Juliusz Pielichowski: Na Kroniki ukrytej prawdy Pere Caldersa przyszło nam czekać dość długo, mimo że należą one do kanonu literatury europejskiej; choć może należałoby już na wstępie podkreślić, że jest to ta część kanonu, która – jak tytułowa prawda – pozostaje wciąż do pewnego stopnia ukryta. Zanim porozmawiamy o samej książce, chciałbym zapytać o postać Caldersa, który dziś uznawany jest za jednego z najwybitniejszych pisarzy katalońskich. Jego biografia w dużej mierze była charakterystyczna dla pokolenia, którego był częścią. Kim był Pere Calders?
Anna Sawicka: Pere Calders był grafikiem. I dziennikarzem. Wydawcą. Emigrantem. Był niskim, ruchliwym, uśmiechniętym, wiecznym chłopcem w okularach, którego żywiołem było snucie opowieści. Urodził się w roku katastrofy Titanica i tak już zostało, że mniejsze lub większe katastrofy były nieodłącznymi towarzyszkami jego życia. Pisał nieustannie, rzec by można – kompulsywnie, choć najczęściej do szuflady. O jego wielkiej popularności zdecydował przypadek. W 1978 roku teatr Dagoll Dagom wystawił sztukę Antaviana(a wystawiał ją wielokrotnie, w różnych miejscach i w różnych językach), na kanwie jego opowiadań, i dopiero wtedy czytelnicy przypomnieli sobie o autorze i sięgnęli po jego twórczość. Również reakcja środowiska literackiego na Caldersa nie zawsze była przychylna. Obecnie uważany jest za klasyka dwudziestowiecznej literatury katalońskiej, ale na drodze do sławy napotkał niejedną przeszkodę. Prozaik, który rzadko publikuje książki, częściej opowiadania w prasie, może przejść niezauważony. Autor piszący opowiadania abstrakcyjne, których atutem jest siła wyobraźni, siłą rzeczy musiał się narazić krytykom w okresie, kiedy od pisarzy oczekiwano rozrachunkowego realizmu. Kiedy oskarżano go o eskapizm, apelował, by nie przypisywać literaturze zadań właściwych prasie. Polemizował, bronił swoich racji. W artykule Odkrywanie odkrytych wyspwołał: domagam się całkowitej wolności dla wyobraźni! Pewnie dlatego Kroniki ukrytej prawdy, choć zostały nagrodzone, szybko popadły w zapomnienie. Do czasu.Wkrótce doceniło go hippisowsko-anarchistyczne pokolenie młodych gniewnych.
I nastąpił renesans twórczości po części zapomnianego autora. Jak już Pani wspomniała,Kroniki ukrytej prawdyto zbiór opowiadań. Wydaje się, że właśnie krótka forma opowiadania była Caldersowi najbliższa, to w niej się spełniał. Powiedzmy trochę o świecie przedstawionym Kronik. Wielu krytyków, w swoich próbach uchwycenia fenomenu tego pisarstwa, odwołuje się do realizmu magicznego – czy zgadza się Pani z tego rodzaju przyporządkowaniem? Na ile Calders wpisuje się w zastane ramy literackie, a na ile je przekracza?
Daleki od realizmu, Calders jest jednak uważnym obserwatorem, wyczulonym na wszelkie przejawy nonsensu w zrutynizowanym świecie codziennym, w którym pozornie nie ma miejsca na niezwykłość. Pisarz osiąga efekt rzeczywistości magicznej dzięki zawieszeniu dwuwartościowej logiki. Calders szybko odkrył, że życie codzienne może mieć magiczny wymiar, w którym obowiązuje specyficzna logika niezwykłości. Wystarczy tylko trochę podretuszować zwykłych, przeciętnych ludzi i na chwilę zakłócić ich rutynę, aby ujawnili skłonność do absurdalnych zachowań. W realistycznie przedstawionych okolicznościach pojawia się nagle coś nieoczekiwanego, co stanowi wyzwanie dla bohaterów; muszą jakoś zareagować, odnaleźć się w nowej dla siebie sytuacji. Calders pokazuje małe tragedie dnia codziennego poprzez postaci trochę naiwne, prostoduszne, oszołomione rutyną życia codziennego, która zabija w nich spontaniczność. Bohaterowie jego opowiadań są bierni i przyzwyczajeni do przeciętności. Przyjęli zasady, których do końca nie rozumieją, a przez to stają się bezradni i śmieszni, gdy świat zewnętrzny czymkolwiek ich zaskoczy.
