wywiady / o pisaniu

W 73, gdy rozmawialiśmy w Częstochowie

Andrzej Sosnowski

Marcin Świetlicki

Zapis rozmowy Andrzeja Sosnowskiego z Marcinem Świetlickim opublikowanej w cyklu prezentacji najciekawszych archiwalnych tekstów z dwudziestopięciolecia festiwalu Stacja Literatura.

Elektra (Lennon/McCartney)

Andrzej Sosnow­ski: Mar­ci­nie, ostat­nia rzecz, któ­ra zro­bi­ła na mnie wra­że­nie, to jest ten Eury­pi­des, Elek­tra Eury­pi­de­sa, któ­rą spo­rzą­dzi­li­ście z Grze­go­rzem D., więc ja bym się naj­pierw zapy­tał o Elek­trę – o pomysł, o gene­zę, i jesz­cze o to, jak wam się pra­co­wa­ło, bo z Tade­uszem P. prze­kła­da­li­śmy to i owo razem, więc się zasta­na­wiam.

Mar­cin Świe­tlic­ki: Jak z Grze­siem mi się pra­co­wa­ło?

Tak.

Pan, któ­ry to sobie wymy­ślił to jest wariat, ale wariat z tych szla­chet­nych waria­tów. To jest czło­wiek, któ­ry porzu­cił swo­je dotych­cza­so­we życie i posta­no­wił zostać reży­se­rem teatral­nym. Wymy­ślił sobie, że wysta­wi Elek­trę – nie ma papie­rów na to, żeby wysta­wiać Elek­trę. Wysta­wił Szek­spi­ra po angiel­sku, podob­nież, wcze­śniej, bez suk­ce­su, nikt tego nie widział. Wymy­ślił sobie, że wysta­wi Elek­trę, bo pięk­na ta sztu­ka jest i wysta­wił. A wysta­wił za naszą pomo­cą, bo prze­czy­tał był poprzed­nie prze­kła­dy i powie­dział, że posta­ci nie mówią tak, jak powin­ni ludzie mówić.

Poprzed­nie prze­kła­dy – dwa?

Nie, wię­cej było… San­dau­er tłu­ma­czył, tłu­ma­czył Nikos Cha­dzi­ni­ko­lau, tłu­ma­czył… Boże, naj­lep­szym prze­kła­dem był prze­kład pana, któ­re­go nazwi­ska nie pamię­tam…

Ła…

Łanow­ski. Zde­cy­do­wa­nie naj­lep­szy. I wymy­śli­li­śmy, że będzie­my robić tak jak przy­pusz­cza­my, że robi Bro­ni­sław Maj, czy­li zapo­zna­wa­my się ze wszyst­ki­mi prze­kła­da­mi i robi­my z nich jakąś kom­pi­la­cję, i mamy suk­ces. Ale póź­niej oka­za­ło się… bo pan reży­ser skoń­czył filo­lo­gię kla­sycz­ną i on, czy­ta­jąc w ory­gi­na­le, wie, o co cho­dzi, wie, że tam boha­te­ro­wie mówią strasz­nie pro­sto, a po pol­sku nie mówią pro­sto. Toteż nam powie­dział, że oni mają mówić współ­cze­śnie i cał­kiem pro­sto. Ale wyma­gał jede­na­sto­zgło­skow­ca, bo podob­no jede­na­sto­zgło­sko­wiec jest naj­lep­szy. I skoń­czy­ło się na tym, że robi­li­śmy jed­nak z ory­gi­na­łu: on nam mówił, co tam jest napi­sa­ne – strasz­nie dłu­go to trwa­ło – i tłu­ma­czy­li­śmy. Naj­go­rzej było w momen­cie, kie­dy mie­li­śmy napi­sać dodat­ko­wą sce­nę, bo on sobie wymy­ślił, że tam będzie postać Ajgi­sto­sa, a w tek­ście Eury­pi­de­sa Ajgi­stos jest tyl­ko w omó­wie­niach. I myśmy mie­li napi­sać mono­log Ajgi­sto­sa i roz­mo­wę Ajgi­sto­sa z Kli­taj­me­strą. Na szczę­ście robi­li­śmy to na sam koniec. Weszli­śmy w język i po pro­stu poszło jak z płat­ka.

W roz­mo­wie z Elek­trą.

Nie, z Kli­taj­me­strą. Nie, Ajgi­stos z Elek­trą nie roz­ma­wiał.

Ajgi­stos! Oczy­wi­ście.

