wywiady / o książce

„To jakby architektoniczna wersja matrioszek”

Joanna Mueller

Przemysław Rojek

Z Joanną Mueller o książce intima thule rozmawia Przemysław Rojek

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Prze­my­sław Rojek: Joan­no, pierw­sza myśl, jaka nasu­nę­ła mi się po lek­tu­rze inti­ma thu­le, była nie o tym, o czym ta książ­ka jest, ale o bar­dzo szcze­gól­nym spo­so­bie wyko­rzy­sta­nia przez Cie­bie języ­ka. Z jed­nej stro­ny ma się wra­że­nie, że to sła­bo kon­tro­lo­wa­ny cha­os, z dru­giej – na odwrót – że to pozo­ro­wa­ny cha­os pod­da­ny auto­ry­tar­nej kon­tro­li piszą­cej. Tak czy tak, uwa­gę przy­ku­wa wła­śnie ten żywio­ło­wy flow nawar­stwia­ją­cych się słów, któ­re roz­ple­nia­ją się w dwóch prze­ciw­staw­nych kie­run­kach – dzi­wa­cze­jąc i wyrod­nie­jąc, albo dostę­pu­jąc jakiejś alche­micz­nej zgo­ła desty­la­cji. Rzecz cie­ka­wa zwłasz­cza dziś, gdy – jak mi się zda­je – nowa pol­ska poezja po deka­dach fascy­na­cji róże­wi­czow­ską czy lin­gwi­stycz­ną manie­rą wie­sza­nia kom­po­zy­cji poetyc­kiej na sło­wie, wra­ca do tra­dy­cji zda­nia, tak żywej choć­by (o czym roz­ma­wia­łem jakiś czas temu w Przy­sta­ni z Szy­mo­nem Słom­czyń­skim) dla Awan­gar­dy Kra­kow­skiej. Ty wyda­jesz się iść temu powro­to­wi pod prąd… Ale moje pyta­nie jest wła­ści­wie o czym innym: bo cie­ka­wi mnie, jak się pisze takie wier­sze? Mam wra­że­nie, że to potwor­nie bole­sna ope­ra­cja, takie tar­mo­sze­nie tego, co nam naj­bliż­sze, czy­li języ­ka. Czy tak jest? Piszesz z opo­ra­mi, nigdy nie wie­dząc na pew­no, czy już dotar­łaś do krań­ców ety­mo­lo­gii i sło­wo­twór­stwa, czy na odwrót – jest eks­ta­za, radość, pogań­skie plą­sy wokół jakie­goś pier­wot­ne­go rdze­nia języ­ko­wej rze­czy­wi­sto­ści?

Joan­na Muel­ler: Z tym cha­osem to pew­nie nale­ża­ło­by ucze­nie odpo­wie­dzieć, że jest to „cha­os deter­mi­ni­stycz­ny” – „duża wraż­li­wość roz­wią­zań na dowol­nie małe zabu­rze­nie para­me­trów”. To żart, ale coś jest na rze­czy. Bo chy­ba tak już mam, że jestem wraż­li­wa na zabu­rze­nia języ­ko­wych para­me­trów – że przy­cze­pia­ją się do mnie jak rze­py te wszyst­kie prze­ję­zy­cze­nia, prze­sły­sze­nia, fał­szy­we ety­mo­lo­gie, lap­su­sy i inne psi­ku­sy mowy, i przy­cze­pia­ją się na tyle moc­no, że tyl­ko za ich pomo­cą mogę opo­wie­dzieć coś o swo­im życiu. To zupeł­nie nie jest tak, jak suge­ru­jesz – że wyzna­czam sobie jakiś rady­kal­ny i racjo­nal­ny cel, na przy­kład dotar­cie do krań­ców ety­mo­lo­gii, i go z żela­zną kon­se­kwen­cją reali­zu­ję. Prze­ciw­nie – wier­sze bio­rą się z jakichś pozor­nie nie­istot­nych życio­wych poru­szeń, deli­kat­nych jak skrzy­dła deter­mi­ni­stycz­ne­go moty­la, a potem do tych poru­szeń dołą­cza­ją się – rów­nie nie­po­zor­ne – ruchy języ­ka, te licz­ne zakłó­ce­nia, któ­rym nie potra­fię się oprzeć. W efek­cie, jak to z cha­osa­mi deter­mi­ni­stycz­ny­mi bywa, może dojść do nie­prze­wi­dzia­nych skut­ków – od małe­go „efek­tu moty­la” zaczy­na się burza sko­ja­rzeń, powódź wie­lo­znacz­no­ści, jakieś trzę­sie­nie zie­mi w matecz­ni­ku mowy. A to wszyst­ko w cia­snej prze­strze­ni kil­ku czy kil­ku­na­stu wer­sów, więc może stąd wra­że­nie napie­ra­ją­ce­go, miaż­dżą­ce­go cha­osu. Tyle tyl­ko, że ja jed­nak mam poczu­cie, że panu­ję nad tymi żywio­ła­mi – i że dane sło­wa przy­cze­pia­ją się do mnie nie przez przy­pa­dek, lecz dla­te­go, że aku­rat one są naj­od­po­wied­niej­sze do opi­sa­nia kon­kret­ne­go, czę­sto wręcz nie­wy­po­wia­dal­ne­go, doświad­cze­nia czy prze­ży­cia. To już jest kwe­stia otwar­cia się na to, co przy­cho­dzi, języ­ko­wej gościn­no­ści, zaufa­nia – jak rów­nież umie­jęt­no­ści cze­ka­nia na wła­ści­wą „chwi­lę zapi­su”.

A co do „poezji fra­zu­ją­cej”, o któ­rej wspo­mnia­łeś – to czę­sto się nad tym zasta­na­wia­łam i stwier­dzi­łam, że ja po pro­stu nie umiem napi­sać wier­sza opar­te­go na zasa­dzie skła­dnio­wej. Podzi­wiam poetów, któ­rzy to robią w spo­sób natu­ral­ny i nie­wy­mu­szo­ny, ale sama nie potra­fię, więc po co mia­ła­bym się napi­nać?

Sta­ram się uni­kać w takich roz­mo­wach pytań o mistrzów i inspi­ra­to­rów, ale two­ja książ­ka nie pozo­sta­wia mi wybo­ru… Pierw­sze nazwi­sko to Tymo­te­usz Kar­po­wicz. Nie jest tajem­ni­cą, że to postać dla Cie­bie – tak­że jako dla lite­ra­tu­ro­znaw­czy­ni – waż­na (pamię­tam, jak wie­le lat temu pewien kra­kow­ski pro­fe­sor – nie powiem oczy­wi­ście, kto – z nie­kła­ma­nym podzi­wem oznaj­mił, że w War­sza­wie zna­la­zła się jed­na taka sza­lo­na, któ­ra ma pomysł na Odwró­co­ne świa­tło…). No wła­śnie – w inti­ma thu­le sły­chać pogło­sy choć­by tyl­ko dwóch wiel­kich poetyc­kich trak­ta­tów Kar­po­wi­cza, Sło­jów zadrzew­nych i wspo­mnia­ne­go Odwró­co­ne­go świa­tła; a wła­ści­wie nie tyle sły­chać, co widać, na przy­kład w kom­po­zy­cji tomu, w tych wszyst­kich umiesz­cza­nych w gór­nych rogach stron „instruk­cjach dla zwie­dza­ją­ce­go” (o nich zresz­tą za chwi­lę). Czy jest tak, że bar­dzo moc­ny idiom Kar­po­wi­cza fak­tycz­nie na cie­bie wpły­wa? Czy masz taki – jak­by to pew­nie ujął Harold Blo­om – impe­ra­tyw pisa­nia jako poże­ra­nia cia­ła wła­sne­go poetyc­kie­go ojca?