Muszę przyznać, że niezwykle intryguje mnie u Caldersa właśnie ta logika niezwykłości, której ziarna kiełkują we wspomnianej przez Panią codzienności i przeciętności, „zasiane” – jeśli można tak powiedzieć – często nieomal niezauważalnie. Bohaterowie tych opowiadań żyją w świecie, który na każdym kroku ich zaskakuje, ukazując swoje bardzo tajemnicze, niejasne oblicze. Czy nie jest tak, że swoiste odrealnienie pełni u Caldersa nie tyle – a przynajmniej: nie tylko – rolę „chwytu” literackiego, ale jest przede wszystkim wynikiem pewnej charakterystycznej dla niego wizji świata, w którym nic nie jest – a na pewno nie jest wyłącznie– tym, czym się wydaje?
Świetnie Pan to ujął. Prawda, że może zafascynować ta caldersowa wizja świata? Czy to jest „odrealnienie”? Tak, do pewnego stopnia. Teraz krytycy zaczęli nazywać strategię Caldersa „realizmem wzbogaconym”, w odróżnieniu od realizmu magicznego. Realizm wzbogacony parodiuje gatunki, którymi się inspiruje. Pozwala oglądać świat od podszewki, z drugiej strony, a przy okazji ujawnia strategie autorskie. Nie tylko pozwala dostrzec drugie dno rzeczywistości, ale również rzuca światło na podmiot patrzący.
Niezwykle istotną rolę w świecie opowiadań Caldersa odgrywa także humor, nierzadko zresztą zabarwiony na czarno. Warto w tym miejscu dodać, że nie cała twórczość Caldersa jest nim przesiąknięta do tego stopnia, co Kroniki, zwłaszcza wczesne teksty, opisujące doświadczenie wojny domowej w Hiszpanii. Czy zgodziłaby się Pani z tezą, że humor – czy ironia – z czasem stała się dla Caldersa pewną zasadniczą strategią nie tylko literacką, ale i poznawczą, przy pomocy której opisywał on rzeczywistość?
Ma Pan na myśli zbiór pisanych na gorąco reportaży Unitats de xoc(Jednostki bojowe, 1938). Ale w Kronikach ukrytej prawdydoświadczenie wojny domowej zostało jużprzepuszczone przez filtr ironii, na przykład w opowiadaniu Historia naturalna: „Kiedyś, nie pamiętam już dokładnie, z jakiego powodu, poczułem się bardzo zmęczony i postanowiłem zamieszkać w tropikach”. Czytelnik wie, z jakiego powodu… Natomiast Calders, który konsekwentnie przez całe życie traktował literaturę jako intelektualną igraszkę, był wyczulony na fałsz patosu i zachował postawę wobec świata postawę ironicznego sceptyka. Uważał, że śmiech jest jak błyskawica, która rozbłyska na moment, żeby objawić w pełnym świetle jakąś przekłamaną prawdę. W Odkrywaniu odkrytych wyspsformułował swoje credo: „śmiech prowadzi do wyzwolenia i skłania do wyrozumiałości, a dokonując ostrego cięcia, odsłania wszystko to, co subtelne, poetyckie czy absurdalne, jak najbardziej realne i ludzkie”.
Choć w pierwszej chwili nasuwa się takie porównanie, myślę, że Calders idzie nieco inną drogą niż Mrożek – jego groteskowa deformacja świata jest okrutna. Calders-moralista chciałby tylko wiedzieć, dlaczego człowiek nie uczy się na własnych błędach. Choć jego postaci są przerysowane, ich karykaturalność nie zmierza w stronę infantylizacji ani degradacji, jak u Fernanda Arrabala. Jego bohaterowie traktują siebie nazbyt poważnie, ażeby przyjąć konwencję zabawy. Sarkastyczny humor pozwala Caldersowi zdystansować się do będącej punktem wyjścia rzeczywistości codziennej, którą przedstawia jako absurdalną, z całym jej marazmem i nieuchwytnością, wymykającą się zrozumieniu.
Ten dystans rzeczywiście jest bardzo ważny, bo ocalający. Jak wspomniałem, Calders nieprzypadkowo uchodzi za mistrza krótkiej formy. Warto tu może dodać, że zajmował się on nie tylko pisarstwem, ale był także wziętym rysownikiem, współpracującym z prasą, jak również – co może w pierwszej chwili wydawać się dość zaskakujące – także autorem map. Czy dostrzega Pani związek pomiędzy tymi dwoma nurtami jego twórczości, ich wzajemne przenikanie się? Dlaczego właśnie forma opowiadania tak dobrze sprawiła się w przypadku tego pisarza?