Z Kli­taj­me­strą. Tam jest cudow­na fra­za, z któ­rej jeste­śmy dum­ni: że pierś masz jak owoc kydoń­skiej jabło­ni. Bo wyczy­ta­łem w jakiejś książ­ce z poezją antycz­ną, że kydoń­ska jabłoń to pigwa, i zoba­czy­łem pierś jak pigwa. Współ­pra­ca z Grze­siem pole­ga­ła na tym, że on wyje­chał na waka­cje do Chor­wa­cji wte­dy i ja do nie­go dzwo­ni­łem i go pyta­łem, na przy­kład, jak się woła ćwiar­tu­je i co tam w środ­ku jest. W tek­ście było coś o żyłach i on jako lekarz mówił mi, jaka może być cho­ro­ba żył. Poja­wia się fra­za „żyły roz­dwo­jo­ne”, bo jak „żyły roz­dwo­jo­ne” są, to jest nie­do­brze i źle wró­ży.

I nie­do­ro­zwój wątro­by.

I nie­do­ro­zwój wątro­by. Zapo­zna­łeś się! Jestem dum­ny z tego, że jakoś wsze­dłem w ten język i że po jakimś cza­sie szło mi to dość łatwo. A współ­pra­ca z Grze­siem pole­ga­ła na tym, że my całe życie współ­pra­cu­je­my – i jest teo­ria, że Grześ mnie ścią­ga z wyżyn i sta­ję się nizin­ny dzię­ki temu, jeden kole­ga kry­tyk lite­rac­ki tak mi ostat­nio powie­dział, ale to nie­praw­da do koń­ca, bo nigdy wyżyn­ny nie byłem, a jak doro­sły męż­czy­zna może współ­pra­co­wać z doro­słym męż­czy­zną, to jest wiel­kie świę­to, napraw­dę. Podej­rze­wam, że nie ma za wie­lu ludzi, z któ­ry­mi mógł­bym zro­bić coś sen­sow­ne­go, a z Grze­siem mi się uda­je. Nie to żebym go chwa­lił, bo ma wie­le wad, ale ja mam ich wię­cej od nie­go.

To zna­czy, że nie ćwi­czy­li­ście razem poje­dyn­czej linij­ki.

Nie, pro­ces twór­czy z Grze­siem pole­ga na tym, że ja przy­cho­dzę do nie­go do domu (bo tyl­ko u nie­go w domu da się pra­co­wać, u mnie w domu sła­bo się daje), kła­dę się u nie­go na pod­ło­dze, Grześ wyj­mu­je swo­je lekar­skie łapów­ki, bo jego rodzi­na jest lekar­ska i wszy­scy dosta­ją konia­ki i róż­ne inne rze­czy, a wszy­scy są nie­pi­ją­cy. I był taki moment, kie­dy Grześ już nie mie­ścił tego w jakimś bar­ku i jesz­cze w sza­fie trzy­mał te alko­ho­le i trze­ba było je wypić. I wła­śnie na tym to pole­ga. Ja leżę na pod­ło­dze, Grześ odbie­ra tele­fo­ny, sam dzwo­ni i nagle rzu­ca pięk­ną fra­zą i jedzie­my… na tej bazie. Po pro­stu umiem z nim współ­pra­co­wać, nie wiem, skąd to się bie­rze, bo zupeł­nie inni jeste­śmy, ale z nim mogę współ­pra­co­wać. Kie­dyś usta­li­li­śmy, że jeste­śmy jak Len­non i McCart­ney, tyl­ko nie może­my się zde­cy­do­wać, kto jest Len­no­nem, kto McCart­ney­em. Grześ uwa­ża, że oby­dwaj byli brzyd­cy.


Musi płynąć

Ale te „elek­trycz­ne” jede­nast­ki, pięć plus sześć, to jest w ogó­le taki u pana bar­dzo moc­ny wers.

No, ja trzy­nast­ka, ja trzy­nast­ka, ja raczej trzy­nast­ka. Natu­ral­na dla mnie jest trzy­nast­ka.

Jest natu­ral­na trzy­nast­ka, abso­lut­nie. Ale są jede­nast­ki, są dzie­wiąt­ki, są ósem­ki…

Zawsze nie­pa­rzy­ste. Nie. Ósem­ki? Ósem­ki są?

Ósem­ki są. Jest kil­ka moc­nych óse­mek… czte­ry plus czte­ry, tak.

Tak? Ja cię krę­cę…

A więc pan gene­ral­nie pro­wa­dzi moc­ny, kla­sycz­ny wers – w głów­nym nur­cie poetyc­kiej pol­sz­czy­zny.

Ja, nie­ste­ty, jako dziec­ko czy­ta­łem dobre pol­skie wier­sze, jakoś tak mi się poro­bi­ło, a one zawsze były pisa­ne w ten spo­sób, po pro­stu. Jestem zachwy­co­ny fra­zą Leśmia­na, Gał­czyń­skie­go, Tuwi­ma. Żaden z nich nie był Pola­kiem, oczy­wi­ście, nawet Gał­czyń­ski. Nor­wid dla mnie jest nie do przy­ję­cia. Nor­wid dla mnie – przez ilość sylab w wer­sie – jest nie­zro­zu­mia­ły, suchy. Ja to czy­tam i jakoś nie przyj­mu­ję. Oprócz „Nad Kapu­le­tich i Mon­te­kich domem”.