Nie ukry­wam swo­ich korze­ni, więc tak, przy­zna­ję, że jestem jed­nym z drze­wek wyra­sta­ją­cych w „trud­nym lesie” zasa­dzo­nym przez Kar­po­wi­cza. Myślę jed­nak, że jesz­cze parę lat temu, na przy­kład pod­czas pisa­nia Zagniaz­dow­ni­ków, byłam wro­śnię­ta w Kar­po­wi­czow­skie „sło­je zadrzew­ne” znacz­nie moc­niej niż dzi­siaj. Pra­co­wa­łam wte­dy rów­no­le­gle nad wspo­mnia­ną przez Cie­bie inter­pre­ta­cją Odwró­co­ne­go świa­tła, a to nie jest bez­tro­ska zaba­wa, więc musia­ło to jakoś wpły­wać na moje pisa­nie. Potem jed­nak, dla wła­sne­go bez­pie­czeń­stwa i żeby mnie ta Xię­ga nie pożar­ła, musia­łam się wyswo­bo­dzić, wyjść z „trud­no­le­si­stej” gęstwi­ny i zacząć sadzić wła­sne drze­wo­sta­ny. Na ile one są cał­kiem „samo­swo­je”, to nie wiem – ale z dru­giej stro­ny nie mam impe­ra­ty­wu odci­na­nia się od korze­ni, nego­wa­nia mistrzów i panicz­nej uciecz­ki przed wpły­wa­mi. Chcę robić coś po swo­je­mu, coś na wła­sną rękę ryzy­ko­wać, jed­nak nie zapo­mi­nam o waż­nych dla mnie poetach, któ­rzy – jak Kar­po­wicz i inni – wyrą­by­wa­li na dłu­go przede mną wła­sne „zrę­by mowy”.

A co do tych, jak je nazwa­łeś, „instruk­cji dla zwie­dza­ją­ce­go” w inti­ma thu­le… One rze­czy­wi­ście mogą się koja­rzyć z Kar­po­wi­czo­wy­mi „ory­gi­na­ła­mi”, „kal­ka­mi logicz­ny­mi”, „kopia­mi arty­stycz­ny­mi”, „para­lak­sa­mi” itd., cho­ciaż słu­żą chy­ba cze­muś inne­mu. Po pro­stu podo­ba mi się doda­wa­nie zna­czeń do poje­dyn­czych wier­szy, a takie „znacz­ni­ki”, jak je nazy­wam, są dodat­ko­wą for­mą wzbo­ga­ca­nia seman­ty­ki. Robi­łam to już w Wylin­kach, przy czym tam każ­dy wiersz miał swój – na poły żar­to­bli­wy – „znacz­nik gatun­ko­wy”. Z kolei w inti­ma thu­le cho­dzi nie tyle o zaba­wy geno­lo­gicz­ne, ile o ogól­ną kon­struk­cję tomu, któ­ry skła­da się z „sied­miu miesz­kań” – i to wła­śnie do tych osob­nych prze­strze­ni odsy­ła­ją dro­go­wska­zy umiesz­czo­ne w gór­nych rogach kar­tek.

A Kry­sty­na Miło­będz­ka? Wyda­je mi się, że w tej Two­jej tech­ni­ce języ­ko­wej, w tych apo­re­tycz­nych pró­bach już to poskro­mie­nia wiją­ce­go się dys­kur­su, już to w eks­ta­zie zni­ka­nia w nie­ocze­ki­wa­nych prze­po­czwa­rze­niach słów, a nade wszyst­ko – w łącze­niu tego, co wyłącz­nie lin­gwi­stycz­ne i tego, co naj­in­tym­niej cie­le­sne, spo­ro jest śla­dów obec­no­ści autor­ki Ana­gli­fów. No i futu­ryzm – dziś (i nie tyl­ko dziś) lek­ce­wa­żo­ny, wyśmie­wa­ny, trak­to­wa­ny jako mało ory­gi­nal­ny na pol­skim grun­cie wygłup, wypa­dek przy pra­cy, u Cie­bie – zwłasz­cza w tych Two­ich dzia­ła­niach na rzecz roz­luź­nie­nia związ­ków seman­ty­ki i ety­mo­lo­gii – wyda­je się dzie­dzic­twem żywym, trak­to­wa­nym jak naj­bar­dziej serio.

Kar­po­wicz poetyc­kim ojcem, a Miło­będz­ka mat­ką – to naj­lep­szy rodo­wód, jaki mogła­bym sobie spro­ku­ro­wać! Nie ma poet­ki, któ­rą ceni­ła­bym bar­dziej od Kry­sty­ny Miło­będz­kiej. Za wszyst­ko, a chy­ba naj­bar­dziej za jej wcze­sne tomi­ki, w któ­rych opi­sa­ła naj­le­piej jak moż­na doświad­cze­nie macie­rzyń­stwa, udo­mo­wie­nia, bycia pokar­mem dla innych. Miło­będz­ka osią­gnę­ła ide­ał, któ­ry dobrze nazwa­łeś – połą­czy­ła czy­stą języ­ko­wość z naj­głęb­szą – cie­le­sną i bole­sną – intym­no­ścią. To jest coś, do cze­go dążę, gdy sama piszę. Żeby wresz­cie zadać kłam temu krzyw­dzą­ce­mu podzia­ło­wi na „poezję języ­ka” i „poezję egzy­sten­cji”, któ­ry wciąż poku­tu­je w świa­do­mo­ści kry­ty­ków. I to być może łączy mnie zarów­no z Miło­będz­ką, jak i z futu­ry­sta­mi, o któ­rych pytasz. Oni tak­że, nawet jeśli cza­sem dzia­ła­li w spo­sób bła­zeń­ski, chcie­li znieść gra­ni­cę mię­dzy tym, co lin­gwi­stycz­ne, a tym, co prze­ży­wa­ne. Dla mnie szcze­gól­nie waż­ny jest Wie­li­mir Chleb­ni­kow, w któ­re­go „poezji poza­ro­zu­mo­wej” doszło do nie­zwy­kłej syn­te­zy życia i języ­ka. Oraz do wie­lu innych rze­czy, ale to już mate­riał na książ­kę, a nie na roz­mo­wę w Przy­sta­ni.

No dobra: po tych uczo­nych lite­ra­tu­ro­znaw­czych igr­cach pora na pyta­nie doty­ka­ją­ce – jak mi się wyda­je – sed­na inti­ma thu­le. Nie, nie zapy­tam, ile w tych wier­szach jest Two­ich dzie­ci i Cie­bie jako mat­ki – bo po pro­stu gdzie by się Two­jej nowej książ­ki nie otwo­rzy­ło, tra­fi się na jed­no albo dru­gie, albo (naj­czę­ściej) i na to, i na to. Zapy­tam po pro­stu, czy jest tak, że od total­ne­go doświad­cze­nia macie­rzyń­stwa po pro­stu nie moż­na się uwol­nić? Bo prze­cież dzie­ci, mat­ka, cią­ża, poród, połóg nie są u Cie­bie kwe­stią wyłącz­nie pew­nej tema­ty­za­cji – one infe­ku­ją abso­lut­nie wszyst­ko, cze­go się tkniesz; wła­ści­wie ogrom­na więk­szość tomu zamy­ka się w tytu­le jed­ne­go z utwo­rów: „tota muel­ler in ute­ro”, cała Muel­ler w maci­cy… Mam wra­że­nie, że inti­ma thu­le to w jakimś sen­sie post scrip­tum Joan­ny Muel­ler-poet­ki do tego, co pisa­ła w swej poprzed­niej książ­ce, w Powle­kać rosną­ce Joan­na Muel­ler-ese­ist­ka. Tam – the­ore­ia, tu – pra­xis, by się­gnąć po zakres ter­mi­no­lo­gicz­ny, któ­ry, jak sądzę, był­by Ci bli­ski…

