wywiady / o książce

Tylko jeden język

Mira Suchowiejko-Opolska

Roman Honet

Rozmowa Romana Honeta z Mirą Suchowiejko, towarzysząca premierze książki Miry Suchowiejko Też się o ciebie boję, wydanej w Biurze Literackim 7 kwietnia 2025 roku.

Biuro Literackie

Roman Honet: Co spra­wi­ło, że zde­cy­do­wa­łaś się na napi­sa­nie tej książ­ki i – w kon­se­kwen­cji – na jej publi­ka­cję? Może jesz­cze: jak dłu­go ją pisa­łaś?

Mira Sucho­wiej­ko: Książ­ka zaczę­ła się od pamięt­ni­ka, któ­ry pro­wa­dzi­łam w trak­cie lecze­nia, czy­li jakieś sześć lat temu. Wte­dy naj­sil­niej­szym moto­rem była chęć prze­two­rze­nia tego, co się dzia­ło. Ale oczy­wi­ście były też inne rze­czy: kom­pul­syw­na chęć pozo­sta­wie­nia cze­goś po sobie, gdy­bym zaraz mia­ła się skoń­czyć. Zapi­sać listę krzywd i śmie­chów. Zapi­sać zaklę­cia, któ­re kie­ro­wa­ły mną w życiu. Od zawsze lubię pisać, a po cho­ro­bie nie umia­łam pisać o niczym innym. Po dro­dze pró­bo­wa­łam malo­wać, ale wycho­dzi­ło mi śred­nio, więc wró­ci­łam do pisa­nia. Chy­ba nie mia­łam wybo­ru: ta książ­ka musia­ła powstać. Co do publi­ka­cji – nie wiem, czy ja się zde­cy­do­wa­łam. Tro­chę tak wyszło: napi­sa­łam, poka­za­łam, a parę osób uzna­ło, że war­to się tym podzie­lić. I to jest dla mnie dziw­ne doświad­cze­nie. Z racji swo­je­go zawo­du – przez wie­le lat byłam dzien­ni­kar­ką tele­wi­zyj­ną – byłam przy­zwy­cza­jo­na do publi­ka­cji. Moje mate­ria­ły to codzien­nie usy­py­wa­ne man­da­le, któ­re po emi­sji zni­ka­ły na zawsze. Zosta­wa­ła tyl­ko kolej­na kupa pia­chu w mojej gło­wie. Ten zawód uczy dystan­su do wła­snej twór­czo­ści, ale tak­że uza­leż­nia od pro­ce­su, w któ­rym two­rzysz i odda­jesz swo­je dzie­ło, by po chwi­li znik­nę­ło. Z książ­ką jest pew­nie tro­chę ina­czej, i ta róż­ni­ca cią­gle do mnie docie­ra.

O, „zapi­sać zaklę­cia, które kie­ro­wa­ły mną w życiu”, to piękne! Zatrzy­maj­my się przy tym. Jakie zaklę­cia kie­ro­wały Tobą w życiu? Zasły­sza­ne od kogoś, wymy­ślo­ne przez Cie­bie, prze­czy­ta­ne? A może: nadal kie­ru­ją?

Pew­nie, że kie­ru­ją. Te zaklę­cia to tyle, co nasza kul­tu­ra, a że jestem dziec­kiem dwóch kul­tur, więc i zaklęć jest może wię­cej, do tego są – być może – mało spój­ne. Przy­kła­dem niech będzie to, że przez więk­szość życia pod­świa­do­mie wie­rzy­łam w jakąś nie­wi­dzial­ną spra­wie­dli­wość. Niby ate­ist­ka, ale coś tam się tli­ło. I ta wia­ra nie mie­ści­ła się w jed­nym cie­le z rakiem. Tego jest wię­cej: prze­ko­na­nie, że za wszyst­ko, co dobre w życiu, trze­ba zapła­cić odpo­wied­nią cenę, albo moje ulu­bio­ne – że na wszyst­ko mamy wpływ. Złu­dze­nie doty­czą­ce wła­snej spraw­czo­ści zaję­ło tak dużą część naszej kul­tu­ry, że wypar­ło inne waż­ne zaklę­cia, zwią­za­ne z funk­cjo­no­wa­niem w gru­pie, przyj­mo­wa­niem sła­bo­ści innych ludzi, prze­ży­wa­niem żało­by czy oswa­ja­niem śmier­ci. Gene­ral­nie cho­ro­wa­nie jest spo­ko, jeśli poka­zu­je­my, że robi­my coś wbrew cho­ro­bie i super sobie z tym radzi­my. Za to nie­zbyt wia­do­mo, co zro­bić z takim cho­ro­wa­niem, któ­re jest po pro­stu trud­ne. Takie cho­ro­wa­nie wyma­ga od bli­skich i przy­ja­ciół obec­no­ści, ale czę­sto w ciszy. My nie zno­si­my ciszy.