„W Wero­nie”.

Tak. Bar­dzo ład­na fra­za i ilość sylab jest wła­ści­wa. Ale raczej w Nor­wi­dzie nie znaj­du­ję tylu sylab, ilu potrze­bu­ję.

Pana fra­za wyda­je mi się czę­sto bar­dzo wyra­zi­sta i solid­na, jak­by mic­kie­wi­czow­ska, miej­sca­mi tro­chę jak w „Ustę­pie” z Dzia­dów III. Moż­na ją wyjąć z wier­sza i z przy­jem­no­ścią oglą­dać i obra­cać, jak kamyk.

Bo Mic­kie­wicz to był taki poeta, co mi mat­ka czy­ta­ła na zaśnię­cie, po pro­stu. Nie­sły­cha­ne, „Powrót taty” mat­ka mi czy­ta­ła, jak zasy­pia­łem. Jak się zetkną­łem z Róże­wi­czem, byłem lek­ko obu­rzo­ny, że to jest moż­li­we. Owszem, było pew­ne zain­te­re­so­wa­nie, pewien podziw, ale wyda­wa­ło mi się to nie­zwią­za­ne z języ­kiem. Mia­łem duże zain­te­re­so­wa­nie tym, ale to było bole­sne. Musi pły­nąć.

A z tą twar­dą fra­zą łączy się też takie miłe roz­chwia­nie, bo kie­dy się czy­ta nie­któ­re dłuż­sze rze­czy, takie o dłuż­szym wer­sie, na przy­kład „* * *Budząc się z ręką zło­żo­ną spo­koj­nie” albo „Hen­ryk Kwia­tek”…

Byłem zasko­czo­ny, że pan to wybra­łeś wła­śnie.

Wła­śnie cho­dzi­ło mi o to, że w pew­nym momen­cie cał­kiem luź­nej lek­tu­ry odkry­wa się te trzy­nast­ki. Powie­dział­bym, że takie pro­por­cje pomię­dzy swo­bod­nie bie­gną­cym zda­niem a moc­nym wer­sem są dosyć świet­ne.

Jak patrzę na wiersz, to głów­nie zwra­cam uwa­gę na to, czy to brzmi. To jest prze­ra­ża­ją­ce, bo tre­ści przy­cho­dzą jakoś póź­niej. Nad tre­ścia­mi jakoś szcze­gól­nie się nie zasta­na­wiam. Może być wiersz o niczym tak napraw­dę, byle by to brzmia­ło. Strasz­nie prze­ży­łem, jak Brod­ski recy­to­wał. Nie­ste­ty, odrzu­cam z poezji te histo­rie, któ­re nie brzmią dobrze. Mogą być głę­bo­kie, głę­bo­ko huma­ni­stycz­ne, ale nie brzmią. Jestem słu­cho­wiec. Jestem synem czło­wie­ka, któ­ry gra na instru­men­tach i jakoś mam to we krwi.

Sko­ro poja­wia się Brod­ski, to w mojej gło­wie poja­wia się Auden, któ­ry jest mi bliż­szy, a któ­re­go Brod­ski, zda­je się, bar­dzo lubił – Auden chy­ba kapi­tal­nie robił brzmie­nia, czy to w kro­to­chwi­li, czy w czym­kol­wiek innym.

Bo poeta dla mnie to śpie­wak jest. Śpie­wak. I wszyst­kie moje decy­zje ze zwią­za­niem się z zespo­łem wła­śnie z tego się wzię­ły.

A kie­dy czy­ta­łem…

Ja cię krę­cę…

To jest następ­ny Stock.

[Wkra­cza ze Stoc­kiem Dymitr Sze­wion­kow-Kismie­łow, opo­wia­da histo­rię o tak­sów­ka­rzu i Jerzym Pomia­now­skim.]

Elż­bie­ta: Chce­cie?

Po kolei, po kolei.


Małe dworki

Wra­ca­jąc do mojej zdu­mie­wa­ją­cej fra­zy, to ja mam to po rodzi­cach. Rodzi­ce są z Lubelsz­czy­zny. Pięk­nie mówią, napraw­dę. Na Lubelsz­czyź­nie mówi się ład­niej niż na Kra­kowsz­czyź­nie, oni mają więk­szy zasób słow­nic­twa, bo w Kra­ko­wie mówi się pro­ściej niż na Lubelsz­czyź­nie. U nas napi­sy są dwu­ję­zycz­ne, w naszym mia­stecz­ku. Po pol­sku i po rosyj­sku.