Zauwa­ży­łam, że w każ­dym moim tomi­ku jest jakieś sło­wo klu­czo­we, któ­re natręt­nie powra­ca – w debiu­cie był to „ból”, potem – w Zagniaz­dow­ni­kach i Wylin­kach – poja­wi­ły się „dom” i „czu­łość”, a teraz ewi­dent­nie jest to „dziec­ko”. Nawet piszę w puen­cie wier­sza „ake­da”, że „nie zdo­łam się pod­nieść spod dziec­ka”. Chy­ba trud­no, żeby tego tema­tu w wier­szach nie było, kie­dy jest się wie­lo­dziet­ną mamą… Choć z dru­giej stro­ny na przy­kład Adrien­ne Rich, któ­ra mia­ła trzech synów, wyzna­ła w pięk­nej książ­ce ese­istycz­nej Zro­dzo­ne z kobie­ty, że jej wła­sna poezja to obszar, gdzie tema­tu macie­rzyń­stwa nie wpusz­cza, że to jedy­na enkla­wa, gdzie nie musi i nie chce być mat­ką. Ponie­kąd rozu­miem jej nasta­wie­nie, zresz­tą jej książ­ka o macie­rzyń­stwie jako doświad­cze­niu i insty­tu­cji była dla mnie waż­ną inspi­ra­cją, gdy pisa­łam Powle­kać rosną­ce – a jed­nak swo­ich wier­szy nie chcę, jak Rich, zamy­kać ani przed dzieć­mi, ani przed doświad­cze­nia­mi zwią­za­ny­mi z ich nosze­niem w sobie, rodze­niem, byciem z nimi, gdy już są po tej stro­nie rze­czy­wi­sto­ści.

I tu chy­ba docho­dzę do isto­ty Two­je­go pyta­nia. Dla mnie – zno­wu ina­czej niż dla Rich – ese­isty­ka i poezja są ze sobą bar­dzo bli­sko spo­krew­nio­ne, mimo że pozor­nie to zupeł­nie inne rodza­je lite­rac­kie. Mię­dzy uka­za­niem się Powle­kać rosną­ce i inti­ma thu­le minął wpraw­dzie ponad rok, jed­nak te książ­ki w więk­szej swej czę­ści powsta­wa­ły rów­no­le­gle – dla­te­go trud­no mówić, że tomik to post scrip­tum do zbio­ru szki­ców. Nie do koń­ca zga­dzam się też z doko­na­nym przez Cie­bie podzia­łem na „teo­re­tycz­ną” ese­isty­kę i „prak­tycz­ną” poezję… Mam wra­że­nie, że nie­któ­re „apo­kry­fy pre­na­tal­ne” są znacz­nie bar­dziej zro­śnię­te z moim krwio­bie­giem, intym­niej­sze, bole­śniej obna­ża­ją­ce – niż wier­sze, w któ­rych jakoś łatwiej ukryć się za grą języ­ko­wą, meta­fo­rą, list­kiem figo­wym wie­lo­znacz­no­ści. Ja zresz­tą żad­nej wcze­śniej­szej książ­ki nie odcho­ro­wa­łam tak bar­dzo jak Powle­kać rosną­ce – dużo mnie kosz­to­wa­ło obna­że­nie swo­jej pry­wat­no­ści, poka­za­nie sie­bie i bli­skich w takim mikro­sko­pij­nym przy­bli­że­niu, i to wła­śnie w ese­jach, któ­re prze­cież zwy­kle dążą do zdy­stan­so­wa­nia, obiek­tyw­no­ści, a nawet do nauko­wo­ści. Po tam­tym hard­ko­ro­wym doświad­cze­niu pisar­skim inti­ma thu­le to już jest wła­ści­wie taki pry­wat­no­ścio­wy laj­cik.

Jesz­cze jed­na kwe­stia mnie tutaj (choć odro­bi­nę na mar­gi­ne­sie) nur­tu­je, a mia­no­wi­cie Two­ja zło­żo­na rela­cja do femi­ni­zmu. Bo mam wra­że­nie, że pol­ski femi­nizm – ten, powiedz­my, głów­no­nur­to­wy, spo­łecz­no-poli­tycz­ny, któ­re­go naj­wy­ra­zist­szą figu­rą były­by dzia­ła­nia Kon­gre­su Kobiet – ma nie­kie­dy kło­pot z nie­któ­ry­mi waż­ny­mi kobie­cy­mi gło­sa­mi. Parę lat temu była dość poważ­na awan­tu­ra z Aga­tą Bie­lik-Rob­son, któ­ra z wła­ści­wym sobie talen­tem do pako­wa­nia pal­ca mię­dzy drzwi odmó­wi­ła bycia zwa­sa­li­zo­wa­ną przez ten obo­wią­zu­ją­cy dys­kurs – no, ale tam poszło o inny zestaw pryn­cy­piów, bar­dziej inte­lek­tu­al­nych, tym­cza­sem ja myślę wła­śnie o trud­ne do zaak­cep­to­wa­nia przez nie­któ­re, jak ty je nazy­wasz, „sio­strzy­ce”, kwe­stie zwią­za­ne z macie­rzyń­stwem. I nie jesteś w tym osa­mot­nio­na: bo choć­by Justy­na Bar­giel­ska – naj­pierw ten bar­dzo kry­tycz­ny wobec nie­któ­rych femi­ni­stycz­nych gestów głos w orga­ni­zo­wa­nej przez Tawer­nę deba­cie „Jaka Pol(s)ka?”, potem szo­ku­ją­cy dla nie­któ­rych, opu­bli­ko­wa­ny w „Tygo­dni­ku Powszech­nym” wyraz wspar­cia dla pro­fe­so­ra Bog­da­na Cha­za­na, obło­żo­ne­go przez wie­le śro­do­wisk femi­ni­stycz­nych naj­cięż­szy­mi ana­te­ma­mi. A teraz jesz­cze książ­ka Agniesz­ki Graff… U Cie­bie – w Powle­kać rosną­ce – jest taki pas­sus, w któ­rym z wyraź­ną rezer­wą odno­sisz się do femi­ni­stycz­nej idei sio­strza­nej kolek­tyw­no­ści, zawłasz­cza­ją­cej na swój doraź­ny uży­tek rów­nież twór­czość nie­któ­rych auto­rek. Stąd moje pyta­nie: czy nie jest cza­sem tak, że to wła­śnie doświad­cze­nie macie­rzyń­stwa – któ­re budu­je tak nie­zwy­kle sil­ną, na nic nie­prze­kła­dal­ną, skraj­nie pry­wat­ną więź mię­dzy Powle­ka­ją­cą a Powle­ka­nym, rodzi (nomen omen!) dystans do tego rozu­mie­nia femi­ni­zmu, któ­ry wszel­ką pry­wat­ność (tak­że twó­czą) chciał­by widzieć czę­ścią tego co spo­łecz­ne, poli­tycz­ne, sio­strza­nie wspól­no­to­we?