Kie­dy i w jakich oko­licz­no­ściach dowie­dzia­łaś się o swo­jej cho­ro­bie?

Oko­licz­no­ści opi­su­ję dosyć dokład­nie i w dużej mie­rze jest to doku­men­tal­ny zapis całe­go pro­ce­su. Cała książ­ka jest zapi­sem pro­ce­su dowia­dy­wa­nia się o cho­ro­bie. Cią­gle ją pozna­ję. Taki polter­ge­ist. Była kie­dyś plan­szów­ka Magia i miecz, w niej polter­ge­ist zosta­wał z gra­czem na dłu­go, a w tym cza­sie ten mógł poru­szać się tyl­ko o jed­no pole. Lubi­łam go: w zasa­dzie zna­czą­co utrud­niał dro­gę do zwy­cię­stwa, ale spra­wiał, że po dro­dze do celu trze­ba było odwie­dzić każ­de pole. Uważ­ność z plan­szów­ki. Mój polter­ge­ist też mnie spo­wol­nił i nauczył uważ­no­ści.

Jed­no­cze­śnie pra­ca nad książ­ką to pro­ces odkle­je­nia się od cho­ro­by. Jest to repor­taż z moje­go lecze­nia z punk­tu widze­nia boha­ter­ki, któ­rą stwo­rzy­łam na potrze­bę tej opo­wie­ści, to taka lalecz­ka voodoo. Mam nadzie­ję, że zamknę­łam w niej garść lęków i sła­bo­ści.

Wcze­śniej zapi­sa­łaś: „W gło­wie odno­tu­jesz: to nie może być rak, mam 32 lata, pię­cio­mie­sięcz­ną córkę, nowy kre­dyt na miesz­ka­nie na nowym osie­dlu nowej dziel­ni­cy jedy­nej sto­li­cy, męża kocham nad życie, jeśli ja nie sza­nu­ję życia, to kto?!”. Czy przed­tem śmier­tel­na cho­ro­ba była dla Cie­bie rodza­jem kary za nie­sza­no­wa­nie życia, za bycie złym czło­wie­kiem?

To było takie zda­nie, któ­re się prze­wi­ja­ło, gdy dora­sta­łam: ktoś nie sza­no­wał życia, więc Bóg go zabrał. Myślę, że to rezo­no­wa­ło we mnie w momen­cie mie­rze­nia się z dia­gno­zą. Ale nie wie­rzę ani w karę, ani w Boga. Wiem nato­miast, że w chwi­li zagro­że­nia miłość i sza­cu­nek do wła­sne­go życia rośnie.

W jaki sposób w Two­im przy­pad­ku prze­ja­wiał się ten wzra­sta­ją­cy sza­cu­nek do wła­sne­go życia i ta wzra­sta­ją­ca miłość do nie­go?

To będzie banal­ne, ale po pro­stu czło­wiek nagle prze­sta­je mieć czas na rze­czy nie­istot­ne. Sta­je się być może więk­szym ego­istą, ale wie­rzę, że to zdro­wa for­ma ego­izmu. Włą­cza się gło­śny zegar w gło­wie, któ­ry odmie­rza każ­dą godzi­nę i nie daje o sobie zapo­mnieć. Leżysz w łóż­ku, a obok cie­bie prze­wa­la się two­je dziec­ko i może musisz: zaku­py, spa­cer, zdro­wy posi­łek, zadzwo­nić, oddzwo­nić, umó­wić – ale te wszyst­kie rze­czy bled­ną wobec war­to­ści tego momen­tu na łóż­ku z cór­ką, więc leżysz dalej. To jest bar­dzo poży­tecz­na wie­dza. Każ­de­mu życzę takiej mądro­ści.