A jakie to mia­stecz­ko, bo zapo­mnia­łem?

Pia­ski pod Lubli­nem, one sto­ją na prze­ło­mie auto­strad do Zamo­ścia i do Cheł­ma.

A takie miej­sco­wo­ści jak Faj­sła­wi­ce…

Faj­sła­wi­ce są bar­dzo nie­da­le­ko, bar­dzo nie­da­le­ko.

Na kolo­niach byłem.

Na kolo­niach. W Faj­sła­wi­cach były jakieś poważ­ne wyda­rze­nia w powsta­niu stycz­nio­wym. Czy­ta­łem o tym powieść Zegar pra­dziad­ka. To jest osiem kilo­me­trów od Pia­sków. Kie­dyś, jak się upi­łem i zasną­łem w auto­bu­sie, obu­dzi­łem się w Faj­sła­wi­cach.

Tam jest taki dwo­rek.

Tak. W tym dwor­ku dzie­je się akcja książ­ki Zegar pra­dziad­ka i byłem sza­le­nie wzru­szo­ny, że to tak nie­da­le­ko. Gar­dzie­ni­ce są o 4 kilo­me­try, ale w inną stro­nę. Tam moja mama jako osiem­na­sto­let­nia dziew­czy­na w roku 46 zaczę­ła karie­rę nauczy­ciel­ską. W tym­że dwor­ku, któ­ry póź­niej teatr Gar­dzie­ni­ce dewa­sto­wał. Mama zosta­ła nauczy­ciel­ką nie­wie­le… rok od niej młod­szych kole­gów, któ­rzy ją uwo­dzi­li. Ktoś musiał uczyć tę mło­dzież powo­jen­ną a mama była w liceum peda­go­gicz­nym, poszła na pierw­szy rok do liceum peda­go­gicz­ne­go i od razu zaczę­ła uczyć.

[Dymitr się dzi­wi: „osiem­na­sto­let­nia? tak mło­do?”; A.S. pró­bu­je opo­wie­dzieć coś o dwor­ku i jakimś sta­wie w Faj­sła­wi­cach.]


Czynny, nieczynny

W ponow­nej lek­tu­rze, pod kątem tej książ­ki, któ­rą wyda­je Artur Bursz­ta, bar­dzo dobra wyda­ła mi się Schi­zma.

Bo to chy­ba naj­lep­sza książ­ka jest. No bo to był taki moment moje­go życia, że ja skoń­czy­łem ze swo­im poprzed­nim życiem i zaczą­łem nowe życie, i pisa­łem wte­dy wier­sze, i pisa­łem tak na żywo o sta­rym życiu i nowym życiu.

To wszyst­ko mi się zmie­nia­ło, jeśli cho­dzi o moje czy­ta­nie. Naj­pierw były oczy­wi­ście Zim­ne kra­je i…

A to jest prze­re­kla­mo­wa­ne. Debiut. Nie może tak być, żeby męż­czy­zna debiut miał dobry, a póź­niej był fatal­ny.

A kie­dy jakiś czas temu czy­ta­łem Pie­śni pro­fa­na, to byłem prze­ko­na­ny, że to jest rzecz do tam­tej chwi­li naj­lep­sza. A teraz z kolei Schi­zma odro­bi­nę mi przy­ćmi­ła Pie­śni pro­fa­na.

Jak­bym miał wybie­rać, to Schi­zmę bym wybrał jako naj­lep­szą książ­kę. Bo ona jest taka auten­tycz­na strasz­nie. Bo coś się wte­dy dzia­ło, a wszyst­kie inne książ­ki były w takim zasto­ju pisa­ne. Wte­dy coś się dzia­ło i doku­men­to­wa­łem, po pro­stu. A to było w 94 roku, póź­niej się skoń­czy­łem. [śmiech] Książ­ka, któ­ra się będzie nazy­wa­ła „Nie­czyn­ny” będzie naj­lep­sza.

Szy­ku­je się.

Jest trzy­na­ście wier­szy na razie. Żeby książ­ka mia­ła trzy­na­ście wier­szy, to nie może tak być.

Chy­ba że jakieś wyda­nie bro­szu­ro­we, jak Zim­ne kra­je 3 u Bursz­ty.

Nie. Nie. Książ­ka „Nie­czyn­ny” będzie wyda­na w jakimś pre­sti­żo­wym wydaw­nic­twie. Przy­nie­sie mi dużo pie­nię­dzy.

A Czyn­ny… to są same pio­sen­ki…

Same pio­sen­ki. Tam są same pio­sen­ki. Wła­śnie zarzu­ca­no mi, że tek­sty, któ­re nie są pio­sen­ka­mi, to są faj­niej­sze. A tam wszyst­kie… wszyst­kie tek­sty są pio­sen­ka­mi w tej książ­ce.

