
pamięć niczyja, ciało moje
nagrania / transPort Literacki Malina Midera Roman HonetCzytanie z książki pamięć niczyja, ciało moje z udziałem Romana Honeta w ramach festiwalu TransPort Literacki 29. Muzyka Malina Midera.
WięcejRozmowa Romana Honeta z Mirą Suchowiejko, towarzysząca premierze książki Miry Suchowiejko Też się o ciebie boję, wydanej w Biurze Literackim 7 kwietnia 2025 roku.
Roman Honet: Co sprawiło, że zdecydowałaś się na napisanie tej książki i – w konsekwencji – na jej publikację? Może jeszcze: jak długo ją pisałaś?
Mira Suchowiejko: Książka zaczęła się od pamiętnika, który prowadziłam w trakcie leczenia, czyli jakieś sześć lat temu. Wtedy najsilniejszym motorem była chęć przetworzenia tego, co się działo. Ale oczywiście były też inne rzeczy: kompulsywna chęć pozostawienia czegoś po sobie, gdybym zaraz miała się skończyć. Zapisać listę krzywd i śmiechów. Zapisać zaklęcia, które kierowały mną w życiu. Od zawsze lubię pisać, a po chorobie nie umiałam pisać o niczym innym. Po drodze próbowałam malować, ale wychodziło mi średnio, więc wróciłam do pisania. Chyba nie miałam wyboru: ta książka musiała powstać. Co do publikacji – nie wiem, czy ja się zdecydowałam. Trochę tak wyszło: napisałam, pokazałam, a parę osób uznało, że warto się tym podzielić. I to jest dla mnie dziwne doświadczenie. Z racji swojego zawodu – przez wiele lat byłam dziennikarką telewizyjną – byłam przyzwyczajona do publikacji. Moje materiały to codziennie usypywane mandale, które po emisji znikały na zawsze. Zostawała tylko kolejna kupa piachu w mojej głowie. Ten zawód uczy dystansu do własnej twórczości, ale także uzależnia od procesu, w którym tworzysz i oddajesz swoje dzieło, by po chwili zniknęło. Z książką jest pewnie trochę inaczej, i ta różnica ciągle do mnie dociera.
O, „zapisać zaklęcia, które kierowały mną w życiu”, to piękne! Zatrzymajmy się przy tym. Jakie zaklęcia kierowały Tobą w życiu? Zasłyszane od kogoś, wymyślone przez Ciebie, przeczytane? A może: nadal kierują?
Pewnie, że kierują. Te zaklęcia to tyle, co nasza kultura, a że jestem dzieckiem dwóch kultur, więc i zaklęć jest może więcej, do tego są – być może – mało spójne. Przykładem niech będzie to, że przez większość życia podświadomie wierzyłam w jakąś niewidzialną sprawiedliwość. Niby ateistka, ale coś tam się tliło. I ta wiara nie mieściła się w jednym ciele z rakiem. Tego jest więcej: przekonanie, że za wszystko, co dobre w życiu, trzeba zapłacić odpowiednią cenę, albo moje ulubione – że na wszystko mamy wpływ. Złudzenie dotyczące własnej sprawczości zajęło tak dużą część naszej kultury, że wyparło inne ważne zaklęcia, związane z funkcjonowaniem w grupie, przyjmowaniem słabości innych ludzi, przeżywaniem żałoby czy oswajaniem śmierci. Generalnie chorowanie jest spoko, jeśli pokazujemy, że robimy coś wbrew chorobie i super sobie z tym radzimy. Za to niezbyt wiadomo, co zrobić z takim chorowaniem, które jest po prostu trudne. Takie chorowanie wymaga od bliskich i przyjaciół obecności, ale często w ciszy. My nie znosimy ciszy.
Kiedy i w jakich okolicznościach dowiedziałaś się o swojej chorobie?