Wie­le piszesz o cze­ka­niu: „Cze­kam przed gabi­ne­tem. Nie, muszę wrócić i się zare­je­stro­wać. Cze­kam przed reje­stra­cją. Cze­kam przed gabi­ne­tem”. W czym według Cie­bie tkwi­ła więk­sza opre­syj­ność, większy cię­żar: w Two­im pra­gnie­niu, że wola­ła­byś już dowie­dzieć się, nawet o naj­gor­szym, czy w tym, że pod­cho­dzo­no do Cie­bie bez­oso­bo­wo, jeśli moż­na tak powie­dzieć, jak do przed­mio­tu? Wspo­mi­nam o tym dla­te­go, że wie­le osób, głów­nie per­so­nel medycz­ny, trak­to­wa­ło Cię nie­zmier­nie zdaw­ko­wo, wła­ści­wie zby­wa­ją­co, pod­su­mo­wa­łaś to w zapi­sie: „Oni wszy­scy są nie­nor­mal­ni”.

No są, są nie­nor­mal­ni. I wca­le im się nie dzi­wię. Wiem, z jakim podej­ściem pisa­łam i mon­to­wa­łam mate­ria­ły o kolej­nej bom­bie w Bag­da­dzie, o obo­zie uchodź­ców, o wypad­ku auto­bu­su w Indiach. W mediach jest takie poję­cie jak współ­czyn­nik tru­po-kilo­me­trów. Im dalej od Pol­ski ktoś ginie, tym mniej atrak­cyj­na dla pol­skie­go widza jest jego śmierć. Maka­brycz­ne, ale to jed­na z pierw­szych lek­cji tele­wi­zji. Ani tro­chę nie dzi­wi­ła mnie znie­czu­li­ca per­so­ne­lu medycz­ne­go. Pacjen­tom wali się świat, a dla nich to dzień jak każ­dy inny. I w pew­nym sen­sie to my dołą­cza­my do ich onko-świa­ta, oni obsłu­gu­ją ten świat od lat. „Pani z rakiem? Zapra­sza­my.” Nie mogą być nor­mal­ni. Nie mam żalu, ale mia­łam potrze­bę opi­sać ten pro­ces wcho­dze­nia w onko-świat. Bo to spe­cy­ficz­ne połą­cze­nie: jed­ne­go dnia sobie żyjesz nor­mal­ne, a dru­gie­go jesteś na fron­cie, wro­ga wyho­do­wa­łeś sam, a wal­ki nie ma, jest cze­ka­nie i sła­bość.

Wspo­mnia­ny przez Cie­bie współ­czyn­nik tru­po-kilo­metrów koja­rzy mi się z mate­ma­tycz­nym poję­ciem, dość powszech­nie sto­so­wa­nym choć­by w kosmo­lo­gii, że coś jest „mia­ry zero”, to zna­czy to „coś” ist­nie­je, może nawet w spo­rej licz­bie, ale nie ma zna­cze­nia z punk­tu widze­nia praw­do­po­do­bień­stwa ist­nie­nia czy funk­cjo­no­wa­nia cze­goś więk­sze­go. Cze­goś inne­go, może tak. W pew­nym sen­sie byłaś „pacjent­ką mia­ry zero”, więc dla onko­logów byłaś abso­lut­nie nor­mal­na.