I to sły­chać. I zasta­na­wiam się, czy mój domysł jest traf­ny, że za spra­wą takich rze­czy pio­sen­ko­wych, takiej pio­sen­ko­wej for­mu­ły, ty się w ogó­le wywi­kłu­jesz z pola odbio­ru kry­ty­ki lite­rac­kiej, robiąc coś w rodza­ju: taki rym­pał – jeśli cho­dzi o kry­ty­kę, to w ogó­le nie będzie­cie o mnie mówi­li, dla­te­go że ja jestem po pro­stu gdzie indziej.

Jestem sprze­daj­ny, już daw­no dałem dupy i dla­cze­go wy, tacy cudow­ni, macie o mnie mówić – na tej zasa­dzie.

Tyl­ko nie myśla­łem aku­rat o sprze­daj­no­ści, bo to też nie jest tak, że taka rzecz jest jakoś auto­ma­tycz­nie sprze­daj­na. Cho­dzi­ło mi raczej o umiej­sco­wie­nie książ­ki w paśmie, z któ­rym kry­ty­ka sobie nie da rady i odpad­nie…

Ale zetkną­łem się z bar­dzo ład­nym tek­stem na temat tej książ­ki – ale nie wiem gdzie, nie będę mówił, bo nie pamię­tam – i tam było tak: „wy się już od nie­go odczep­cie”, „zro­bił tak, żeby­ście się odcze­pi­li, to się odczep­cie”. [śmiech]

To mi się łączy z takim innym pomy­słem, mia­no­wi­cie, że przyj­mu­jesz jakieś posta­wy, któ­re chęt­nie ci się pod­su­wa, ale wła­śnie po to, żeby chwy­ta­no te posta­wy, pozo­sta­wia­jąc cię w spo­ko­ju zupeł­nie gdzie indziej, gdzie mógł­byś być nie­ty­kal­ny, ponie­waż chwy­ta się taką czy inną posta­wę…

Bo ja się spo­ty­kam z mita­mi na swój temat i każ­dy z tych mitów mnie boli. Wła­ści­wie ta książ­ka to taka pole­mi­ka z mita­mi. Cały czas. Jak spo­ty­kam kogoś, kto to czy­tał, to mówi: „Ale ty jesteś miły, a było napi­sa­ne, że ty nie­mi­ły jesteś”. Albo: „No, zrób coś skan­da­licz­ne­go”. A ja nie zro­bię, bo nie umiem. Tak wymy­ślo­no. Kie­dyś wymy­ślo­no, że jestem bun­tow­ni­kiem i… jak­że moż­na być bun­tow­ni­kiem, jak się ma sto lat. Nie wiem. Toż nawet kobie­ta, z któ­rą miesz­kam, jak się dowie­dzia­ła, że jestem faj­ny, jak prze­czy­ta­ła w pra­sie, że jestem faj­ny, to się zdzi­wi­ła. Zawsze była inne­go zda­nia.

To jest wła­śnie rabun­ko­wa gospo­dar­ka posta­wa­mi.

Ale z dru­giej stro­ny poeta, jak nie piszą o nim, to się nie liczy. Poeta, któ­ry nie ma nazwi­ska mógł­by napi­sać naj­cu­dow­niej­sze wier­sze i po pro­stu niko­go to nie zain­te­re­su­je. To nie jest tak, że jakoś spe­cjal­nie taką tak­ty­kę przy­ją­łem, tyl­ko tak mi się w życiu wyda­rzy­ło, po pro­stu. Że przy­naj­mniej jakieś tam pięć tysię­cy wie, jak się nazy­wam. Gdy­by wie­dzia­ło tyl­ko sześć­dzie­siąt osób, to nie pisał­bym wier­szy. Cza­sa­mi sobie myślę, że Micha­el Jack­son myśli tak samo jak ja wła­śnie. Ale z dru­giej stro­ny, jak­bym wier­szy nie pisał… Ale z dru­giej stro­ny prze­cież – jak się nie ma publicz­no­ści, to jest się nikim, tak napraw­dę. Musi być jakaś publicz­ność. Nie wiem, czy po to się żyje, ale tak jest.

Ale czy nie wystar­czy, na przy­kład…

Jed­na faj­na czy­tel­nicz­ka.

Kon­kret­nie.

Tak. Ale nie zda­rzy­ła się jesz­cze jed­na zna­ko­mi­ta czy­tel­nicz­ka. Raczej chłop­cy. Raczej chłop­cy…


Różycki, Krynicki

A jak by to mogło wyglą­dać histo­rycz­nie, to zna­czy, jeśli cof­nie­my się o ponad dzie­sięć lat. Po raz pierw­szy two­je wier­sze czy­ta­łem w Ame­ry­ce.