Swoją karierę kartografa Calders wspominał z dużą rezerwą. Po prostu, kiedy zgłosił się na ochotnika do republikańskiego wojska, dowódcy nie bardzo wiedzieli, jak dać do zrozumienia temu drobnemu, ogarniętego entuzjazmem chłopakowi w okularach, że się nie nadaje. Wykorzystano więc jego umiejętności rysownicze – był przecież absolwentem akademii sztuk pięknych, redaktorem graficznym pisma „L’Esquella de la Torratxa”. Na kartografii znał się o tyle o ile, ale nie na tyle, by można było powiedzieć, że był autorem map. Natomiast miał dobre chęci i umiał je interpretować, nawet lepiej niż wojskowi. W opowiadaniach, moim zdaniem, widać, że był rysownikiem – właśnie rysownikiem, a nie malarzem; mistrzem szkicu, szybkiej kreski, skrótu perspektywicznego. Dokumentalistą z nieokiełznaną wyobraźnią, który widzi wszystko, ale inaczej niż inni, i szybko przetwarza swoje obserwacje na świat fikcji.
Tak, ten – nomen omen– rys jego metody twórczej rzeczywiście uderza w tych opowiadaniach, pozostawiając sporo miejsca czytelnikowi. Calders niezwykle rzadko ulega pokusie dopowiadania. Odnosi się wrażenie, że jest on w pewnym sensie bardziej zainteresowany rzeczywistością – z całą jej zmiennością, chwilowością, przypadkowością – niż „literackością” opowiadanych historii. Choć oczywiście to tylko złudzenie, bo przecież całą wielka tradycja opowiadania jest w Kronikachobecna na bardzo wielu poziomach; ale często jest ona jak gdyby jedynie zasugerowana, pełni rodzaj tła czy kontekstu dla na wprawnego, uważnego czytelnika. Kogo widziałaby Pani w gronie literackich mistrzów Caldersa? Na jakie powinowactwa krytyka wskazuje najczęściej?
Sam autor, pytany o wpływy, wraca pamięcią do spędzanych w dzieciństwie na wsi wieczorów przy kominku, kiedy słuchał niesamowitych opowieści, a przy okazji połknął bakcyla opowiadania. Natomiast krytyka, kiedy już udowodni, że Calders nie jest autorem opowiadań fantastycznych, przede wszystkim stara się odciąć go od latynoskiego realizmu magicznego, który w literaturze pojawił się nieco później, kiedy już Calders wypracował sobie własną wizję świata i swój własny do niego stosunek. Jeśli już, to bliżej mu do realizmu magicznego Włocha Massimo Bontempellego, którego artykuły i opowiadania były publikowane w Barcelonie w latach trzydziestych. Mimo wszystko pojawiają się porównania czy to do Cortázara, czy do Garcíi Márqueza. Jednak trzeba pamiętać, że Calders nie inspirował się literaturą latynoską. Wszelkie podobieństwa są nie tyle przypadkowe, co wynikają z podobnej wizji świata, opartej na ironicznym dystansie. Calders jako pisarz ukształtował się w okresie awangardy katalońskiej; przyznawał się do inspiracji twórczością tzw. Grupy z Sabadell, którą tworzyli Francesc Trabal, Joan Oliver i Armand Obiols, zbuntowani przeciw ponuremu realizmowi poprzedniego pokolenia. Może ktoś kiedyś spróbuje wykazać, że lapidarne opowiadania Caldersa są próbą ośmieszenia „Glos”, które publikował wtedy w prasie filozof Eugeni d’Ors, starając się odnaleźć w ulotnych zjawiskach to, co ponadczasowe. O ile filozof próbował „odnaleźć kategorię w anegdocie”, Calders postępuje dokładnie odwrotnie: sprowadza kategorię do poziomu anegdoty, spuszcza powietrze z nadętego balona.
Wróćmy jeszcze na chwilę do biografii Caldersa. Po decyzji o emigracji do Meksyku – pisarz spędził w nim 23 lata – postanowił pozostać przy języku katalońskim, co – jak łatwo się domyślić – nie ułatwiło mu prowadzenia działalności literackiej.