Wisi nade mną wła­śnie dedlajn na tekst, któ­ry był­by ide­al­ną odpo­wie­dzią na two­je pyta­nie. Szkic, któ­ry przy­go­to­wu­ję do „kobie­ce­go” nume­ru pisma „Wakat”, ma być wła­śnie o tym: o ilu­zji sio­strzeń­stwa, o nego­wa­niu róż­nic w imię zawłasz­cza­ją­cej rów­no­ści, o osie­ro­ce­niu matek przez femi­nist­ki i o wyklu­cza­niu nie­któ­rych kobiet z dys­kur­su pozor­nie wal­czą­ce­go o ich pra­wa. To fakt: femi­nizm ma kło­pot z macie­rzyń­stwem, a macie­rzyń­stwo z femi­ni­zmem. Chy­ba naj­moc­niej odczu­łam to, kie­dy w gro­nie dziew­czyn ze Wspól­ne­go Poko­ju (jest to semi­na­rium o lite­ra­tu­rze kobiet, któ­re od trzech lat współ­pro­wa­dzę w Sta­ro­miej­skim Domu Kul­tu­ry w War­sza­wie) powie­dzia­łam, że jestem w trze­ciej cią­ży, na co jed­na ze zna­jo­mych wykrzyk­nę­ła: „Mamy XXI wiek! Czy nigdy nie sły­sza­łaś o anty­kon­cep­cji?!”. To zda­nie było wyklu­cza­ją­ce i bole­sne nie tyl­ko dla mnie, ale też na przy­kład dla sie­dzą­cej obok mat­ki, któ­ra dzie­ci ma jesz­cze wię­cej ode mnie. Ale czy nie dotknę­ło­by rów­nie moc­no kobie­ty, któ­ra na przy­kład wła­śnie poro­ni­ła dziec­ko, albo tej, któ­ra od lat bez­sku­tecz­nie sta­ra się zajść w cią­żę? I czy takie bez­par­do­no­we wtrą­ca­nie się w cudzą pro­kre­ację nie było­by naru­sze­niem cho­ciaż­by dla oso­by bez­dziet­nej z wybo­ru, któ­ra by się temu przy­słu­chi­wa­ła? Bo prze­cież zada­jąc takie depre­cjo­nu­ją­ce pyta­nie, moja zna­jo­ma uzna­ła mnie za głu­pią, nie­do­uczo­ną, zaco­fa­ną, znie­wo­lo­ną kato­pa­triar­chal­nym mode­lem i co tam jesz­cze – a zara­zem pod­wa­ży­ła moją wol­ność wybo­ru i decy­do­wa­nia o wła­snym życiu.

Poda­ję ten przy­kład, bo gdy­by tak głę­biej pomy­śleć nad isto­tą podob­nych fraz, któ­re prze­cież każ­de­go dnia pada­ją mię­dzy kobie­ta­mi (że ogra­ni­czę się teraz tyl­ko do ich gro­na, a nawet zawę­żę jesz­cze bar­dziej – do „gine­ceum” osób defi­niu­ją­cych się jako femi­nist­ki), to oka­za­ło­by się, że czę­sto – pod pozo­rem płcio­wej soli­dar­no­ści – negu­je­my spo­sób życia, pry­wat­ne wybo­ry i prze­ko­na­nia swo­ich „sióstr”. Wszyst­ko to niby w dobrej wie­rze – pod płasz­czy­kiem wspól­no­to­wo­ści, rów­no­ści i poli­tycz­nej popraw­no­ści. Tyle tyl­ko że femi­ni­stycz­na popraw­ność czę­sto odzy­wa się tyl­ko w jed­nym tonie, pero­ru­je jed­nym gło­sem. W wier­szu „to nie tak jak myślisz, sio­stro” (dedy­ko­wa­nym uczest­nicz­kom Wspól­ne­go Poko­ju) przy­rów­na­łam Sister­ho­od (ang. sio­strzeń­stwo) do Robin Hooda, któ­ry krad­nie pry­wat­ne histo­rie, wrzu­ca do jed­nej puli i obdzie­la wszyst­kich po rów­no.

Femi­nizm, któ­ry jest mi bli­ski, to ten nazy­wa­ny „femi­ni­zmem róż­ni­cy” – opar­ty na gościn­no­ści i otwar­to­ści, pełen auten­tycz­ne­go posza­no­wa­nia dla odmien­nych poglą­dów, wiar, mode­li życia. Taki, w któ­rym rów­nie dobrze czu­ła­by się les­bij­ka pra­cu­ją­ca na kasie w Bie­dron­ce, bez­dziet­na z wybo­ru dok­to­rant­ka gen­der stu­dies, jak i wie­lo­dziet­na kato­licz­ka z Pol­ski B (by zno­wu ogra­ni­czyć się do nasze­go zapy­zia­łe­go – w opi­nii więk­szo­ści femi­ni­stek – kra­iku nad Wisłą). Model ten pomie­ścił­by jesz­cze wie­le innych kobiet, a tak­że męż­czyzn, z całym kon­glo­me­ra­tem róż­nic, jaki w sobie nio­są. Może to jest uto­pia, ale wolę pra­cę nad zre­ali­zo­wa­niem takiej uto­pii – niż oko­py­wa­nie się w popraw­no­ścio­wych uni­wer­sy­tec­kich gen­der-get­tach.

Zresz­tą wspo­mnia­na przez Cie­bie książ­ka Agniesz­ki Graff Mat­ka femi­nist­ka poka­zu­je, że nawet mistrzy­niom i gwiaz­dom pol­skie­go femi­ni­zmu zaczy­na być w tych cie­plut­kich azy­lach nie­co dusz­no, nie­wy­god­nie i nie­swo­jo. Dla kobiet, któ­re czu­ją się przez femi­nizm odrzu­ca­ne, tezy Graff z jej nowej książ­ki to żad­na nowość – tym bar­dziej dzi­wi zatem burza, jaką jej zbiór wywo­łał w gro­nie samych femi­ni­stek. Wiesz, ten nagły podział na team Śro­dy i team Graff, świę­te obu­rze­nie na ako­lit­kę bac­kla­shu, któ­ra macie­rzyń­stwo wyrzu­co­ne z dys­kur­su przez drzwi – pró­bu­je cofać do femi­ni­zmu oknem… Mnie to bar­dzo ucie­szy­ło, bo poka­za­ło luki i pęk­nię­cia w jed­no­li­tym języ­ku femi­ni­stycz­nym, dało nadzie­ję, że femi­nist­ki zaczną wresz­cie dostrze­gać oso­by, któ­re nie uczest­ni­czą w Kon­gre­sach Kobiet, nie cho­dzą na Mani­fy, nie zali­czy­ły stu­diów gen­der; że zaczną roz­ma­wiać z kobie­ta­mi, dla któ­rych kwe­stia płod­no­ści nie ogra­ni­cza się do wal­ki o anty­kon­cep­cję i pra­wo do abor­cji; że – wresz­cie – rza­dziej będzie docho­dzi­ło do „odmo­wy roz­mo­wy”, jak wte­dy, kie­dy przed­sta­wi­ciel­ka Fun­da­cji MaMa odrzu­ci­ła zapro­sze­nie do radio­wej dys­ku­sji tyl­ko dla­te­go, że jej roz­mów­czy­nią mia­ła być „twar­do­gło­wa katol­ka bez imie­nia”, zna­na femi­nist­kom jedy­nie z bycia „żoną Ter­li­kow­skie­go” (pisa­ła o tym Justy­na Bar­giel­ska we wspo­mnia­nym przez Cie­bie tek­ście o „wal­kach w kisie­lu”). No wła­śnie, Justy­na Bar­giel­ska naro­bi­ła szu­mu, nie tyl­ko bro­niąc Mał­go­rza­ty Ter­li­kow­skiej, ale przede wszyst­kim wypo­wia­da­jąc się bar­dzo „nie­po­praw­no­ścio­wo” w spra­wie Cha­za­na. I zno­wu pod­niósł się wiel­ki oburz – nagle w inter­ne­cie poja­wi­ły się opi­nie, że to prze­cież sła­ba poet­ka jest (bo musi być sła­ba, sko­ro bro­ni tego wro­ga kobiet numer jeden, nie?), a te jej Obso­let­ki to od razu były podej­rza­ne, już wte­dy było widać, jaka z niej pro­laj­fer­ka; nagle w bli­skim mi gro­nie zaczę­ły się roz­wa­ża­nia, czy moż­na zapro­sić „tę od Cha­za­na” na spęd femi­ni­stycz­ny (albo cho­ciaż­by oma­wiać tam jej wier­sze); nagle każ­dy zaczął mieć z Bar­giel­ską jakiś pro­blem.