Pew­nie, że tak. Ale war­to zbun­to­wać się prze­ciw­ko takiej nor­mie. Cho­ciaż­by ze wzglę­du na ludzi, któ­rzy będą odwie­dzać te gabi­ne­ty regu­lar­nie, do koń­ca życia. Cho­dzi mi na przy­kład o pacjen­tów palia­tyw­nych. Niech sobie leka­rze będą znie­czu­le­ni, ale fak­ty są takie, że ludzie z rakiem żyją coraz dłu­żej, nawet jeśli medy­cy­na nie może ich wyle­czyć do koń­ca. I jeśli dwa­dzie­ścia czy trzy­dzie­ści lat temu onko­log miał do czy­nie­nia ze sta­dem zom­bie, ska­za­nych w dużej mie­rze na śmierć, dziś mie­rzy się ze spo­rą gru­pą ludzi, któ­rzy będą leczyć się u nie­go jesz­cze przez dłu­gie lata. Ten sam onko­log mógł­by sobie pomóc jako leka­rzo­wi, ale zwłasz­cza pomóc swo­im pacjen­tom, trak­tu­jąc ich z odpo­wied­nim sza­cun­kiem i życz­li­wo­ścią. Jestem prze­ko­na­na, że podej­ście same­go pacjen­ta do lecze­nia i do tego, kim jest w tym sys­te­mie, ma duży wpływ na sku­tecz­ność dzia­łań medycz­nych. Onko­lo­gia to jest miej­sce spo­tkań ludzi kru­chych. Nale­ży im się szcze­gól­ne trak­to­wa­nie, cho­ciaż­by ze wzglę­du na to, w jakich ste­reo­ty­pach dora­sta­li. Współ­czu­ję leka­rzom, ale ich zmę­cze­nie nie może być wymów­ką. I jest tak­że oczy­wi­ście dru­ga stro­na. Wyobra­żam sobie, że pacjent onko­lo­gicz­ny może być ogar­nię­ty pani­ką, że jest prze­wraż­li­wio­ny na wła­snym punk­cie do gra­nic moż­li­wo­ści. I tutaj zno­wu lekarz oka­zu­je się tą instan­cją, któ­ra musi jego pani­kę roz­bro­ić. To jest za dużo jak na jed­ne­go spe­cja­li­stę, któ­ry ma dzie­siąt­ki pacjen­tów dzien­nie na gło­wie. Stąd onko­loż­ka w mojej książ­ce jest nie­wzru­szo­ną posta­cią: zasty­gła w jed­nej pozy­cji emo­cjo­nal­nej i rzad­ko się z niej rusza. Dziś ten stan wyda­je mi się naj­lep­szą stra­te­gią radze­nia sobie w tym trud­nym zawo­dzie w pol­skich warun­kach. Ale co ja mogę wie­dzieć? Mogę co naj­wy­żej spró­bo­wać pod­po­wie­dzieć innym pacjen­tom czy ich bli­skim, by w gabi­ne­cie lekar­skim trzy­ma­li się fak­tów, dużo noto­wa­li, a współ­czu­cia i cie­pła szu­ka­li u swo­ich bli­skich.

W pew­nym sen­sie sta­ję w obro­nie okre­ślo­nej gru­py ludzi, pacjen­tów palia­tyw­nych, ale nie wiem, jakie są ich doświad­cze­nia. Może onko­lo­dzy są dla nich inni. Nie wiem tego.

„Z moje­go cia­ła zale­d­wie pięć mie­się­cy wcze­śniej powsta­ła moja córka. I rak. Rośli w tym samym cza­sie”, zapi­sa­łaś. I dalej: „Moja córka. Ona mnie nie będzie nawet pamię­tać, a ja mam dla niej jesz­cze tyle miło­ści i czu­ło­ści”. Oby­dwa wąt­ki, córki i miło­ści, są tu nie­zmier­nie waż­ne.

 Myślę, że jest to zapis jakiejś nar­cy­stycz­nej potrze­by poko­cha­nia swo­je­go raka. Taki błąd sys­te­mu. Wyobra­żam sobie, że dzie­je się tak, kie­dy w chwi­li kry­zy­su nie umie­my zatrzy­mać myśli i one pędzą przez odle­głe kra­iny. Jest też dru­ga stro­na, bo tak się zło­ży­ło w moim życiu, a zatem i w życiu boha­ter­ki, że dia­gno­za rako­wa przy­szła pra­wie w tym samym momen­cie co macie­rzyń­stwo. To z kolei wzmoc­ni­ło jed­no ze wspo­mnia­nych zaklęć, że za każ­dą radość w życiu trze­ba zapła­cić odpo­wied­nią cenę. Bole­sna bzdu­ra.

„Znasz tyl­ko jeden język. W nim nie ma przy­padków”, powta­rzasz ten zapis kil­ka razy. A co wobec tego jest w owym języ­ku? Czyj to język? Może tak: kto się nim posłu­gu­je, kie­dy i w jaki sposób?

 To zda­nie to taka gra słów, taniec zna­cze­nio­wy. Cho­dzi o język, w któ­rym się wycho­wa­łam. Świa­do­mie uni­kam jego nazwy, bo dzi­siej­sza Buł­ga­ria to zupeł­nie inne miej­sce niż ta, w któ­rej dora­sta boha­ter­ka. W języ­ku buł­gar­skim rze­czy­wi­ście nie ma przy­pad­ków, rze­czow­ni­ki i przy­miot­ni­ki mają rodzaj, licz­bę i jesz­cze mogą być okre­ślo­ne albo nie­okre­ślo­ne. Coś jest swo­je, zna­ne albo obce, ogól­ne, nie­okre­ślo­ne. W tej Buł­ga­rii z dzie­ciń­stwa boha­ter­ki kró­lu­ją prze­są­dy, a zatem pew­ne poczu­cie, że wszyst­ko jest po coś. Do tego dodaj­my, że opo­wia­dam o latach 90., kie­dy po czte­rech deka­dach tota­li­ta­ry­zmu nagle powie­dzia­no ludziom, że są pana­mi wła­sne­go losu. Książ­ka jest mono­lo­giem, opo­wie­ścią boha­ter­ki cho­ru­ją­cej po pol­sku, a myślą­cej w kate­go­riach z odle­głe­go dzi­wacz­ne­go świa­ta. Pró­bu­je sobie opo­wie­dzieć, co tu się wyda­rza. Nasza świa­do­mość nie­ustan­nie pro­jek­tu­je doświad­cze­nia z prze­szło­ści, two­rząc alter­na­tyw­ne zakoń­cze­nia – prze­ży­wa­my je na nowo, ana­li­zu­je­my i prze­twa­rza­my. Boha­ter­ka robi to samo, w swo­jej świa­do­mo­ści porząd­ku­je język, śmierć, wia­rę, zna­cze­nia i war­to­ści, któ­re w momen­cie kry­zy­su nie potra­fi­ły ze sobą koeg­zy­sto­wać.

W tym porząd­ko­wa­niu liczył się raczej sam pro­ces czy jego cel? Czy war­to w ogóle sza­co­wać te poję­cia w ten sposób?

 Oczy­wi­ście, że war­to. To nasza super­moc. Może­my defi­nio­wać na nowo zasa­dy, według któ­rych funk­cjo­nu­je nasze rozu­mie­nie świa­ta. Celem jest to, by mniej doskwie­rał nam cią­gły dyso­nans poznaw­czy, celem jest to, by ulżyć sobie w przy­swa­ja­niu cha­osu. Jeśli co sie­dem lat wymie­nia­my wszyst­kie komór­ki w swo­im cie­le, to pew­nie może­my popra­co­wać rów­nież nad sza­co­wa­niem pod­sta­wo­wych pojęć, na któ­rych opie­ra się nasz spo­sób myśle­nia. To jest moim zda­niem cią­gły pro­ces kom­pli­ko­wa­nia świa­ta: osta­tecz­nie być może pozby­wasz się reguł na rzecz przy­kła­dów czy opo­wie­ści. Tak jak lekarz-sie­dzą­cy-na-książ­kach z mojej powie­ści: pół wie­ku pra­co­wał jako onko­log i powie­dział tyle, że nie ma reguł.

 „Kocha­ją­ca mat­ka, zako­cha­na żona, tro­skli­wa córka, równa kum­pe­la” – to Two­ja auto­de­fi­ni­cja, zapew­ne w znacz­nym stop­niu traf­na, ale czy nie jest sar­ka­stycz­na? Czy któreś z wymie­nio­nych tu two­ich wcie­leń albo, jeśli wolisz, ról spo­łecz­nych, draż­ni­ło Cię w szczególny sposób?

 W tym zda­niu boha­ter­ka jest na sie­bie bar­dzo zła. A wcie­le­nie, któ­re ją naj­bar­dziej męczy, to per­fek­cjo­nist­ka.

Wybit­ny ewo­lu­cjo­ni­sta Wła­dy­sław Kunic­ki-Gold­fin­ger zapi­sał: „Śmierć jest ceną, jaką pła­cą naj­wy­żej uor­ga­ni­zo­wa­ne isto­ty za swo­ją ewo­lu­cję. Świa­do­mość śmier­ci jest ceną, jaką pła­cą za ewo­lu­cję swo­je­go inte­lek­tu”. W Two­im przy­pad­ku to była raczej „rewo­lu­cja inte­lek­tu”. Jak widzisz to teraz?

 Postrze­gam świa­do­mość śmier­ci jako pewien dar, a nie cenę. To taki bez­piecz­nik w życiu. W agre­syw­nym, napę­dza­nym przez kon­sump­cjo­nizm świe­cie świa­do­mość śmier­ci w natu­ral­ny spo­sób wpro­wa­dza nie­zbęd­ny filtr, by nie osza­leć. Szko­da, że tak bar­dzo wyszła z mody.

Pomy­śla­łem choć­by o Got­t­frie­dzie Ben­nie czy o tur­pi­stach. Żeby pozo­stać bli­żej czasów współ­cze­snych: przy­po­mnia­ła mi się książka Jeana-Domi­ni­que’a Bau­by­’e­go Ska­fan­der i motyl, w której opi­sał swo­je życie przed i po nie­zmier­nie poważ­nym uda­rze mózgu, więc pomy­śla­łem o nur­cie abiek­tal­nym w lite­ra­tu­rze. A tak­że o spo­strze­że­niu Phi­lip­pea Ari­èsa, że takie sta­ny jak poczę­cie, cho­ro­ba, sta­rość i śmierć two­rzą kłę­bo­wi­sko wizji, które raczej przej­mu­ją i cie­ka­wią, niż prze­ra­ża­ją. Czy wobec tego napraw­dę moż­na mieć pew­ność, że śmierć „wyszła z mody?”.

Myślę, że wyszła z mody, bo nie jest czę­ścią main­stre­amu. Tak jak melan­cho­lia, tęsk­no­ta. Natu­ral­ne  jest to, że pró­bu­je­my zagłu­szyć trud­ne uczu­cia. Może tro­chę mniej natu­ral­ne jest to, że mamy tak wie­le narzę­dzi, by to zro­bić. Mówiąc o tym, że coś jest nie­mod­ne, myślę też o pro­ce­sie wycho­waw­czym. O tym słod­kim pier­dze­niu, w jakim zanu­rza­my nasze dzie­ci, cen­zu­ru­jąc wszyst­ko to, co smut­ne, bez­na­dziej­ne i osta­tecz­ne. Bo jak tu im sprze­dać temat śmier­ci czy cho­ro­by, sko­ro jest Psi Patrol, tona pla­sti­ko­wych zaba­wek, gry, ksią­żecz­ki, naklej­ki i stos inne­go badzie­wia. Świa­do­mie posłu­gu­ję się sło­wem „sprze­dać”. Moje dzie­ci są osa­czo­ne kolo­ro­wym świa­tem, któ­ry naka­zu­je im cały czas chcieć, mieć, uży­wać. Cią­gle ktoś chce im coś sprze­dać. I nie są to bynaj­mniej miej­sca na cmen­ta­rzu. Oczy­wi­ście trud­ne uczu­cia są wspa­nia­łym źró­dłem twór­czej ener­gii i w pew­nych obsza­rach kul­tu­ry są jak naj­bar­dziej na tape­cie. Tyle że ja opo­wia­dam i funk­cjo­nu­ję w innej bań­ce.

Opi­su­jesz roz­mo­wę męża boha­ter­ki z osie­dlo­wym kole­gą, w cza­sie której mąż na zwy­cza­jo­we pyta­nie kole­gi „Co tam u was?”, zada­ne rado­snym gło­sem, odpo­wie­dział zgod­nie z praw­dą, że „Chu­jo­wo w sumie. Żona ma raka”. Mnie to przy­po­mnia­ło o pew­nym blo­gu, pro­wa­dzo­nym kil­ka­na­ście lat temu przez cho­rą na śmier­tel­ny nowotwór sie­dem­na­sto­let­nią dziew­czy­nę. Ona tak­że sły­sza­ła szcze­bio­tli­we pyta­nia w rodza­ju „jak się masz?” i odpo­wia­da­ła „świet­nie”, doda­jąc w myślach „tyle że mam, kur­wa, raka”. Ty wspo­mnia­łaś o roz­mo­wie mię­dzy mężem a kole­gą. Nie­mniej co mówiłaś Ty sama? Jak radzi­łaś sobie w tego rodza­ju sytu­acjach?

Pamię­tam taką sce­nę: wcho­dzę z cór­ką do pedia­try na szcze­pie­nie, a lekarz do mnie: „A co panią dopa­dło?”. „A raka mam – odpo­wie­dzia­łam – pier­si”. „Oj, taka mło­da i już rak?” „No tak wyszło.” I tyle. Takich sytu­acji było mnó­stwo. Byłam łysa jak kola­no i nie kry­łam się z tym. Kie­dyś dzie­ciak jadą­cy na hulaj­no­dze tak zaga­pił się na moją łysą gło­wę, że się prze­wró­cił. Śmie­szy­ło mnie to i czu­łam, że muszą wie­dzieć. Że jestem. Jeste­śmy. Całe mnó­stwo cho­rych, łysie­ją­cych, trzę­są­cych się ze stra­chu ludzi na che­mii. Że nie mamy się cze­go wsty­dzić. Nie potrze­bo­wa­łam współ­czu­cia, może tyl­ko tro­chę. Raczej pra­gnę­łam powie­dzieć: słu­chaj­cie, to dzie­je się cały czas. Jest nas peł­no, ale więk­szość ukry­wa się pod peru­ką czy chu­s­tą. Ja nie będę się ukry­wać. Nowo­two­ry są czę­ścią naszej cywi­li­za­cji. Oswa­jaj­cie się z tym.

Co dała Ci cho­ro­ba? Czy jest coś, co jej zawdzię­czasz?

Pew­nie, że tak. Rady­kal­nie ogra­ni­czy­łam listę rze­czy waż­nych. Na bie­żą­co usu­wam źró­dła nie­po­ko­ju, stre­su, ner­wów. Dzia­łam wol­niej, cie­szę się pro­ce­sem. Dalej lubię robić rze­czy dobrze, ale tyl­ko wte­dy, gdy czer­pię z tego radość. Kie­dy poja­wia się fru­stra­cja – zatrzy­mu­ję się. Jak wte­dy przed gabi­ne­ta­mi tych wszyst­kich spe­cja­li­stów. Cze­kam i się roz­glą­dam. Albo słu­cham muzy­ki. Bawię się z dzieć­mi. Robie­nie rze­czy i nie­ro­bie­nie rze­czy są rów­nie przy­jem­ne.

Czy ist­niał lub ist­nie­je ktoś, kto wywarł na Cie­bie szczególny wpływ, pomógł Ci ukształ­to­wać się lite­rac­ko albo okre­ślić? Two­je olśnie­nia, Twoi lite­rac­cy mistrzo­wie?

Ostat­nio czy­ta­łam Sny o pocią­gach Deni­sa John­so­na i pomy­śla­łam, że wła­śnie tak chcia­ła­bym umieć pisać. Moim nie­kwe­stio­no­wa­nym mistrzem jest Kurt Von­ne­gut. Był ze mną przez te wszyst­kie lata spę­dzo­ne w tele­wi­zji, kie­dy pisa­łam tak samo krót­kie i bez­sen­sow­ne infor­ma­cje o pogo­dzie na Sło­wa­cji, trzę­sie­niu zie­mi w Chi­le czy niedź­wie­dziu, któ­re­go kame­ry moni­to­rin­gu uchwy­ci­ły na par­kin­gu ame­ry­kań­skie­go super­mar­ke­tu. A czy­sto języ­ko­wo, pew­nie to nie­po­pu­lar­ne dzi­siaj, lecz wspo­mnę, że pol­skie­go uczy­łam się z pio­se­nek Jac­ka Kacz­mar­skie­go. Nie­daw­no pomy­śla­łam, że spo­ry wpływ miał na mnie Myśliw­ski i jego Trak­tat o łuska­niu faso­li. Czy­ta­łam go już lata temu, ale wra­ca­łam do tej książ­ki.