Ja two­je w Pol­sce czy­ta­łem.

Byłem w Ame­ry­ce i dosta­łem pismo, któ­re się nazy­wa­ło… „Tygo­dnik Kul­tu­ral­ny”? Tak to się nazy­wa­ło?

Li…

Lite­rac­ki.

Osła­wio­na pre­zen­ta­cja w jedyn­ce. To jest zawsze tak, że jak powsta­je pismo lite­rac­kie, to moje wier­sze są w pierw­szym nume­rze, a póź­niej już mnie nie chcą. Było wie­le takich pism, któ­re mówi­ły „wyda­je­my pierw­szy numer, daj wiersz” – ja dawa­łem, a póź­niej już nigdy się do mnie nie odzy­wa­li.

I przy­szło mi wte­dy do gło­wy, że mam pew­nie jesz­cze jeden powód, żeby jechać do Pol­ski, bo kie­dy prze­czy­ta­łem te wier­sze, to pomy­śla­łem sobie, że coś się może będzie dzia­ło. Dla cie­bie się dzia­ło?

Wte­dy się dzia­ło. Wte­dy się dzia­ło napraw­dę. Wte­dy się dzia­ło, bo mia­łem wte­dy trzy­dzie­ści lat, albo ponad trzy­dzie­ści lat, i nagle pomy­śla­łem, że życie ma sens po pro­stu. To było moje osła­wio­ne 15 minut. Osła­wio­ne 15 minut. Był taki tydzień, że czu­łem się naj­lep­szym poetą pol­skim. Tydzień. Może dzie­sięć dni.

I nawet przy­szło mi do gło­wy, że wró­cę szyb­ko do Pol­ski i ze Świe­tlic­kim będzie­my robić rewo­lu­cję lite­rac­ką.

Ele­ganc­ko.

I potem spo­tka­li­śmy się w Czę­sto­cho­wie w roku 93 albo 94, jeśli dobrze pamię­tam. Byłeś z Bara­nem i Koeh­le­rem.

Myśmy gra­li tam pierw­szy kon­cert wyjaz­do­wy.

Był kon­cert.

Podo­bał się panu?

Podo­bał mi się. Z woka­list­ką. Ktoś go wte­dy nagry­wał na mały magne­to­fon, zda­je się, że Darek Sośnic­ki, lau­re­at kon­kur­su. To zna­czy, była taka atmos­fe­ra wyda­rze­nia. A pan nawet się udzie­lał pod­czas jakiejś dys­ku­sji na temat nowej lite­ra­tu­ry.

Teraz już się nie udzie­lam.

Chy­ba już nikt się nie udzie­la.

Już nie ma nowej. Boję się, że nie ma nowej lite­ra­tu­ry, napraw­dę. Może to jest typo­we. Myślę, że jak myśmy przy­szli, to poeci Nowej Fali mówi­li: „a co to, kur­wa, za nowa lite­ra­tu­ra, no, nie ma takiej, myśmy byli ostat­ni”. Może to jest tak, bo ja, nie­ste­ty, nie widzę nicze­go cie­ka­we­go w mło­dych poetach.

Jest już szes­na­sto­let­ni Tobiasz Mela­now­ski.

Ostat­ni poeta, któ­ry mi się podo­bał, to był poeta Różyc­ki, ale nie­wie­le młod­szy ode mnie, nie­ste­ty.

Dymitr: To się mylisz, Mar­ci­nie, bo zna­li­śmy się już wte­dy i strasz­nie mnie prze­ra­ził Kry­nic­ki, któ­re­go lubi­łem i sza­no­wa­łem, i jak zaczął śpie­wać, wiesz, jakieś peany na twój temat…

Ale poeta Kry­nic­ki… tu przy­to­czę wstrzą­sa­ją­cą histo­rię o poecie Kry­nic­kim, któ­ry do nie­ja­kie­go Toma­sza Fiał­kow­skie­go się nachy­lił i powie­dział: „Panie Toma­szu, podob­no nie­któ­rzy ludzie kła­mią”. [śmiech]


Schyłek

A jesz­cze ogól­niej o tam­tych latach dzie­więć­dzie­sią­tych – co się wła­ści­wie lite­rac­ko dzia­ło?

Powiedz­my, że ten „bru­Lion” był jakimś oży­wie­niem. Był moment, kie­dy nie­na­wi­dzi­łem tego pisma, ale to przez redak­to­ra naczel­ne­go. Ale tak myślę, że to było ostat­nie pręż­ne pol­skie pismo.

„Nowy Nurt”?

Ale to było zbie­ra­nie posta­ci, któ­re już coś zro­bi­ły. „Nowy Nurt” był cie­ka­wy, z zachwy­tem rzu­ca­łem się na następ­ny numer, ale jed­nak było w tym coś popłu­czy­no­we­go, po pro­stu. „Nowy Nurt” zaczął wycho­dzić wte­dy, kie­dy już się wszyst­ko prze­to­czy­ło, już raczej puen­to­wał. Raczej puen­to­wał. Nigdy nie byłem redak­to­rem żad­ne­go pisma i to mnie prze­ra­ża. Każ­dy był jakimś redak­to­rem, a ja nie. Nawet w „Tygo­dni­ku”. Ale ja był­bym fatal­nym redak­to­rem. W „Tygo­dni­ku” jestem korek­to­rem. Korek­tor jest… moje dziec­ko uży­wa korek­to­ra do korek­to­ra. Kie­dyś zama­rzył sobie, aby był korek­tor do korek­to­ra do korek­to­ra.

Jeśli cho­dzi o tę redak­tor­kę, to nic stra­co­ne­go, bo ist­nie­je taki pomysł Mar­ci­na Bara­na, żeby jakimś cudem prze­jąć „Twór­czość” i wte­dy…

Zabić Bere­zę?

Dymitr: Dzi­siaj go zwal­nia­ją.

Dzi­siaj go zwal­nia­ją?

To jest ten schy­łek. Mar­cin Baran…

Tak? A cie­szył się. Sen­dec­ki mówił ponu­ro „schy­łek”, a…

[Roz­mo­wa toczy się dalej i doty­czy Mar­ci­na Bara­na i pisma „Prze­krój”, a nie Hen­ry­ka Bere­zy i pisma „Twór­czość”. Dymitr uza­sad­nia swo­ją rezy­gna­cję z pra­cy w „Prze­kro­ju”.]


Skrzypki, wiolonczelki

A jak by pan ogar­nął to wszyst­ko muzycz­nie, w latach dzie­więć­dzie­sią­tych.

Boję się, że wolał­bym być woka­li­stą w latach sześć­dzie­sią­tych. Wte­dy zro­bił­bym rewo­lu­cję. A teraz to nie. Muzy­ka w latach dzie­więć­dzie­sią­tych, oprócz zespo­łu Mor­phi­ne, wła­ści­wie mną nie wstrzą­snę­ła. Tyl­ko zespół Mor­phi­ne mną wstrzą­sał w latach dzie­więć­dzie­sią­tych.

A Świe­tli­ki w latach dzie­więć­dzie­sią­tych?

Też w latach dzie­więć­dzie­sią­tych mną wstrzą­sa­ły.

A co się gene­ral­nie dzia­ło ze Świe­tli­ka­mi w owych latach, póź­niej, po tam­tym pierw­szym wyjaz­do­wym kon­cer­cie w Czę­sto­cho­wie?

Chłop­cy się tro­chę nauczy­li grać bar­dziej, a ja się bar­dziej nauczy­łem współ­pra­co­wać z nimi. I tyle. To nie jest tak do koń­ca zespół, któ­ry jakieś nowe ścież­ki w muzy­ce wyzna­cza, raczej to jest zespół, któ­ry ma świa­do­mość tego, że było coś wcze­śniej. Ale nie było nigdy naszą ambi­cją, żeby to był zespół, któ­ry by w muzy­ce coś robił. A tu chłop­cy by ina­czej powie­dzie­li, ale ja tak sobie myślę. Ale myślę, że w latach sześć­dzie­sią­tych byli­by­śmy świet­ni.

A z płyt – któ­rą widział­byś naj­wy­żej?

Ostat­nią.

Ostat­nią.

Ostat­nią. Ale to zawsze tak jest. Zawsze tak jest. Jeże­li o książ­ki cho­dzi, to do ksią­żek mam inny sto­su­nek, bo o książ­kach decy­du­ję ja wyłącz­nie, a jeże­li cho­dzi o pły­ty, to zespo­ło­we dzie­ło zawsze jest. Myślę, że ostat­nia jest naj­bliż­sza wszyst­kie­mu temu, co bym chciał robić. Trze­cia, gdzie były takie ostre nume­ry… Tam było kil­ka takich ostrych, nie­mal­że heavy­me­ta­lo­wych… Lubię się drzeć, ale ta ostrość tro­chę mi prze­szka­dza­ła.

A Cacy cacy?

A Cacy cacy mia­ła w sobie coś inte­re­su­ją­ce­go. Pierw­szej nie­na­wi­dzę, bo tam są ład­ne pio­sen­ki, ale źle nagra­ne. Dru­ga była jakaś taka lek­ko lep­sza. Trze­cia była kro­kiem w tył, a czwar­ta mi się podo­ba. Żad­nej z nich nie słu­cham. Ja to mówię przez pamięć o nich, a nie słu­cham w ogó­le. Jak chcę cze­goś posłu­chać, to słu­cham zupeł­nie cze­goś inne­go.