Po wojnie domowej w Hiszpanii, Calders, podobnie jak wielu innych intelektualistów zaangażowanych po stronie Republiki, opuścił Hiszpanię. Jeden z nich, Francisco Ayala w eseju „Dla kogo piszemy?”, zastanawiając się nad rolą pisarza w nowej rzeczywistości, sformułował pojęcie Hiszpanii zniewolonej – przez reżim, przez cenzurę – i Hiszpanii tułaczej, cieszącej się wolnością słowa, ale oderwanej od korzeni, zdanej na nowych, cudzoziemskich czytelników, którzy nie podzielali ich doświadczeń. Calders w Meksyku obracał się głównie w towarzystwie Katalończyków, a pracował jako grafik i redaktor w dużym wydawnictwie, więc bez przeszkód mógł nadal myśleć i pisać po katalońsku, tym bardziej, że właściwie przez większą część życia pisał do szuflady. O środowisku emigracyjnym napisał powieść L’ombra de l’atzavara(W cieniu agawy, 1964), a kulturą meksykańską zainspirował się przy pisaniu zbioru Gent de l’alta vall(Ludzie z wysokiej doliny, 1957). Ironia losu sprawiła, że za te meksykańskie opowieści snute z przymrużeniem oka w Katalonii przyjęto z mieszanymi uczuciami – jedni okrzyczeli go pisarzem etnicznym, inni oskarżali o rasizm. Do Katalonii zdecydował się wrócić w 1962 roku, kiedy jego najstarszy syn skończył piętnaście lat. Uznał, że to ostatni moment, żeby urodzone w Meksyku dzieci zaakceptowały Hiszpanię, a szczególnie Katalonię, jako swoją ojczyznę.
No właśnie, wspomnieliśmy już na początku naszej rozmowy, że biografia Caldersa wpisuje się w szersze doświadczenie całej generacji hiszpańskich twórców, których los rzucił w bardzo odległe niekiedy zakątki świata, i którzy – mimo wszystko – nie zerwali więzów łączących ich z ojczyzną, z których często najważniejszym – co skądinąd oczywiste – był język. Skoro jesteśmy przy języku – przypomnijmy: języku katalońskim – co sprawiło, że zainteresowała się Pani Caldersem? Dlaczego postanowiła Pani zmierzyć się właśnie z Kronikami ukrytej prawdy?
Los tak chciał. Do Caldersa mam ogromny sentyment, ponieważ na jego tekstach uczyłam się języka katalońskiego. Calders zmarł w lipcu 1994, a ja do Barcelony przyjechałam we wrześniu tego samego roku, jako lektorka języka polskiego na Uniwersytecie Centralnym. Zajęcia prowadziłam po hiszpańsku, ale szybko zorientowałam się, że znajomość katalońskiego da mi szerszy dostęp do atrakcyjnej lokalnej kultury i zaczęłam się uczyć języka. Po pierwszych lekturach – ktoś mi polecił Caldersa – znalazłam się pod urokiem tego autora i postanowiłam tłumaczyć, sięgając po opowiadania z różnych zbiorów; tylko kilka pochodziło z Kronik ukrytej prawdy. W latach 1997–1999 udało mi się opublikować te przekłady w czasopismach literackich – w „Literaturze na świecie”, w „Odrze” i w „Dykcji”, ale dopiero dwadzieścia lat później Biuro Literackie podjęło wyzwanie i zdecydowało się na wydanie książki.
Jak tłumaczy się Caldersa? Czy należy on do pisarzy stawiających opór tłumaczowi, czy wprost przeciwnie?
Może dlatego, że przy pierwszym podejściu wybrałam do tłumaczenia utwory łatwiejsze, nie pamiętam, żeby wtedy autor stawiał mi opór. Dopiero teraz, po przełożeniu kilku książek autorów współczesnych, jak Jaume Cabré czy Lluís-Anton Baulenas, stwierdziłam, że w porównaniu z nimi Caldersa trudniej mi się tłumaczy. Większa odległość w czasie – to na pewno, ale przede wszystkim język, chwilami poetycki, to znów abstrakcyjny, skoncentrowany. Nie ma zbędnych słów, każde ma dużą siłę ekspresji. Wymaga niesłychanej uwagi i ciągłej koncentracji. Może to kwestia gatunku. Powieści pozwalają na wzięcie głębszego oddechu; tłumaczenie opowiadań to sport wyczynowy.
Domyślam się, że ta zmienność języków, tonacji z jednej strony może być dla tłumacza niezwykle pociągająca, z drugiej – co już Pani powiedziała – może jednak stanowić spore wyzwanie za sprawą wspomnianej różnorodności. Calders to nie pierwszy pisarz kataloński, którego możemy poznać za sprawą Pani przekładów, niektórych już Pani przywołała. Co sprawia, że ta tradycja literacka jest Pani tak od lat tak bliska?