Okoliczności opisuję dosyć dokładnie i w dużej mierze jest to dokumentalny zapis całego procesu. Cała książka jest zapisem procesu dowiadywania się o chorobie. Ciągle ją poznaję. Taki poltergeist. Była kiedyś planszówka Magia i miecz, w niej poltergeist zostawał z graczem na długo, a w tym czasie ten mógł poruszać się tylko o jedno pole. Lubiłam go: w zasadzie znacząco utrudniał drogę do zwycięstwa, ale sprawiał, że po drodze do celu trzeba było odwiedzić każde pole. Uważność z planszówki. Mój poltergeist też mnie spowolnił i nauczył uważności.
Jednocześnie praca nad książką to proces odklejenia się od choroby. Jest to reportaż z mojego leczenia z punktu widzenia bohaterki, którą stworzyłam na potrzebę tej opowieści, to taka laleczka voodoo. Mam nadzieję, że zamknęłam w niej garść lęków i słabości.
Wcześniej zapisałaś: „W głowie odnotujesz: to nie może być rak, mam 32 lata, pięciomiesięczną córkę, nowy kredyt na mieszkanie na nowym osiedlu nowej dzielnicy jedynej stolicy, męża kocham nad życie, jeśli ja nie szanuję życia, to kto?!”. Czy przedtem śmiertelna choroba była dla Ciebie rodzajem kary za nieszanowanie życia, za bycie złym człowiekiem?
To było takie zdanie, które się przewijało, gdy dorastałam: ktoś nie szanował życia, więc Bóg go zabrał. Myślę, że to rezonowało we mnie w momencie mierzenia się z diagnozą. Ale nie wierzę ani w karę, ani w Boga. Wiem natomiast, że w chwili zagrożenia miłość i szacunek do własnego życia rośnie.
W jaki sposób w Twoim przypadku przejawiał się ten wzrastający szacunek do własnego życia i ta wzrastająca miłość do niego?
To będzie banalne, ale po prostu człowiek nagle przestaje mieć czas na rzeczy nieistotne. Staje się być może większym egoistą, ale wierzę, że to zdrowa forma egoizmu. Włącza się głośny zegar w głowie, który odmierza każdą godzinę i nie daje o sobie zapomnieć. Leżysz w łóżku, a obok ciebie przewala się twoje dziecko i może musisz: zakupy, spacer, zdrowy posiłek, zadzwonić, oddzwonić, umówić – ale te wszystkie rzeczy bledną wobec wartości tego momentu na łóżku z córką, więc leżysz dalej. To jest bardzo pożyteczna wiedza. Każdemu życzę takiej mądrości.
Wiele piszesz o czekaniu: „Czekam przed gabinetem. Nie, muszę wrócić i się zarejestrować. Czekam przed rejestracją. Czekam przed gabinetem”. W czym według Ciebie tkwiła większa opresyjność, większy ciężar: w Twoim pragnieniu, że wolałabyś już dowiedzieć się, nawet o najgorszym, czy w tym, że podchodzono do Ciebie bezosobowo, jeśli można tak powiedzieć, jak do przedmiotu? Wspominam o tym dlatego, że wiele osób, głównie personel medyczny, traktowało Cię niezmiernie zdawkowo, właściwie zbywająco, podsumowałaś to w zapisie: „Oni wszyscy są nienormalni”.
No są, są nienormalni. I wcale im się nie dziwię. Wiem, z jakim podejściem pisałam i montowałam materiały o kolejnej bombie w Bagdadzie, o obozie uchodźców, o wypadku autobusu w Indiach. W mediach jest takie pojęcie jak współczynnik trupo-kilometrów. Im dalej od Polski ktoś ginie, tym mniej atrakcyjna dla polskiego widza jest jego śmierć. Makabryczne, ale to jedna z pierwszych lekcji telewizji. Ani trochę nie dziwiła mnie znieczulica personelu medycznego. Pacjentom wali się świat, a dla nich to dzień jak każdy inny. I w pewnym sensie to my dołączamy do ich onko-świata, oni obsługują ten świat od lat. „Pani z rakiem? Zapraszamy.” Nie mogą być normalni. Nie mam żalu, ale miałam potrzebę opisać ten proces wchodzenia w onko-świat. Bo to specyficzne połączenie: jednego dnia sobie żyjesz normalne, a drugiego jesteś na froncie, wroga wyhodowałeś sam, a walki nie ma, jest czekanie i słabość.