Cokol­wiek by nie mówić o róż­no­rod­no­ści gestów wyko­na­nych przez Graff i Bar­giel­ską, to jed­no je łączy – obie upo­mnia­ły się, wbrew rów­no­ścio­wej sztan­cy femi­ni­zmu, o wła­sną, pry­wat­ną histo­rię (choć zara­zem osa­dzi­ły ją w sfe­rze publicz­nej). Tak się skła­da, że ta ich wła­sna her-sto­ria zako­rze­nio­na jest w doświad­cze­niu macie­rzyń­stwa – u Justy­ny rów­nież macie­rzyń­stwa utra­co­ne­go. Obie wyko­na­ły waż­ne i odważ­ne gesty, co jest cen­ne i god­ne sza­cun­ku. Oczy­wi­ście więk­szość femi­ni­stycz­ne­go śro­do­wi­ska odczy­tu­je takie zacho­wa­nia jako zło­wiesz­czy znak, że oto wid­mo bac­kla­shu krą­ży nad Pol­ską, i że zaraz nas wszyst­kie powpę­dza w cią­że i opre­sje, zatrza­śnie w domo­stwach, uczy­ni ofia­ra­mi męż­czyzn itd. Dla mnie takie „wyła­ma­nia ze sche­ma­tu” są nadzie­ją na roz­mo­wę – któ­ra ma gościn­nie otwie­rać „wspól­ne poko­je”, a jed­no­cze­śnie nie odbie­rać kobie­tom ich pry­wat­nych prze­strze­ni, ich „wła­snych pokoi”.

Wróć­my do inti­ma thu­le – i to wróć­my w sen­sie jak naj­bar­dziej dosłow­nym, prze­strzen­nym i pere­gry­na­cyj­nym, bo fascy­nu­je mnie swo­ista mapa, na któ­rej roz­miesz­czasz poszcze­gól­ne miej­sca swej książ­ki. Tro­chę już o tym wspo­mnia­łaś powy­żej, ale ja bym pod­rą­żył dalej… na począt­ku było to jesz­cze w mia­rę oczy­wi­ste – skryp­to­rium i przed­sio­nek, kawa­łek dalej dormi­to­rium; to czę­ści klasz­to­ru, a takie nie­oczy­wi­ste fascy­na­cje ducho­wo­ścią mona­stycz­ną były już waż­nym wąt­kiem Powle­kać rosną­ce. Ale mamy też inte­rior – czy­li geo­gra­ficz­ny ter­min ozna­cza­ją­cy po pro­stu jakieś tery­to­rium odda­lo­ne i odse­pa­ro­wa­ne od swo­ich gra­nic. Potem jest jesz­cze gorzej – gine­ceum, czy­li (uśred­nia­jąc roz­ma­ite zna­cze­nia grec­kie i łaciń­skie) część budyn­ku prze­zna­czo­na wyłącz­nie dla kobiet, ewen­tu­al­nie dla mał­żon­ków. No ale dobra, to jesz­cze cią­gle do ogar­nię­cia. Ale dalej? Hila­ste­rion, czy­li „prze­bła­gal­nia”, przy­kry­cie Arki Przy­mie­rza, meta­fi­zycz­ne cen­trum Świę­te­go Świę­tych, Kodesz ha-Koda­szim w świą­ty­ni jero­zo­lim­skiej. No i – na dobi­cie – krań­ców­ka; o ile dobrze koja­rzę, sło­wo to ozna­cza ostat­ni odci­nek torów tram­wa­jo­wych… Co to jest? Twój pej­zaż wewnętrz­ny? Ima­gi­no­wa­ny dom? Jeśli tak, to – mówiąc pół żar­tem – miesz­kasz w czymś, przy czym pokój głów­ne­go boha­te­ra Kar­to­te­ki Róże­wi­cza to poło­żo­na w naj­głęb­szej pusty­ni gro­ta ana­cho­re­ty…

No wła­śnie, i jesz­cze te wąt­ki mistycz­ne, ależ ze mnie rzecz­nicz­ka wstecz­nic­twa, co? Myślę, że wymie­nio­ne przez Cie­bie nazwy prze­strze­ni to dosyć jasny trop – moja „intym­na wyspa” jest zbu­do­wa­na na wzór kon­cep­cji ana­cho­re­to-archi­tek­to­nicz­nej autor­stwa świę­tej Tere­sy z Ávi­la. Oczy­wi­ście swo­ją „twier­dzę wewnętrz­ną” budo­wa­łam tro­chę à rebo­urs, anar­cho­mi­stycz­nie – dla­te­go „miesz­kań duszy” wpraw­dzie jest sie­dem, jak u kar­me­li­tan­ki, ale pona­zy­wa­łam je i poroz­miesz­cza­łam zupeł­nie po swo­je­mu. Cho­ciaż i ten roz­rzut izde­bek po całym tomi­ku zga­dza się z pomy­słem Tere­sy, któ­ra pisa­ła, że czło­wiek może prze­by­wać w kil­ku poko­jach jed­no­cze­śnie i prze­miesz­czać się po nich w nie­ustan­nym ruchu. Ja to widzę jak rucho­mą sce­nę z man­sjo­na­mi albo jak kost­kę Rubi­ka, gdzie cała zaba­wa pole­ga nie tyle na osta­tecz­nym uło­że­niu, dotar­ciu do „krań­ców­ki” (zresz­tą mało kto tak napraw­dę docie­ra), ile na cią­głym ruchu, zmie­nia­niu ukła­dów.

Świę­tej Tere­sie meta­fo­ra domo­stwa o sied­miu kom­na­tach była potrzeb­na do opi­sa­nia sta­nów mistycz­nych. U mnie to raczej potrze­ba poka­za­nia, jak róż­ne są prze­strze­nie współ­two­rzą­ce inti­ma thu­le jed­nej oso­by. To jak­by archi­tek­to­nicz­na wer­sja matrio­szek, któ­re były naj­waż­niej­szym obra­zem w Wylin­kach. Tyle tyl­ko że matriosz­ki zgro­ma­dzo­ne w jed­nej babie róż­nią się głów­nie wiel­ko­ścią, a te wewnętrz­ne miesz­ka­nia to już – jak zauwa­ży­łeś – więk­szy roz­rzut. Nie będę tutaj oczy­wi­ście wyja­śniać zna­cze­nia poszcze­gól­nych kom­nat – wola­ła­bym, żeby czy­tel­ni­cy na wła­sną rękę zagu­bi­li się w labi­ryn­cie i w nim odna­leź­li. Moż­na ten tomik czy­tać na róż­ne spo­so­by – albo gru­pu­jąc wier­sze według miesz­kań, albo po kolei – od deski do deski, od jed­ne­go kąta do dru­gie­go, od piw­ni­cy do stry­chu, albo jesz­cze ina­czej. Ktoś może lepiej poczuć się w sfe­rze, w któ­rej trwa wal­ka publicz­ne­go i pry­wat­ne­go – czy­li w dormi­to­rium lub inte­rio­rze, kto inny zago­ści w kobie­cej sfe­rze gine­ceum, dla kogoś gościn­ne będzie skryp­to­rium, a jesz­cze komuś może być po dro­dze do naj­bar­dziej intym­nej i udu­cho­wio­nej czę­ści – hila­ste­rio­nu – albo do zie­ją­cej nie­co kata­stro­ficz­nie krań­ców­ki…

Chcia­łam przy oka­zji jesz­cze raz podzię­ko­wać Joasi Łań­cuc­kiej, któ­ra nary­so­wa­ła prze­pięk­ną wła­sną wer­sję „twier­dzy wewnętrz­nej” na okład­kę inti­ma thu­le. Jej wizu­al­ne domo­stwo to kolej­ny ruch w kost­ce Rubi­ka, i bar­dzo się cie­szę, że dwie Joaś­ki spo­tka­ły się w tych róż­nych „wspól­nych poko­jach”.