Sán­dor Márai w cza­sie swo­je­go poby­tu w USA, a spę­dził tam wie­le dzie­się­cio­le­ci aż do swo­jej śmier­ci, na wspo­mnie­nie rekla­my „Insty­tu­tu Szyb­kie­go Czy­ta­nia” zapi­sał w swo­im Dzien­ni­ku: „Coraz wię­cej i wię­cej. Znaków pisma w cza­sie. Może to koniec cze­goś. Może: lite­ra­tu­ry”. Czy dzi­siaj, kie­dy żyje się szyb­ko, czy­ta się szyb­ko, czy lite­ra­tu­ra ma jesz­cze szan­sę, by wpły­wać na nasze życie, by poka­zy­wać prze­ży­cia innych ludzi?

Lite­ra­tu­ry jest znacz­nie wię­cej niż kie­dy­kol­wiek. Jest zaklę­ta w posty w mediach spo­łecz­no­ścio­wych, roz­wod­nio­na przez rekla­my i rucho­me obra­zy, ale jest jej całe mnó­stwo. Na pew­no się zmie­nia, zmie­nia się tak­że jej odbior­ca. Głu­pie­je­my przez tę siecz­kę infor­ma­cyj­ną, ale też ewo­lu­uje­my, uczy­my się pły­wać w tym morzu zna­ków. Jestem opty­mist­ką. Widzę, co dzie­je się z dzien­ni­kar­stwem. Jest od zawsze w kry­zy­sie, a jed­nak war­to­ścio­we tre­ści potra­fią się prze­bić, a naj­bar­dziej upar­ci z moich kole­gów robią pięk­ne i mądre rze­czy.

„Cier­pie­nie, śmierć, pust­ka. Myślę o tym, ale mnie to nie para­li­żu­je. Oddy­cham i widzę smu­tek jako kolor. O pust­ce myślę jak o bra­ku kolo­ru”, zapi­sa­łaś w zakoń­cze­niu swo­jej powie­ści. Ujmu­ją­ce. A czy myślisz o następ­nej książce?

Pew­nie, że myślę. Pomysł mam, cze­kam na odpo­wied­ni moment.

Dzię­ku­ję za roz­mo­wę.

O autorach i autorkach

Mira  Suchowiejko-Opolska

Urodzona w 1985 roku w Sofii, prozaiczka, dziennikarka, montażystka, analityczka. Autorka telewizyjnych reportaży z Irlandii Północnej, Bułgarii czy Libanu. Laureatka projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2024”. Przez ponad dekadę pracowała w redakcjach zagranicznych największych polskich stacji telewizyjnych, a następnie zarządzała projektami w mediach publicznych. Od 2023 roku bada dezinformację w Europie Środkowej, analizując narracje prorosyjskie. Autorka projektu wideo „Obrazowo mówiąc”. Mieszka w lesie pod Warszawą.

Roman Honet

Urodził się w 1974 roku. Poeta, wydał tomy: alicja (1996), Pójdziesz synu do piekła (1998), „serce” (2002), baw się (2008), moja (wiersze wybrane, 2008), piąte królestwo (2011), świat był mój (2014), ciche psy (2017), redaktor antologii Poeci na nowy wiek (2010), Połów. Poetyckie debiuty, współredaktor Antologii nowej poezji polskiej 1990 –2000 (2004). Laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2015 za tom świat był mój. Tłumaczony na wiele języków obcych, ostatnio ukazał się wybór jego poezji w języku rosyjskim Месса Лядзинского (Msza Ladzińskiego, przeł. Siergiej Moreino, Moskwa 2017), tom w języku ukraińskim Світ належав мені (przeł. Iurii Zavadskyi, Tarnopol 2019) i serbskim Svet je bio mój (przeł. Biserka Rajčić, Belgrad 2021).

Powiązania