Wspomniany przez Ciebie współczynnik trupo-kilometrów kojarzy mi się z matematycznym pojęciem, dość powszechnie stosowanym choćby w kosmologii, że coś jest „miary zero”, to znaczy to „coś” istnieje, może nawet w sporej liczbie, ale nie ma znaczenia z punktu widzenia prawdopodobieństwa istnienia czy funkcjonowania czegoś większego. Czegoś innego, może tak. W pewnym sensie byłaś „pacjentką miary zero”, więc dla onkologów byłaś absolutnie normalna.
Pewnie, że tak. Ale warto zbuntować się przeciwko takiej normie. Chociażby ze względu na ludzi, którzy będą odwiedzać te gabinety regularnie, do końca życia. Chodzi mi na przykład o pacjentów paliatywnych. Niech sobie lekarze będą znieczuleni, ale fakty są takie, że ludzie z rakiem żyją coraz dłużej, nawet jeśli medycyna nie może ich wyleczyć do końca. I jeśli dwadzieścia czy trzydzieści lat temu onkolog miał do czynienia ze stadem zombie, skazanych w dużej mierze na śmierć, dziś mierzy się ze sporą grupą ludzi, którzy będą leczyć się u niego jeszcze przez długie lata. Ten sam onkolog mógłby sobie pomóc jako lekarzowi, ale zwłaszcza pomóc swoim pacjentom, traktując ich z odpowiednim szacunkiem i życzliwością. Jestem przekonana, że podejście samego pacjenta do leczenia i do tego, kim jest w tym systemie, ma duży wpływ na skuteczność działań medycznych. Onkologia to jest miejsce spotkań ludzi kruchych. Należy im się szczególne traktowanie, chociażby ze względu na to, w jakich stereotypach dorastali. Współczuję lekarzom, ale ich zmęczenie nie może być wymówką. I jest także oczywiście druga strona. Wyobrażam sobie, że pacjent onkologiczny może być ogarnięty paniką, że jest przewrażliwiony na własnym punkcie do granic możliwości. I tutaj znowu lekarz okazuje się tą instancją, która musi jego panikę rozbroić. To jest za dużo jak na jednego specjalistę, który ma dziesiątki pacjentów dziennie na głowie. Stąd onkolożka w mojej książce jest niewzruszoną postacią: zastygła w jednej pozycji emocjonalnej i rzadko się z niej rusza. Dziś ten stan wydaje mi się najlepszą strategią radzenia sobie w tym trudnym zawodzie w polskich warunkach. Ale co ja mogę wiedzieć? Mogę co najwyżej spróbować podpowiedzieć innym pacjentom czy ich bliskim, by w gabinecie lekarskim trzymali się faktów, dużo notowali, a współczucia i ciepła szukali u swoich bliskich.
W pewnym sensie staję w obronie określonej grupy ludzi, pacjentów paliatywnych, ale nie wiem, jakie są ich doświadczenia. Może onkolodzy są dla nich inni. Nie wiem tego.
„Z mojego ciała zaledwie pięć miesięcy wcześniej powstała moja córka. I rak. Rośli w tym samym czasie”, zapisałaś. I dalej: „Moja córka. Ona mnie nie będzie nawet pamiętać, a ja mam dla niej jeszcze tyle miłości i czułości”. Obydwa wątki, córki i miłości, są tu niezmiernie ważne.
Myślę, że jest to zapis jakiejś narcystycznej potrzeby pokochania swojego raka. Taki błąd systemu. Wyobrażam sobie, że dzieje się tak, kiedy w chwili kryzysu nie umiemy zatrzymać myśli i one pędzą przez odległe krainy. Jest też druga strona, bo tak się złożyło w moim życiu, a zatem i w życiu bohaterki, że diagnoza rakowa przyszła prawie w tym samym momencie co macierzyństwo. To z kolei wzmocniło jedno ze wspomnianych zaklęć, że za każdą radość w życiu trzeba zapłacić odpowiednią cenę. Bolesna bzdura.
„Znasz tylko jeden język. W nim nie ma przypadków”, powtarzasz ten zapis kilka razy. A co wobec tego jest w owym języku? Czyj to język? Może tak: kto się nim posługuje, kiedy i w jaki sposób?
To zdanie to taka gra słów, taniec znaczeniowy. Chodzi o język, w którym się wychowałam. Świadomie unikam jego nazwy, bo dzisiejsza Bułgaria to zupełnie inne miejsce niż ta, w której dorasta bohaterka. W języku bułgarskim rzeczywiście nie ma przypadków, rzeczowniki i przymiotniki mają rodzaj, liczbę i jeszcze mogą być określone albo nieokreślone. Coś jest swoje, znane albo obce, ogólne, nieokreślone. W tej Bułgarii z dzieciństwa bohaterki królują przesądy, a zatem pewne poczucie, że wszystko jest po coś. Do tego dodajmy, że opowiadam o latach 90., kiedy po czterech dekadach totalitaryzmu nagle powiedziano ludziom, że są panami własnego losu. Książka jest monologiem, opowieścią bohaterki chorującej po polsku, a myślącej w kategoriach z odległego dziwacznego świata. Próbuje sobie opowiedzieć, co tu się wydarza. Nasza świadomość nieustannie projektuje doświadczenia z przeszłości, tworząc alternatywne zakończenia – przeżywamy je na nowo, analizujemy i przetwarzamy. Bohaterka robi to samo, w swojej świadomości porządkuje język, śmierć, wiarę, znaczenia i wartości, które w momencie kryzysu nie potrafiły ze sobą koegzystować.
W tym porządkowaniu liczył się raczej sam proces czy jego cel? Czy warto w ogóle szacować te pojęcia w ten sposób?
Oczywiście, że warto. To nasza supermoc. Możemy definiować na nowo zasady, według których funkcjonuje nasze rozumienie świata. Celem jest to, by mniej doskwierał nam ciągły dysonans poznawczy, celem jest to, by ulżyć sobie w przyswajaniu chaosu. Jeśli co siedem lat wymieniamy wszystkie komórki w swoim ciele, to pewnie możemy popracować również nad szacowaniem podstawowych pojęć, na których opiera się nasz sposób myślenia. To jest moim zdaniem ciągły proces komplikowania świata: ostatecznie być może pozbywasz się reguł na rzecz przykładów czy opowieści. Tak jak lekarz-siedzący-na-książkach z mojej powieści: pół wieku pracował jako onkolog i powiedział tyle, że nie ma reguł.
„Kochająca matka, zakochana żona, troskliwa córka, równa kumpela” – to Twoja autodefinicja, zapewne w znacznym stopniu trafna, ale czy nie jest sarkastyczna? Czy któreś z wymienionych tu twoich wcieleń albo, jeśli wolisz, ról społecznych, drażniło Cię w szczególny sposób?
W tym zdaniu bohaterka jest na siebie bardzo zła. A wcielenie, które ją najbardziej męczy, to perfekcjonistka.
Wybitny ewolucjonista Władysław Kunicki-Goldfinger zapisał: „Śmierć jest ceną, jaką płacą najwyżej uorganizowane istoty za swoją ewolucję. Świadomość śmierci jest ceną, jaką płacą za ewolucję swojego intelektu”. W Twoim przypadku to była raczej „rewolucja intelektu”. Jak widzisz to teraz?
Postrzegam świadomość śmierci jako pewien dar, a nie cenę. To taki bezpiecznik w życiu. W agresywnym, napędzanym przez konsumpcjonizm świecie świadomość śmierci w naturalny sposób wprowadza niezbędny filtr, by nie oszaleć. Szkoda, że tak bardzo wyszła z mody.
Pomyślałem choćby o Gottfriedzie Bennie czy o turpistach. Żeby pozostać bliżej czasów współczesnych: przypomniała mi się książka Jeana-Dominique’a Bauby’ego Skafander i motyl, w której opisał swoje życie przed i po niezmiernie poważnym udarze mózgu, więc pomyślałem o nurcie abiektalnym w literaturze. A także o spostrzeżeniu Philippe’a Arièsa, że takie stany jak poczęcie, choroba, starość i śmierć tworzą kłębowisko wizji, które raczej przejmują i ciekawią, niż przerażają. Czy wobec tego naprawdę można mieć pewność, że śmierć „wyszła z mody?”.
Myślę, że wyszła z mody, bo nie jest częścią mainstreamu. Tak jak melancholia, tęsknota. Naturalne jest to, że próbujemy zagłuszyć trudne uczucia. Może trochę mniej naturalne jest to, że mamy tak wiele narzędzi, by to zrobić. Mówiąc o tym, że coś jest niemodne, myślę też o procesie wychowawczym. O tym słodkim pierdzeniu, w jakim zanurzamy nasze dzieci, cenzurując wszystko to, co smutne, beznadziejne i ostateczne. Bo jak tu im sprzedać temat śmierci czy choroby, skoro jest Psi Patrol, tona plastikowych zabawek, gry, książeczki, naklejki i stos innego badziewia. Świadomie posługuję się słowem „sprzedać”. Moje dzieci są osaczone kolorowym światem, który nakazuje im cały czas chcieć, mieć, używać. Ciągle ktoś chce im coś sprzedać. I nie są to bynajmniej miejsca na cmentarzu. Oczywiście trudne uczucia są wspaniałym źródłem twórczej energii i w pewnych obszarach kultury są jak najbardziej na tapecie. Tyle że ja opowiadam i funkcjonuję w innej bańce.
Opisujesz rozmowę męża bohaterki z osiedlowym kolegą, w czasie której mąż na zwyczajowe pytanie kolegi „Co tam u was?”, zadane radosnym głosem, odpowiedział zgodnie z prawdą, że „Chujowo w sumie. Żona ma raka”. Mnie to przypomniało o pewnym blogu, prowadzonym kilkanaście lat temu przez chorą na śmiertelny nowotwór siedemnastoletnią dziewczynę. Ona także słyszała szczebiotliwe pytania w rodzaju „jak się masz?” i odpowiadała „świetnie”, dodając w myślach „tyle że mam, kurwa, raka”. Ty wspomniałaś o rozmowie między mężem a kolegą. Niemniej co mówiłaś Ty sama? Jak radziłaś sobie w tego rodzaju sytuacjach?
Pamiętam taką scenę: wchodzę z córką do pediatry na szczepienie, a lekarz do mnie: „A co panią dopadło?”. „A raka mam – odpowiedziałam – piersi”. „Oj, taka młoda i już rak?” „No tak wyszło.” I tyle. Takich sytuacji było mnóstwo. Byłam łysa jak kolano i nie kryłam się z tym. Kiedyś dzieciak jadący na hulajnodze tak zagapił się na moją łysą głowę, że się przewrócił. Śmieszyło mnie to i czułam, że muszą wiedzieć. Że jestem. Jesteśmy. Całe mnóstwo chorych, łysiejących, trzęsących się ze strachu ludzi na chemii. Że nie mamy się czego wstydzić. Nie potrzebowałam współczucia, może tylko trochę. Raczej pragnęłam powiedzieć: słuchajcie, to dzieje się cały czas. Jest nas pełno, ale większość ukrywa się pod peruką czy chustą. Ja nie będę się ukrywać. Nowotwory są częścią naszej cywilizacji. Oswajajcie się z tym.
Co dała Ci choroba? Czy jest coś, co jej zawdzięczasz?
Pewnie, że tak. Radykalnie ograniczyłam listę rzeczy ważnych. Na bieżąco usuwam źródła niepokoju, stresu, nerwów. Działam wolniej, cieszę się procesem. Dalej lubię robić rzeczy dobrze, ale tylko wtedy, gdy czerpię z tego radość. Kiedy pojawia się frustracja – zatrzymuję się. Jak wtedy przed gabinetami tych wszystkich specjalistów. Czekam i się rozglądam. Albo słucham muzyki. Bawię się z dziećmi. Robienie rzeczy i nierobienie rzeczy są równie przyjemne.