Ach, no to sko­ro się tak pew­nie wysta­wiasz na strza­ły jako twar­do­gło­wa przed­sta­wi­ciel­ka obo­zu skraj­nej reak­cji, to muszę zapy­tać o rzecz bar­dzo wsty­dli­wą, z któ­rą się już tro­chę tuż powy­żej zdra­dzasz, a mia­no­wi­cie o kwe­stię ducho­wo­ści. Ostat­nio jakoś tak mam, że we współ­cze­snej pol­skiej poezji szcze­gól­nie łasy jestem na to, co z ducha – pew­nie dla­te­go, że jako ultra­eku­me­nicz­ny kato­lik uwa­żam (wbrew znacz­nej czę­ści obo­wią­zu­ją­cych w kul­tu­ro­twór­czych krę­gach popraw­no­ści), że euro­pej­skość pozba­wio­na pier­wiast­ka ducho­we­go oka­le­cza się w spo­sób wyjąt­ko­wo auto­de­struk­cyj­ny… W dużej czę­ści tego, co się dziś mową wią­za­ną pisze, „te spra­wy” są albo nie­obec­ne, albo zepchnię­te w jakąś tek­sto­wą nie­świa­do­mość, albo sta­ją się co naj­wy­żej ele­men­tem reto­rycz­nej gry. Z dru­giej stro­ny mamy takie­go na przy­kład Fil­pa Zawa­dę – poetę wyjąt­ko­wo (by znów pole­cieć Blo­omem) moc­ne­go, któ­ry swo­ją kapi­tal­ną poezją ze Świet­nych sów, a zwłasz­cza z poema­tu-trak­ta­tu Trzy ścież­ki nad jed­ną rze­ką sumu­ją się zupeł­nie poważ­nie, ryzy­ku­jąc okrop­ny towa­rzy­ski obciach, wycho­dzi na poszu­ki­wa­nie bar­dzo inten­syw­nych doświad­czeń, powiedz­my wprost, reli­gij­nych (tak przy­naj­mniej ja to czy­tam). U Cie­bie już w Powle­kać rosną­ce – jed­nej z naj­waż­niej­szych pol­skich ksią­żek ostat­nich lat, prze­oczo­nej przez czy­ta­ją­cy main­stre­am w spo­sób abso­lut­nie skan­da­licz­ny, któ­ra to książ­ka tak czę­sto w tej naszej roz­mo­wie powra­ca – widać było wyraź­ną fascy­na­cję choć­by świę­tym Janem od Krzy­ża; fascy­na­cję tym bar­dziej fascy­nu­ją­cą, że stro­nią­cą od jakiej­kol­wiek znie­czu­la­ją­cej, insty­tu­cjo­nal­nej orto­dok­sji. Czy dla Cie­bie (o czy­tel­ni­ka nie pytam, bo to wyłącz­nie jego spra­wa) poezja z inti­ma thu­le jest rów­nież rodza­jem aktyw­no­ści ducho­wej? Poszu­ki­wa­niem sacrum i numi­no­sum – choć­by nawet pra­gnie­nio­wym i melan­cho­lij­nym, wyra­sta­ją­cym z prze­świad­cze­nia nie­moż­no­ści dotar­cia do jakie­goś (być może nie­ist­nie­ją­ce­go) Poza, do wiel­kie­go Gdzie Indziej?

To wszyst­ko jest kwe­stia wybra­nia sobie poetyc­kich „masthe­wów”. Dla nie­któ­rych poetów (ale też czy­tel­ni­ków) takim nie­odzow­nym skład­ni­kiem wier­sza będzie na przy­kład wyra­fi­no­wa­na gra iro­nicz­na, dla innych kon­cept, jesz­cze inni posta­wią na obra­zo­wa­nie, tema­ty­kę, wpa­so­wa­nie się w kla­sycz­ny wzo­rzec sty­li­stycz­ny lub – odwrot­nie – awan­gar­do­we roz­wa­le­nie go, ktoś będzie się upie­rał, że w wier­szu „musi mieć” (must have) spo­ro sek­su, szo­ku czy maka­bry, dla jesz­cze innych auto­rów waż­niej­sze będzie publi­cy­stycz­ne zaan­ga­żo­wa­nie w „bie­żącz­kę” – i tutaj moż­na dowol­nie posze­rzać listę owych nie­zbęd­ni­ków. Oczy­wi­ście gene­ra­li­zu­ję, zwłasz­cza że prze­cież każ­dy wiersz ma tro­chę ina­czej usta­wio­ne prio­ry­te­ty, a te skład­ni­ki się w róż­nych pro­por­cjach krzy­żu­ją i rów­no­wa­żą, już nie­za­leż­nie od oso­bi­stych upodo­bań auto­rów (na przy­kład iro­nicz­na gra bywa świet­nym przy­kła­dem poli­tycz­ne­go zaan­ga­żo­wa­nia, a miło­sne igrasz­ki mogą rów­nie dobrze zostać „obro­bio­ne” na spo­sób kla­sy­cy­stycz­ny i awan­gar­do­wy).

A moje wier­sze i ese­je? No cóż, one – przy oka­zji zała­twia­nia róż­nych doraź­nych spraw za pomo­cą tych czy innych narzę­dzi for­mal­nych – wyra­ża­ją cza­sem nie­zno­śną tęsk­no­tę za meta­fi­zy­ką. To wła­śnie mia­łam na myśli, gdy jeden z tek­stów w inti­ma thu­le zaty­tu­ło­wa­łam „Mistycz­ne masthe­wy”. Jest on zade­dy­ko­wa­ny dwóm waż­nym dla mnie poet­kom, u któ­rych wyczu­wam zwich­nię­cie „anar­cho­mi­stycz­ne” – Bian­ce Rolan­do i (wspo­mi­na­nej tu już nie raz) Justy­nie Bar­giel­skiej. Zresz­tą sam wiersz został zain­spi­ro­wa­ny, prócz róż­nych poru­szeń życio­wych, tek­stem Justy­ny zamiesz­czo­nym w „Tygo­dni­ku Powszech­nym”, gdzie pisa­ła ona o reli­gij­nych wąt­kach we współ­cze­snej poezji (potem napi­sa­łam jesz­cze do „Fa-artu” szkic o Nudel­ma­nie, gdzie zno­wu odnio­słam się do jej arty­ku­łu, a wszyst­ko w kon­tek­ście przy­wo­ły­wa­ne­go przez Bar­giel­ską Jana od Krzy­ża).

Wąt­ki mistycz­ne, głów­nie w wyko­na­niu kobie­cym, bar­dzo mnie inte­re­su­ją. Kie­dy się poczy­ta pisma takich wizjo­ne­rek jak Hil­de­gar­da von Bin­gen czy Tere­sa z Ávi­la, albo zaj­rzy do bio­gra­fii róż­nych „nie­po­kor­nych świę­tych”, here­tyc­kich begi­nek, dok­to­rek Kościo­ła, to moż­na się zdu­mieć, jakie one były sil­ne i nie­złom­ne (w takim dobrym femi­ni­stycz­nym sen­sie), kie­dy swo­imi anar­cho­mi­stycz­ny­mi kilo­fa­mi roz­wa­la­ły skost­nia­łe struk­tu­ry kościel­ne i patriar­chal­ne przy­zwy­cza­je­nia hie­rar­chów. To dopie­ro był poten­cjał! – filo­zo­ficz­ny, poetyc­ki, ale też pra­wo­daw­czy, bo prze­cież wie­le z tych misty­czek mia­ło real­ny wpływ na zmia­ny insty­tu­cjo­nal­ne w Koście­le. O tym się nie mówi, bo w głów­no­nur­to­wym dys­kur­sie femi­ni­stycz­nym każ­da kobie­ta wie­rzą­ca jest trak­to­wa­na jako bez­myśl­na ofia­ra męskiej opre­sji umac­nia­nej dogma­ta­mi insty­tu­cji. Ale prze­cież przy­kła­dy misty­czek poka­zu­ją, że jest zupeł­nie odwrot­nie! Oczy­wi­ście ist­nie­ją róż­ne mode­le kobie­cej świę­to­ści i do tak zwa­ne­go „ogó­łu” tra­fia­ją naj­czę­ściej inne wzor­ce – boha­te­rek bez­gło­śnych, skraj­nie pokor­nych, potul­nych owie­czek zło­żo­nych na ołta­rzu męczeń­stwa – któ­re do pasji roz­sier­dza­ją (skąd­inąd słusz­nie) gro­no obroń­czyń praw kobiet. Upo­mi­na­jąc się o anar­cho­mi­stycz­ną her-sto­ry, chcia­ła­bym poka­zać, że głę­bo­ka wia­ra nie musi kłó­cić się z femi­ni­zmem – i że kobie­ta może być panią swo­je­go życia rów­nież wte­dy, gdy przy­na­le­ży do wspól­no­ty reli­gij­nej.

A co do Two­jej – nie­co Scru­to­now­skiej – tezy o auto­de­struk­cyj­nej kul­tu­rze wyja­ła­wia­nej z ducho­wo­ści, to coś jest na rze­czy. W Powle­kać rosną­ce odwo­ły­wa­łam się do „Mani­fe­stu neo­me­sja­ni­stycz­ne­go” Rafa­ła Tiche­go, któ­ry sta­wia podob­ną dia­gno­zę – kul­tu­ra pozba­wio­na meta­fi­zy­ki nice­stwie­je, roz­pa­da się na naszych oczach. Przy czym moje odnie­sie­nie do tego mani­fe­stu było zara­zem pole­mi­ką – bo o ile Tichy for­mu­ło­wał swój plan napraw­czy kul­tu­ry w tonie apo­ka­lip­tycz­no-mili­tar­nym, o tyle ja sta­wia­łam na kobie­cy z ducha anar­cho­mi­sty­cyzm, na prze­my­ca­nie wąt­ków meta­fi­zycz­nych w spo­sób „sadzon­ko­wy”, dywer­syj­ny, par­ty­zanc­ki, sty­li­stycz­nie nie­sza­blo­no­wy. Tak czy owak brzmi to strasz­nie apo­ka­lip­tycz­nie i pom­pa­tycz­nie – i jeśli czy­tel­ni­cy niniej­sze­go wywia­du jesz­cze nie prze­kli­ka­li się na inną stro­nę, to teraz pew­nie to zro­bią…

Więc może zamiast ogól­ni­ków podam pro­sty przy­kład tego, jakim zubo­że­niem może być nie­zna­jo­mość „kodu meta­fi­zycz­ne­go” w naszych codzien­nych lek­tu­rach. I zno­wu będzie o Bar­giel­skiej, o jej nowym tomi­ku. Czy­ta­łam róż­ne recen­zje z Nudel­ma­na, roz­ma­wia­łam też o tej książ­ce w roz­ma­itych gro­nach – i inter­pre­ta­cje (nawet w wyko­na­niu wni­kli­wych kry­ty­czek czy kry­ty­ków) zwy­kle koń­czy­ły się na powierzch­ni, czy­li na szcze­gól­nie moc­nych wąt­kach sek­su­al­nych, maso­chi­stycz­nych, ska­to­lo­gicz­nych, a tak­że na „pozy­cji meta”, czy­li na odgór­nych uję­ciach socjo­lo­gi­zu­ją­cych (na przy­kład u Anny Kału­ży, któ­ra skon­sta­to­wa­ła, że Bar­giel­ska, pozor­nie dema­sku­jąc patriar­chat – zło­ży­ła ofia­rę na jego rzecz). We wszyst­kich tych odczy­ta­niach zabra­kło mi dostrze­że­nia wręcz kłu­ją­ce­go w oczy kodu meta­fi­zycz­ne­go (choć, jak to u Justy­ny, moc­no pod­krę­co­ne­go i wpi­sa­ne­go w zaska­ku­ją­ce kon­tek­sty). I nie wiem, czy wyraź­ne alu­zje biblij­ne w Nudel­ma­nie, inter­tek­sty zako­rze­nio­ne choć­by w pismach mistycz­nych, pogry­wa­nie Bar­giel­skiej z moty­wem depre­sji jako „ciem­nej nocy ducha” Jana od Krzy­ża itd. – czy to wszyst­ko oka­za­ło się dla kry­ty­ków prze­wi­dy­wal­ne, zbęd­ne inter­pre­ta­cyj­nie albo zbyt wsty­dli­we, żeby o tym wspo­mnieć, czy po pro­stu zosta­ło przez nich prze­śle­pio­ne? Myślę, że powo­dy były róż­ne, ale zasta­na­wia mnie to, że powo­li tra­ci­my umie­jęt­ność deszy­fra­cji kodów meta­fi­zycz­nych, a to nie­ste­ty może ozna­czać, że nie­dłu­go nie będzie­my w sta­nie zro­zu­mieć więk­szo­ści ksią­żek napi­sa­nych przed XXI wie­kiem. A nawet nie­któ­rych, jak choć­by inti­ma thu­le, napi­sa­nych już w tym stu­le­ciu, hehe. Powia­ło bel­fer­stwem, co? Ależ mi wstyd za ten lamu­so­wy lament!

Pozo­stań­my w krę­gu spraw wsty­dli­wych… Naj­moc­niej­szym wier­szem w inti­ma thu­le (któ­ra to książ­ka – o czym chy­ba jesz­cze nie wspo­mnia­łem – w ogó­le jest świet­na) wyda­je mi się „jak ją kochasz?” Pod­kre­ślasz w pod­ty­tu­le, że to z dziś już ponad wie­ko­we­go wier­sza Wła­dy­sła­wa Beł­zy, ze słyn­ne­go „Kate­chi­zmu pol­skie­go dziec­ka”. Siła two­je­go wier­sza pły­nie oczy­wi­ście z tego, że podej­mu­jesz w nim jesz­cze bar­dziej niż ducho­wość zawsty­dza­ją­cą kwe­stię patrio­ty­zmu – i to wca­le nie po to, by się (co ostat­nio tak mod­ne – zwłasz­cza w bla­sku fle­szy i przy uży­ciu naj­mniej jed­ne­go moc­niej­sze­go sło­wa) od tego patrio­ty­zmu spek­ta­ku­lar­nie odże­gnać, ale by go prze­pra­co­wać, prze­pi­sać na nowo. Czy tak? Oczy­wi­ście znów z punk­tu widze­nia mat­ki, któ­ra pole­mi­zu­je z Beł­zą prze­zna­cza­ją­cym wszyst­kich pol­skich synów na naro­do­we heka­tom­by – tu przy­po­mi­na mi się zda­nie koń­czą­ce wypo­wiedź Justy­ny Bar­giel­skiej we wspo­mnia­nej powy­żej deba­cie Tawer­ny: „Ale z dru­giej, tej odpo­wie­dzial­nej nie tyl­ko za sie­bie, ale i za moje dzie­ci stro­ny wiem, że wal­ka w kisie­lu jest w pew­nym sen­sie powo­ła­niem kobie­ty: dopó­ki kobie­ty wal­czą w kisie­lu, jest szan­sa, że męż­czyź­ni (w tym mój syn) nie będą musie­li wal­czyć w bło­cie i wła­snej krwi”. I czy dobrze rozu­miem, że w wier­szu cho­dzi jesz­cze o to, by tej nie­szczę­snej ojczy­zny doświad­czyć wresz­cie jako fak­tycz­nej kobie­ty, któ­rą prze­cież jest na pra­wach moty­wo­wa­nej gra­ma­ty­ką sym­bo­li­ki (choć na pozio­mie ety­mo­lo­gii jed­nak to pęka, jed­nak brzmi tam ten ojciec…)? Beł­za niby też pisze o ojczyź­nie-mat­ce, ale prze­cież jej bycie jest u nie­go w stu pro­cen­tach pochod­ną aktyw­no­ści męskiej… Skąd­inąd dopie­ro przy­go­to­wu­jąc się do tej naszej roz­mo­wy dowie­dzia­łem się, że wiersz Beł­zy pocho­dzi z iden­tycz­nie zaty­tu­ło­wa­ne­go całe­go tomu, zawie­ra­ją­ce­go wyłącz­nie takie wła­śnie, by tak rzec, fal­lo­pa­trio­tycz­ne fan­ta­zma­ty… Pole­cam ci szcze­gól­nie – jeśli nie czy­ta­łaś – finał wier­sza „Do pol­skiej dzie­wecz­ki”… Ale też prze­cież – o czym mało kto wie – utwór tytu­ło­wy opa­trzo­ny jest przez same­go Beł­zę takim oto dopre­cy­zo­wa­niem: „Zmia­na pierw­szej strof­ki dla dziew­czą­tek: / – Kto ty jesteś? / – Polka mała. / – Jaki znak Twój? / – Lilia bia­ła. itd.”