Byłam, widziałam, pokochałam. A teraz dzielę się z innymi. Po powrocie z Barcelony udało mi się przekonać Księgarnię Akademicką do stworzenie serii literatury katalońskiej, w której ukazały się trzy książki (wiersze Joana Brossy, opowiadania Mercè Rodoredy i anonimowy średniowieczny bestiariusz), w niewielkim, niszowym nakładzie. Ale to już było coś! Trzech nowych tłumaczy (Marcin Kurek, Barbara Łuczak, Rozalya Sasor), do których dołączyłam z dwoma własnymi przekładami (Księgę Przyjaciela i UmiłowanegoRamona Llulla i dramat ŁożeSergi Belbela). Potem również inne wydawnictwa zaczęły wykorzystywać moją znajomość katalońskiego, i tak już zostało. Z każdym nowym przekładem wracam do lat spędzonych w Katalonii. Odnajduję się w tym klimacie.
Jak usytuowałaby Pani tę tradycję literacką na szerszym tle literatury hiszpańskiej i hiszpańskojęzycznej?
Małe jest piękne.Hiszpania może być dumna z dobrodziejstwa urodzaju: może się poszczycić posiadaniem kilku lokalnych języków, a każdy ma własną tradycję, dzięki czemu ma do zaoferowania literaturze światowej coś niepowtarzalnego. Calders twierdził, że literatura katalońska ma tylko jedną, jedyną misję do spełnienia: zachowanie języka. Jak ta katalońska tradycja literacka ma się do hiszpańskiej? Różnie. Czasem idzie własną drogą (literatura tożsamościowa), czasem równolegle (awangarda), czasem krok do tyłu (w okresie XIX-wiecznego Odrodzenia Narodowego w przyspieszonym tempie nadrabiała trzystuletnie zaległości), a czasem właśnie do przodu (modernizm udał się jej o wiele lepiej niż autorom z Madrytu). Jest ambitna, poszukująca. Ma swoje ulubione gatunki, w których osiąga mistrzostwo, na przykład dramat. A przede wszystkim, dzięki obecności w postaci lektoratu na wielu uczelniach, dorobiła się całkiem sporego grona tłumaczy, bardziej miłośników niż rzemieślników, którzy z pełnym przekonaniem otwierają jej drogę na szeroki świat.
Twórczość Caldersa – poza wspomnianą już przez Panią, fragmentaryczną prezentacją na łamach czasopism literackich – nie była dotąd szerszej znana polskim czytelnikom. Kroniki ukrytej prawdywypełniają istotną lukę. Jakie inne teksty Caldersa warto byłoby, Pani zdaniem, przybliżyć polskim czytelników? Co jeszcze „ukrywa” przed nami jego dorobek?
Następne zbiory opowiadań, a jest ich sporo: od pierwszego, który się ukazał tuż przed wybuchem wojny, El primer Arlequí(Pierwszy Arlekin, 1936), aż do ostatniego, opublikowanego dwa lata przed śmiercią: L’honor a la deriva(Honorowa sprawa, 1992). Opowiadania pisarzy jego pokolenia, takich jak Salvador Espriu czy Mercè Rodoreda. Opowiadania wybitnych kontynuatorów Caldersa, jak Quim Monzó. Wśród młodych autorów też pamięć o Caldersie nie zaginęła. W 2017 roku ukazał się monograficzny numer „Dekady Krakowskiej”, poświęcony „opowieściom katalońskim” młodego pokolenia autorów. Pod hasłem „Kroniki tajemnej prawdy” ukazał się wtedy bogaty wybór przekładów współczesnych opowiadań, reprezentujących różne tendencje, niektóre bardzo odległe od realizmu. Dawało się wyczuć patronat Caldersa.
A może by przetłumaczyć którąś z jego powieści? Na przykład znakomitą antypowieść Ronda naval sota la boira(Okręt we mgle, 1966), w której opisał w formie metaforycznej tragedię hiszpańskiej wojny domowej. Tytułowy okręt, Panoràmic, idzie na dno tylko dlatego, że jego fanatyczny kapitan-militarysta zawsze marzył o heroicznej śmierci na mostku kapitańskim. Mauricio tonie szczęśliwy, odurzony dźwiękiem marszów wojskowych wykonywanych przez zaimprowizowaną okiestrę złożoną z przymusowych ochotników, a wraz z nim bezradni pasażerowie transatlantyku, którzy od początku rejsu przeczuwają, że ich statek zmierza ku nieuchronnej zagładzie. Krąży w kółko, wciągany przez tajemniczy wir, w gęstej mgle, która odgradza go od reszty świata. Katastrofie przyglądają się przedstawiciele dwu imperiów, którzy bez pośpiechu dyskutują, kto ma udzielić pomocy rozbitkom. No i jak, udało mi się Pana zainteresować?
Brzmi bardzo obiecująco. Będziemy zatem czekać na kolejne teksty. Bardzo dziękuję za Kroniki– i za rozmowę.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury