy tygodniku wywiad o tomie wierszy? To nikogo nie obchodzi. O powieści? Z rzadka, może, jeśli da się od tego wyjść do rozmowy o współczesnej Polsce, dajmy na to. Ale poezja literalnie nikogo nie interesuje.
Oczywiście wyobrażam sobie, że Tomasz Lis zamiast o polityce rozmawia z tobą o poezji. Od tej klasy dziennikarza wręcz wymagałbym tego.
Ja, prawdę mówiąc, sobie nie wyobrażam. Jedyna osoba z kręgów władzy i najwyższych urzędów, o której wiem, że wspominała publicznie o zainteresowaniu poezją, to Adam Bodnar, Rzecznik Praw Obywatelskich, który pod bardzo wieloma względami odstaje od całej naszej klasy politycznej.
Wciąż są tacy, którzy czytają. Na przykład Barack Obama, który w wywiadzie dla „New York Timesa” powiedział: „Czytanie pozwala na chwilę zwolnić, spojrzeć na wszystko z dystansu oraz wczuć się w sytuację kogoś innego. Te umiejętności są dla mnie bezcenne”.
Nie wiem, czy Obama czytuje akurat poezję – ale wiem, że nie jest politykiem polskim.
Ja myślę, że nasz świat wyglądałby trochę inaczej, gdyby politycy, ale też dziennikarze czytali zdecydowanie więcej. Barack Obama daje dobry przykład.
Mamy patologicznie nieoczytaną klasę polityczną. To widać po sposobie, w jaki się fotografują nasi politycy, po tym, jak się wypowiadają, po zakresie ich skojarzeń, horyzontów, i tak dalej. Na tym tle Kaczyński ma, co ciekawe, jakieś oczytanie, ale bardzo zamierzchłe, raczej zapamiętane niż kultywowane. Kiedy Jaki chciał się sfotografować na tle biblioteczki, co jest zresztą ogromnie rzadkie, wybrał scenografię serialową.
Przecież nie zawsze było tak, że klasa polityczna nie czytała.
Czytanie przez polityków oraz czytanie przez elektorat ma zasadnicze znaczenie dla kształtu demokracji i państwa, ale obawiam się, że to jest stracona sprawa. Z komunizmu wyszliśmy jako społeczeństwo zainteresowane poezją, która była przed 1989 rokiem ważną przestrzenią społecznego dyskursu – zarówno ta z podziemnych wydawnictw, jak i dopuszczona przez cenzurę. Ale potem z jednej strony zaczęła się wolność głoszenia poglądów, z drugiej – do świata wydawniczego wszedł kapitalizm. Poezja padła jako pierwsza. Pokolenie „bruLionu” było ostatnim, które jeszcze się załapało, trochę siłą rozpędu, na społeczne zainteresowanie. Potem poezja znikła z gazetowych działów książki, z półek księgarskich, z programów. Zresztą, co ci będę mówił, jako wydawca poezji od tylu lat wiesz doskonale, jak to wtedy wyglądało i wygląda nadal.
O postępującej marginalizacji poezji piszę od dawna w cyklu „Misje niemożliwe”. Ale ostatnio myślę, że ten problem zaczyna rozciągać się już na całą kulturę, a przecież stosunek do literatury i szerzej do sztuki definiuje nie tylko polityka czy dziennikarza, ale każdego człowieka.
Bardzo mnie bawi, kiedy dziennikarze czy ekipy telewizyjne muszą się jakoś do poezji ustosunkować, bo na przykład trafiła do finału Nike. Albo, gorzej jeszcze, Nike dostała. Oni są bezbronni. Nie mają żadnego aparatu do zajęcia się wierszami.
Czy można to jakoś odwrócić? Są wyjątki, np. Magdalena Rigamonti, która od dwóch lat przyjeżdża na nasz festiwal Stacja Literatura w Stroniu Śląskim i Siennej, gdzie rozmawia z poetami dla „Dziennika Gazety Prawnej”.
Nie wiem, jak dałoby się to odwrócić, ale jeśli nawet, to jest to praca na dekady. Ta praca musiałaby się zacząć od całkowitej reformy edukacji, która z dyżurnym pytaniem: „Co poeta miał na myśli?” oraz z traktowaniem wiersza jako rebusu o jednym rozwiązaniu uderza w samą istotę poezji i skutecznie do niej zniechęca kolejne pokolenia czytelników.
Jacek Dehnel poeta? Nawet najwierniejsi czytelnicy prozy nie zawsze czytają twoje wiersze.
A tu akurat nie ma żadnej reguły. Mam czytelników, którzy czytają tylko moje wiersze, tylko prozę, tylko kryminały, tylko posty na fejsie czy felietony – albo łączą to w różnych zestawieniach. Więc mam i takich „najwierniejszych” czytelników, których nie interesuje żadna moja działalność literacka poza poezją.
Poezja jest najtrudniejsza w przyswojeniu, wymaga najwięcej uwagi, skupienia, bo to jest operacja na bardzo skondensowanym i przetworzonym języku. Ale też chyba stopa zwrotu jest wysoka. Wiersze, które na nas wpłynęły, pozostają z nami głębiej i dłużej niż proza. Ja przynajmniej tak to odczuwam. Przy czym, prawdę mówiąc, nie mam wrażenia, żeby moje wiersze na tle współczesnej poezji były szczególnie trudne, wręcz przeciwnie, są na ogół względnie przystępne.
Skąd więc ten stereotyp, że współczesna poezja jest trudna?
Po pierwsze, z tej strasznej edukacji szkolnej, która zabija całą radość czytania, nie tylko poezji zresztą, a po drugie, niestety, z modernizmu i awangardy. Wiek XIX i masowość pozwoliły najpierw odejść twórcom od możnych mecenasów – nie musieli już spełniać ich zachcianek. Mozart jeszcze komponował to, czego zażądali od niego arcybiskup Colloredo czy cesarz Józef II, ale już Beethovenowi arystokracja wiedeńska wypłacała pensję, żeby nie opuszczał stolicy, tylko komponował, co mu się żywnie podoba. To samo widać u Goi: jest nadwornym malarzem, ale prywatnie tworzy ryciny i freski, które służą tylko jego własnym poszukiwaniom artystycznym. To nabrzmiewa i ma swoją kulminację w impresjonizmie: po kilkudziesięciu latach Paryż musi ustąpić i przyznać, że błądził: to malarstwo akademickie było kiczowatą ramotą, a grono obdartusów miało rację. I to prowadzi do wielkiego przewrotu, bo każdy twórca może być teraz geniuszem niedostrzeganym przez tępych filistrów. Ma to kapitalne znaczenie dla całej kultury XX wieku: bez tego nie mielibyśmy żadnych ‑izmów, ani w malarstwie, ani w literaturze. Larkin mówił, że kulturę zepsuły trzy P: Picasso, Parker i Pound. Ale przecież gdyby nie ten przewrót, nie mógłby zacząć wiersza od They fuck you up, your mum and dad. Ba, nie mógłby nawet używać niektórych rymów, zbyt śmiałych dla tradycyjnej publiczności.
Ale ma to również skutki uboczne.
Na każdego Picassa są niezliczeni twórcy pikasów; tam, gdzie ustąpiły tradycyjny gust i hierarchie, łatwo o hucpę. Mamy więc wspaniały zysk w postaci tego, co dała nam awangarda, eksplorując rubieże, ekstrema, granice sztuki, ale straciliśmy niestety zaufanie wielu użytkowników kultury, którzy czują się za głupi, odrzuceni, więc odchodzą na przykład do kina, seriali czy gier komputerowych, w których oczywiście nie ma nic złego, jeśli tylko są obok, a nie zamiast czytania. Równocześnie twórcy uprawiający sztukę trudną, dla użytkowników wyrafinowanych, mają tendencje do walki równie zażartej, co w XIX wieku, choć wtedy byli słabi, a dziś są mocni. Widać, z jaką zaciekłością zwalczani są nieraz twórcy uważani za zbyt „przystępnych” czy „łatwych” i cieszący się przez to popularnością, jak Beksiński czy Tokarczuk.
Próbą wciągnięcia do czytania „odrzuconych” miały być literackie nagrody. Zadziałało tylko z Nike. I to na samym początku. Nie wystarczy wręczyć 100 tysięcy złotych, żeby zainteresować autorem i jego książką. Trzeba całego systemu działań.
Wyjdźmy od tych 100 tysięcy, bo to jest symptomatyczne. Nike powstała 22 lata temu, za tę kwotę można było wówczas kupić mieszkanie. Gdyby ją rewaloryzować w stosunku do średniej krajowej, to dziś musiałaby wynosić pół miliona. Ale nie wynosi. Nie licząc Angelusa, którego polski pisarz zdobył raz, były dwie próby zrobienia wyższej nagrody: Cogito, która pociągnęła dwa lata, i Szymborskiej, przyznana w pełnym wymiarze 200 tysięcy złotych jeden jedyny raz.
Co z tego wynika?
Że całe nasze państwo, całe społeczeństwo pokazuje swoje priorytety: skoro z wszystkich nagród państwowych, samorządowych, prywatnych najwyższa to 100 tysięcy, to ten – umownie – najlepszy twórca czy twórczyni literatury w kraju, za swoje największe osiągnięcie dostaje tyle, co aniołek Glapińskiego zarabia w dwa miesiące. Tyle premii dostaje każdy polski olimpijczyk za brąz, za srebro 150 tysięcy, za złoto 250 tysięcy. I jeszcze emeryturę do końca życia. O ludziach ze spółek skarbu państwa nawet nie wspominam.
Parandowski w Alchemii słowa ciekawie konstatuje, że do bezpiecznego, godnego życia pisarzowi wystarczyłyby pieniądze, jakie państwa wydają na pensje generalskie. I dodaje: „Nie było w historii tak lichego państwa, które nie potrafiłoby utrzymać swoich generałów, istniały natomiast i nadal istnieją wielkie i zamożne społeczeństwa, które nigdy nie pomyślały o zapewnieniu swoim pisarzom tej samej rangi finansowej”.
Dlaczego?
Bo społeczeństwo polskie literaturę, sztukę, kulturę w najlepszym razie lekceważy, a w najgorszym szczerze nią gardzi. Niekoniecznie z własnej winy, ale z powodu badziewności państwa. Nasza edukacja kulturalna nie działa, misja w naszych mediach nie działa. Społeczeństwo jest okradane z masowego uczestnictwa w kulturze, ze świadomości, jak ważne jest to dla, mówiąc szumnie, człowieczeństwa.
Z powodu „badziewności państwa” spędzasz coraz więcej czasu poza Polską?
Moje życie jest teraz po prostu bardziej ruchliwe – raczej z powodu przemian politycznych niż stosunku społeczeństwa do sztuki. Nie odpowiada mi atmosfera w kraju, a spodziewam się, że będzie się pogarszała, więc zabiegam o dłuższe stypendia. Staram się przenieść środek ciężkości mojego życia poza Polskę, żeby w razie czego dało się łatwiej wyjechać na stałe. Robi tak zresztą bardzo wielu z moich znajomych: pisarze, ale też młodzi artyści, naukowcy i tak dalej. Szczególnie geje i lesbijki, choć nie tylko.
Nowe wiersze powstawały głównie w rozjazdach, w rezydencjach, na stypendiach. Na przykład cała druga część Najdziwniejsze to „Notatnik berliński”. Wiersze przychodzą do ciebie teraz częściej w podróży, w hotelach i tymczasowych mieszkaniach?
Nie, to nie tak. I poezję, i prozę piszę w domu, w rezydencjach pisarskich i w podróżach. Tyle że jak dotąd na wyjazdach stypendialnych skupiałem się na projektach prozatorskich – Berlin był właśnie wyjątkiem. Zawsze wydawało mi się, że do prozy można zasiadać, a poezja się tylko przydarza; tymczasem Szymon Słomczyński mnie namówił, żebym spróbował przez ten miesiąc tak samo potraktować poezję: jako pracę do wypełnienia. I faktycznie wtedy przez zimowy miesiąc udało mi się ukończyć rozgrzebane od lat „Serce Chopina” i napisać całkiem sporo wierszy, które trafiły do nowego tomu jako wspomniany „Notatnik berliński”…
…który jest zwartą całością. To mogłaby być nawet osobna książka.
Nawet jeśli te wiersze rozbiegają się po różnych tematach, to są tam nakładające się na siebie cykle. Jeden to eksploracja samego miasta, jego miejsc, nazw, sensów: willa nad Wannsee, targ staroci przy Tiergarten, Bleibtreustrasse, sklep przy Alexanderplatz. Drugi, powiązany z nim, to muzea: zamek Köpenick, kolekcja fotografii Helmuta Newtona, egipska rzeźba z Neues Museum, „Co widziały?” i wiersz o dywanie Ardabil. Trzeci to kwestie władzy i polityki: ludobójstwo w „Bleibtreustrasse” i „Wannsee, Wahnsinn”, autorytarne reżimy w „Zabawce Kurfürsta”, ale też władza fotografa nad modelkami w „Prawach Newtona”. I cykl czwarty, spajający i zamykający to wszystko, to wiersze miłosne, w tym trzy wariacje na temat wiersza Tuwima. Wchodzą ze sobą w różne relacje, wspólne zbiory, wypuszczają też kłącza do reszty tomiku – nie jest to zatem ścisły cykl, taki jak te, które wyszły kiedyś w „Rubrykach strat i zysków”, tylko forma luźniej związana.
Dzięki temu oddaleniu przyglądasz się sprawom, także tym krajowym, z dystansu. To, co zwyczajne, czasami banalne, odsłania swą najdziwniejszą stronę.
Myślę, że to odsłonięcie wynika z samego podróżowania. Kiedy się wyjedzie z własnej, dobrze znanej przestrzeni, trzeba wyjść poza codzienną rutynę: po obcym mieście nie chodzi się na pamięć, w innym kraju nawet w sklepie wszystko ma inne marki, smaki, składniki; mózg jest cały czas na wyższych obrotach, oczy i uszy to samo, nowość za nowością, a przecież wszystko to trzeba rejestrować, żeby się odnaleźć w innej rzeczywistości. No i jakimś produktem ubocznym tego rejestrowania, obracania w głowie, wyciągania wniosków są wiersze. Czy raczej: mogą być wiersze.
Wiersz może dopaść wszędzie?
Może, ale większa jest na to szansa, kiedy człowiek jest do tego nastrojony, jak kawaler na wydaniu: idziesz sobie ulicą i strzelasz okiem, zastanawiasz się, na wszelki wypadek wystrojony i wypachniony, bo nie znasz dnia ani godziny. Ważne jest to wyczekiwanie, myślę – kiedyś przychodziło mi łatwiej, również dlatego, że pisałem mniej prozy, teraz mózg się częściej przestawia na tamte tory. No ale nawet żonaty czy mężaty może strzelać oczkiem w nadziei na romans, więc teraz pewnie proza jest raczej moim mężem, a poezja kochankiem. Którzy jednak wzajemnie się akceptują.
Tylko nie wiem, czy to dobrze, że wiersz może być „produktem ubocznym” (śmiech).
Nie, dobrze, że „produkt uboczny”. Ja bardzo nie lubię tych koturnów przy poezji, że natchnienie, że wzniosłość. Wielkie słowa nam się bardzo zużyły, wytarły – żeby zabrzmiały w wierszu naprawdę mocno, muszą mieć oprawę z małych słów. Dopiero jak się je wyszlifuje, oprawi, ustawi, to świecą pełnym blaskiem, jak nowe. A w przeciwnym razie wyglądają jak matowe szkiełka. I tak samo, myślę sobie, trzeba mówić o poezji, dociążać, dowiązywać do tego, co przyziemne, a nie że to taki balon niedosiężny. Balony są w środku puste, nawet jeśli powiemy, jak dawniej, że są „natchnione”.
Notatki z podróży to jeden ciekawy aspekt. Drugi, jaki przychodzi mi na szybko do głowy, to „wiersze kolekcjonerskie”. Jak pasjonat wyszukujesz z rzeczywistości drobiazgi i rupiecie. Potem obrabiasz je w wierszu, przywracając im dawny blask.
Mnie nie chodzi o „dawny blask”, o jakieś polerowanie przeszłości, żeby się ładnie błyszczała, mnie chodzi o zastanowienie na tym, jak działa świat, zwłaszcza świat obecny: ludzie, sztuka, władza, emocje. Wiersz o Klaudiuszu nie dotyczy przecież polityki państwa duńskiego w średniowieczu, tylko starcia modernizujących i tradycyjnych projektów politycznych, a „Drzeworyt” nie zajmuje się renesansowym zimowym pejzażem, tylko tym, co to znaczy tworzyć, zapisywać rzeczywistość. Wtedy, dziś, zawsze.
W „Drzeworycie” rzeczywiście sporo się dzieje. Wystarczy „zerknąć przez okno”, a tam „dzieciak tonie pod lodem, pies czaszkę ogryza,/ dwóch zbójców zdziera z ciała wędrowca opończę”. To jest Dehnel, którego chyba najbardziej lubię. Taki fotograf w wierszu. Jak zamiłowanie do kolekcjonowania starych fotografii, w których też sporo się dzieje i co rusz jesteśmy czymś zaskoczeni, wpływa na twoje pisanie?
Myślę, że i ten sposób pisania, i kolekcjonowanie fotografii bierze się z czego innego: z malowania. Z takiego wytrenowania oka i mózgu we wczesnym życiu, że między nimi jest dobrze wydeptana, wygodna ścieżka. Nawet jeśli teraz prawie nie maluję ani nie rysuję, to ta ścieżka, nieco już może zarośnięta, nadal tam istnieje, mózg ma swoje nawyki. Poznawanie świata przez wyglądy rzeczy jest dla mnie znacznie łatwiejsze i bardziej intuicyjne, niż poznawanie go przez skomplikowane spekulacje, oderwane od namacalnej rzeczywistości. Muszę się mieć na czym oprzeć – jak nie stopą, to przynajmniej okiem. Cały ten wiersz jest właśnie o wyjaśnianiu sobie i innym świata poprzez patrzenie i rejestrowanie tego patrzenia w drzeworycie. Czy w wierszu, czy w czymkolwiek innym.
Rupiecie z przeszłości w Najdziwniejsze nieustanie przenikają do teraźniejszości.
W całym tomie historia jest nieustannie w spięciu z tym, co nas otacza, jak pioruny idące z innych, przeszłych warstw rzeczywistości, oświetlające nam nasze obecne istnienie. Wyznanie miłosne, jakim jest gest dwóch połączonych dłoni na egipskiej rzeźbie, trwa przez ponad trzy tysiące lat i jest nadal żywe. Te rupiecie – jak połamane framugi z „Aktu pierwszego”, ale też cytaty z literatury, postaci, opowieści, szkielety – traktuję po prostu jak informację z innych czasów, która ma mi pomóc rozumieć moje czasy. Jestem telegrafistą, który próbuje przechwycić i pojąć zakodowane meldunki, żeby doręczyć je czytelnikowi.
Czytając Najdziwniejsze – podobnie jak przy oglądaniu fotografii, które kolekcjonujesz i udostępniasz na swoim Instagramie – co chwila czujemy się zaskoczeni.
Ja się cały czas czuję zaskoczony. Albo nie, inaczej, bo to nieprawda, jak każdy z nas przez gros czasu tkwię w rzeczach powtarzalnych i znanych. Tak to ujmę: większość moich wierszy wychodzi z zaskoczenia światem. Czasem to jest zaskoczenie bliższe zachwytu, czasem – przerażenia, pożądania i tak dalej, ale kluczowy jest dla mnie ten moment odczytania kodu, w którym znaki dotychczas chaotyczne układają się – dzięki jakiejś spekulacji, nieoczekiwanemu skojarzeniu – w sensowną całość.
W utworze „Teoria (i praktyka) wiersza polskiego” piszesz: „Z początku częściej rymowałem słowa,/ myślałem, że z śmierć/ rymuje się ćwierć./ Dziś myślę, że raczej połowa”. To jest, licząc wybory, twoja dziesiąta książka. Od debiutanckich „Żywotów równoległych” mija właśnie piętnaście lat. Najdziwniejsze pokazuje też, jak przez wszystkie te lata zmienia się twoja poezja. Krytyczne szufladki mogą już nie zadziałać.
Ci, którzy czytają, żeby szufladkować, nie mają potrzeby zmieniania szufladki, to jest zupełnie przeciwne ich potrzebom duchowym: po to jest etykietka, żeby przylgnęła do autora raz na zawsze, taka jest przecież najgłębsza istota szufladkowania: przyporządkować i mieć na zawsze odfajkowane. Nie mam wobec nich szczególnych oczekiwań. W ogóle czuję, że krytyka poezji przestała mnie na dobrą sprawę zajmować, z wzajemnością. W prozie mnie to jeszcze interesuje, ale w poezji…
…jakby ostatnio ciebie mniej.
Nie biorę udziału w sporach, nie jestem nominowany do nagród (z wyjątkiem jednej nominacji do Szymborskiej), nie śledzę, kto jest gorącym nazwiskiem sezonu, szczerze i dogłębnie nie interesuje mnie, co zostanie uznane za tomik trzydziestolecia, a kto za poetyckiego prymasa tysiąclecia. Mówię to z ironią, jasne, ale też z pewnym niezadowoleniem z siebie. Bo czuję, że może powinienem trzymać rękę na pulsie, czytać na bieżąco tomiki, recenzje, ale nie mam też cierpliwości do tych recenzentów, którzy piszą straszne poezje o poezji. Odczuwam też, że wszystko to ma niską stopę zwrotu: więcej dobrych wierszy, starych i nowych, polskich i obcych, czytam na fejsie z tego, co wklejają znajomi albo pisma, które obserwuję niż w regularnych pismach literackich.
Przed Szymborską był jeszcze twój pierwszy finał Nike nie za prozę, ale za poetycki Ekran kontrolny. Więc z tym niedocenieniem to nie jest do końca prawda. Co do fejsa, w życiu którego nie uczestniczę, to faktycznie jestem ciekaw, czy omija mnie jakaś świetna poezja. Mam nadzieję, że choć trochę tych wierszy wejdzie do normalnego obiegu.
Wchodzą, wchodzą, podam przykład: na fejsie przeczytałem „Listening” Elizabeth Hoover, przełożyłem, wkleiłem u znajomej w komentarzu. Potem podlinkowałem u siebie tekst angielski z przekładem, ale słusznie zwrócono mi uwagę, że tłumaczenie rozszerza krąg użytkowników, więc łamie prawa autorskie. Zdjąłem. Ale parę miesięcy później znajoma wkleiła u siebie ten mój przekład, poprosiłem ją, żeby tego nie robiła ze względu na prawa, zaczęła się dyskusja między redaktorkami pism i od słowa do słowa wiersz Hoover pójdzie w „Piśmie”.
Kiedy zaczynałeś, też byłeś trochę „spoza”?
Byłem zdecydowanie poza ówczesną polską poezją. Nie czytałem Sosnowskiego, Honeta, Sendeckiego, Wiedemanna. Nie mogę nawet powiedzieć, że mnie to nie obchodziło, po prostu nie miałem świadomości istnienia tego pejzażu. Zacząłem jeździć na konkursy, poznawałem ludzi, czytałem tych, którzy mnie zachwycili: Podsiadłę, Podgórnik, Woźniaka, Różyckiego, Piwkowską, Sośnickiego, Kuciak, Wajs, Pasewicza, Jarosza. A poza nimi to głównie nieboszczyków. I dopiero kiedy dzięki Maćkowi Woźniakowi i Justynie Radczyńskiej wkręciłem się w Nieszufladę, gdzie bywali i pisali wówczas chyba wszyscy ważniejsi młodzi poeci, zacząłem chodzić na Spotkania Uli, na imprezy fotografowane przez Gila, poczułem się faktycznie częścią jakieś społeczności poetyckiej. Ale to trwało tylko parę lat. Pięć może?
W najnowszej poezji znowu robi się ciekawie. Zaryzykuję tezą, że tworząca się w ostatnich latach nowa społeczność przetrwa dłużej niż Nieszuflada. Szkoda, Jacku, stać z boku.
Może, ale nawet mnie to nie uwiera. Nie mam przeglądu całości, czasem zachwyci mnie jakiś wiersz, autorka czy autor, żyjący lub martwi, polscy czy obcy. Po prostu dłubię sobie te wiersze tak, jak umiem – może faktycznie jakieś przestarzałe, nie dość głębokie, mniej istotne dla obecnych czytelników. Za dziesięć, dwadzieścia – jak dożyję, to i pięćdziesiąt – lat dowiem się, czy było warto, czy byłem tylko jednym z tych wielu biegaczy, którzy z daleka patrzą na podium, gdzie stoją inni.
No, to zawieszamy ten wątek rozmowy i wrócimy do niego za dwadzieścia lat (śmiech).
Menadżer kultury. Redaktor naczelny i właściciel Biura Literackiego. Wydawca blisko tysiąca książek, w tym m.in. utworów Tymoteusza Karpowicza, Krystyny Miłobędzkiej, Tadeusza Różewicza i Rafała Wojaczka, a także Boba Dylana, Nicka Cave'a i Patti Smith. W latach 1990-1998 działacz samorządowy. Realizator Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy (1993-1995). Od 1996 roku dyrektor festiwalu literackiego organizowanego jako Fort Legnica, od 2004 – Port Literacki Wrocław, od 2016 – Stacja Literatura w Stroniu Śląskim, a od 2022 – TransPort Literacki w Kołobrzegu. Autor programów telewizyjnych w TVP Kultura: Poezjem (2008–2009) i Poeci (2015) oraz filmu dokumentalnego Dorzecze Różewicza (2011). Realizator w latach 1993–1995 wraz z Berliner Festspiele Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy. Wybrany podczas I Kongresu Menedżerów Kultury w 1995 roku do Zarządu Stowarzyszenia Menedżerów Kultury w Polsce. Pomysłodawca Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Współtwórca Literary Europe Live – organizacji zrzeszającej europejskie instytucje kultury i festiwale literackie. Organizator Europejskiego Forum Literackiego (2016 i 2017). Inicjator krajowych i zagranicznych projektów, z których najbardziej znane to: Komiks wierszem, Krytyk z uczelni, Kurs na sztukę, Nakręć wiersz, Nowe głosy z Europy, Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty, Pracownie literackie, Szkoła z poezją. Wyróżniony m.in. nagrodą Sezonu Wydawniczo-Księgarskiego IKAR za „odwagę wydawania najnowszej poezji i umiejętność docierania z nią różnymi drogami do czytelnika” oraz nagrodą Biblioteki Raczyńskich „za działalność wydawniczą i żarliwą promocję poezji”.
Urodzony 1 maja 1980 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, tłumacz. Zajmuje się także malarstwem i rysunkiem. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2005), Paszportu "Polityki" (2007), Nagrody Splendor Gedanensis (2008) oraz Nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2009). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2009 i w 2010 roku. W 2014 roku nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom Języki obce (2013). Mieszka w Warszawie.