Znam finał „pol­skiej dzie­wecz­ki”, oj znam! I cie­szę się, że zwró­ci­łeś uwa­gę wła­śnie na ten mój wiersz pole­mi­zu­ją­cy z Beł­zow­skim mode­lem patrio­ty­zmu, bo tro­chę boję się, jak zosta­nie on ode­bra­ny. W ogó­le oba­wiam się odbio­ru tej czę­ści tomu – dormi­to­rium – gdzie zabie­ram głos w spra­wach bar­dziej publicz­nych niż pry­wat­nych. I do tego – odzy­wam się tam chy­ba nie dość grzecz­nie (wca­le nie jak „pol­ska dzie­wecz­ka”), w spo­sób nie do koń­ca popraw­no­ścio­wy, a do tego na prze­kór – umow­nie licząc – jed­nej i dru­giej stro­nie ide­olo­gicz­ne­go spo­ru, co może skoń­czyć się tak, że podwój­nie obe­rwę po łap­kach. Ale to nie zna­czy, że pisa­łam „jak ją kochasz?” (i inne dormi­to­ryj­ne wier­sze) po to, żeby dla zaba­wy wsa­dzić palu­szek mię­dzy drzwi, jak to zgrab­nie okre­śli­łeś we wcze­śniej­szym pyta­niu. Ten tekst jest jak naj­bar­dziej poważ­ny, to rodzaj pry­wat­ne­go cre­do, któ­re śred­nio pasu­je do publicz­nych dekla­ra­cji. Wier­sze z dormi­to­rium, a ponie­kąd tak­że z krań­ców­ki, zro­dzi­ły się z poczu­cia wku­rze­nia na „zbior­kom” – z poczu­cia nie­przy­sta­wal­no­ści wła­sne­go języ­ka do dys­kur­su zbio­ro­wo­ści, ze zgrzy­tu, jaki powsta­je mię­dzy tym, co pry­wat­ne, a tym, co publicz­ne. Chcia­łam opi­sać róż­ne opre­syj­ne „inge­ren­cje w intym­ne”, poka­zać pew­ne spo­łecz­ne gry, jakim pod­le­ga­my, a tak­że zano­to­wać kil­ka tra­gicz­nych ludz­kich histo­rii, któ­re w ostat­nim cza­sie zosta­ły prze­mie­lo­ne na medial­ną pap­kę (to zwłasz­cza w „szczu­ro­ła­pie”), a któ­re mnie dotknę­ły nie tyle publicz­nie, co oso­bi­ście.

Wśród wie­lu rytu­al­nych pytań zada­wa­nych na koniec roz­mo­wy jest też to o twór­cze pla­ny na przy­szłość… A że zaczę­li­śmy fak­tycz­nie od kwe­stii w takich wywia­dach dość prze­wi­dy­wal­nej, więc zakoń­czył­bym wła­śnie tak, acz odro­bi­nę pro­wo­ka­cyj­nie: jaka będzie pierw­sza książ­ka Joan­ny Muel­ler dla dzie­ci, któ­rą Joan­na Muel­ler wcze­śniej czy póź­niej, ale na pew­no napi­sze? Jakiś czas temu pisa­łaś dla Biu­ra Lite­rac­kie­go wła­śnie o książ­ce dla dzie­ci pew­ne­go uzna­ne­go pol­skie­go pisa­rza (nie może­my mówić, o kogo cho­dzi, bo obo­wią­zu­je nas w tej mate­rii tajem­ni­ca redak­cyj­na), ale tam­to two­je pisa­nie wska­zy­wa­ło, że na pozio­mie teo­re­tycz­nym potra­fisz odnieść się do spra­wy z wiel­kim znaw­stwem… No to jak, jaka będzie ta two­ja książ­ka dla naj­młod­szych?

Prze­mku, zdra­dzi­łam Ci kil­ka obaw, któ­re mam wobec wła­sne­go pisa­nia, ale teraz to już wyto­czy­łeś naj­cięż­szą arty­le­rię – bo chy­ba nicze­go się w swo­jej pra­cy tak nie boję, jak pisać dla dzie­ci! To wyni­ka nie tyle nawet ze stra­chu przed zaszu­flad­ko­wa­niem (bo wia­do­mo, co powie­dzą zło­śliw­cy: Muel­ler wie­lo­ród­ka nie dość, że ese­je i wier­sze pisze już tyl­ko macie­rzyń­skie, to jesz­cze się bie­rze za książ­ki dla dzie­ci!), ile z poczu­cia, że dzie­ci są naj­bar­dziej okrut­ny­mi kry­ty­ka­mi i że to jest w ogó­le jakiś zupeł­nie odmien­ny gatu­nek ludzi, do któ­rych trze­ba mówić języ­kiem nie z tej zie­mi, prze­sta­wia­jąc swo­ją doro­słą wyobraź­nię na kom­plet­nie inny model zasi­la­nia. Wiem, co mówię, bo tro­chę tych dzie­ci mam i spo­ro się już z nimi w życiu naga­da­łam. Oczy­wi­ście kie­dy patrzę na to, jak nie­wie­le jest war­to­ścio­wych współ­cze­snych ksią­żek dla dzie­ci, i jak łatwo jest wszech­obec­ną tan­det­ną szmi­rą znie­chę­cić je do czy­ta­nia, a zwłasz­cza wte­dy, gdy słu­cham, jakich gra­fo­mań­skich rymo­wa­nek z pod­ręcz­ni­ka moja ośmio­let­nia cór­ka musi się uczyć na zali­cze­nie recy­ta­cji, to mie­wam takie chwi­lo­we prze­bły­ski, że może jed­nak war­to napi­sać coś wła­sne­go… Drze­mie też w archi­wach moje­go kom­pu­te­ra jakiś fol­de­rek z kil­ko­ma wier­sza­mi dla dzie­ci, są pli­ki z roz­grze­ba­ny­mi pro­jek­ta­mi, ale nie wiem, jak wiel­kiej zachę­ty by trze­ba, żebym odwa­ży­ła się zło­żyć to w całość. Na razie naj­mą­drzej­sza w świe­cie gada­ni­na moje­go „trój­ką­ta ber­mudz­kie­go” prze­ni­ka do doro­słych wier­szy, tak­że tych z inti­ma thu­le (jest tam nawet jeden tekst z ozna­cze­niem współ­au­tor­stwa – feat. Janu­lo, a do tego kil­ka cyta­tów). Póki co zatem bez­par­do­no­wo czer­pię od dzie­ci inspi­ra­cję – może przyj­dzie czas, kie­dy zechcę im to jakoś odpła­cić, może wła­śnie w for­mie książ­ki dla nich?

O autorach i autorkach

Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Powiązania