Czy istniał lub istnieje ktoś, kto wywarł na Ciebie szczególny wpływ, pomógł Ci ukształtować się literacko albo określić? Twoje olśnienia, Twoi literaccy mistrzowie?
Ostatnio czytałam Sny o pociągach Denisa Johnsona i pomyślałam, że właśnie tak chciałabym umieć pisać. Moim niekwestionowanym mistrzem jest Kurt Vonnegut. Był ze mną przez te wszystkie lata spędzone w telewizji, kiedy pisałam tak samo krótkie i bezsensowne informacje o pogodzie na Słowacji, trzęsieniu ziemi w Chile czy niedźwiedziu, którego kamery monitoringu uchwyciły na parkingu amerykańskiego supermarketu. A czysto językowo, pewnie to niepopularne dzisiaj, lecz wspomnę, że polskiego uczyłam się z piosenek Jacka Kaczmarskiego. Niedawno pomyślałam, że spory wpływ miał na mnie Myśliwski i jego Traktat o łuskaniu fasoli. Czytałam go już lata temu, ale wracałam do tej książki.
Sándor Márai w czasie swojego pobytu w USA, a spędził tam wiele dziesięcioleci aż do swojej śmierci, na wspomnienie reklamy „Instytutu Szybkiego Czytania” zapisał w swoim Dzienniku: „Coraz więcej i więcej. Znaków pisma w czasie. Może to koniec czegoś. Może: literatury”. Czy dzisiaj, kiedy żyje się szybko, czyta się szybko, czy literatura ma jeszcze szansę, by wpływać na nasze życie, by pokazywać przeżycia innych ludzi?
Literatury jest znacznie więcej niż kiedykolwiek. Jest zaklęta w posty w mediach społecznościowych, rozwodniona przez reklamy i ruchome obrazy, ale jest jej całe mnóstwo. Na pewno się zmienia, zmienia się także jej odbiorca. Głupiejemy przez tę sieczkę informacyjną, ale też ewoluujemy, uczymy się pływać w tym morzu znaków. Jestem optymistką. Widzę, co dzieje się z dziennikarstwem. Jest od zawsze w kryzysie, a jednak wartościowe treści potrafią się przebić, a najbardziej uparci z moich kolegów robią piękne i mądre rzeczy.
„Cierpienie, śmierć, pustka. Myślę o tym, ale mnie to nie paraliżuje. Oddycham i widzę smutek jako kolor. O pustce myślę jak o braku koloru”, zapisałaś w zakończeniu swojej powieści. Ujmujące. A czy myślisz o następnej książce?
Pewnie, że myślę. Pomysł mam, czekam na odpowiedni moment.
Dziękuję za rozmowę.
Urodzona w 1985 roku w Sofii, prozaiczka, dziennikarka, montażystka, analityczka. Autorka telewizyjnych reportaży z Irlandii Północnej, Bułgarii czy Libanu. Laureatka projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2024”. Przez ponad dekadę pracowała w redakcjach zagranicznych największych polskich stacji telewizyjnych, a następnie zarządzała projektami w mediach publicznych. Od 2023 roku bada dezinformację w Europie Środkowej, analizując narracje prorosyjskie. Autorka projektu wideo „Obrazowo mówiąc”. Mieszka w lesie pod Warszawą.
Urodził się w 1974 roku. Poeta, wydał tomy: alicja (1996), Pójdziesz synu do piekła (1998), „serce” (2002), baw się (2008), moja (wiersze wybrane, 2008), piąte królestwo (2011), świat był mój (2014), ciche psy (2017), redaktor antologii Poeci na nowy wiek (2010), Połów. Poetyckie debiuty, współredaktor Antologii nowej poezji polskiej 1990 –2000 (2004). Laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2015 za tom świat był mój. Tłumaczony na wiele języków obcych, ostatnio ukazał się wybór jego poezji w języku rosyjskim Месса Лядзинского (Msza Ladzińskiego, przeł. Siergiej Moreino, Moskwa 2017), tom w języku ukraińskim Світ належав мені (przeł. Iurii Zavadskyi, Tarnopol 2019) i serbskim Svet je bio mój (przeł. Biserka Rajčić, Belgrad 2021).