A jakiś pomysł na coś nowe­go pan ma?

Zakła­da­my z Grze­siem duet. Będzie­my wol­niej­si po pro­stu w ten spo­sób. Duet się będzie Czar­ne Cia­stecz­ka nazy­wał i zapro­si­my muzy­ków róż­nych, któ­rzy nie będą nam się burzyć, my będzie­my im mówić, co mają zro­bić. Duet. Bo wła­ści­wie to jest tak, że takim zespo­łem zasad­ni­czym to jestem ja i Grześ, po pro­stu. Może tro­chę Mare­czek, per­ku­si­sta, bo ja jestem człon­kiem sek­cji, bo ja sły­szę sek­cję. Nie­na­wi­dzę gitar. Po pro­stu nie wie­rzę w gita­ry, to nie jest tak, że nie­na­wi­dzę gita­rzy­stów, ale nie wie­rzę w gita­ry po pro­stu. I Czar­ne Cia­stecz­ka to będzie lirycz­na pio­sen­ka autor­ska. Dużo skrzyp­ków. Skrzyp­ki, wio­lon­czel­ki. Lubię drzeć mor­dę, ale mogę drzeć mor­dę wła­śnie ze skrzyp­ca­mi. A teraz pod koniec kwiet­nia będę w tech­no­wym pro­jek­cie. Zna­czy, nie tyle tech­no­wym, co kra­ftwer­ko­wym bar­dziej. Będzie się nazy­wał: Mar­cin Świe­tlic­ki Futu­re… tam coś… Radio Pro­ject…

I kto to będzie?

Pau­lus Mazur nie­ja­ki. Są nagra­ne jakieś potwor­ne kra­ftwer­ko­we pod­kła­dy, a on będzie jesz­cze coś na kla­wi­szu robił. Pau­lus Mazur będzie miał maskę, któ­rą sam wyko­nał, na masce będzie Pau­lus Mazur. Ja będę w masce Świe­tlic­kie­go. Ludzie nie będą pew­ni, czy to jest Pau­lus Mazur, czy Świe­tlic­ki. Powięk­szo­ne zdję­cia. I będę opo­wia­dał o tym, co mi się wyda­rzy­ło poprzed­nie­go dnia. Przez czter­dzie­ści minut.

Impro­wi­zu­jąc?

Impro­wi­zu­jąc. Take­śmy wymy­śli­li. W Gdań­sku to się wyda­rzy. Będzie oko­ło dwu­dzie­stu zespo­łów gdań­skiej sce­ny. Żad­na nazwa nic mi nie mówi. My będzie­my debiu­to­wać tam jako duet.

To z tam­tym gdań­skim zespo­łem żeń­skim nie wystą­pisz?

Nie, z żeń­skim zespo­łem zerwa­łem cał­ko­wi­cie. Zatrud­nio­no mnie do żeń­skie­go zespo­łu, żebym był woka­li­stą żeń­skie­go zespo­łu wte­dy, kie­dy woka­list­ka tegoż zespo­łu uro­dzi­ła dziec­ko. I ze czte­ry kon­cer­ty razem zagra­li­śmy, zespół jest cudow­ny, kobie­ty są pięk­ne, sza­le­nie uta­len­to­wa­ne, a teraz po raz pią­ty uczest­ni­czy­łem w ich kon­cer­cie, jak już wró­ci­ła woka­list­ka. Jest zde­cy­do­wa­nym lide­rem i po pro­stu wyra­ża­ła całą sobą: „Co ten męż­czy­zna tutaj, kur­wa, robi? O co tu w ogó­le cho­dzi? Ja nie chcę, żeby on tu…” I tyle. Kobie­ta nie chcia­ła, żebym był, to nie będę. Wyko­na­łem jed­ną pio­sen­kę i ona weszła na sce­nę i powie­dzia­ła: „Graj­cie nadal to samo”, i impro­wi­zo­wa­ła: „Co ci, kur­wa, męż­czyź­ni wie­dzą? Co to w ogó­le jest? Cze­mu on mówi tutaj takie rze­czy?” Nie, to już nie­moż­li­we, po pro­stu. O ile tam­te kobie­ty były pięk­ne i spo­le­gli­we, to ta jest nie­ład­na, bo nega­tyw­nie nasta­wio­na. To się skoń­czy­ło. Nie, ale ja strasz­nie lubię z zupeł­nie inny­mi ludź­mi pra­co­wać. Chłop­cy mają do mnie żal o to. Mówią, że jestem zdra­dli­wy, a mi się strasz­nie podo­ba to. Tyl­ko że oni są wła­śnie mono­ga­micz­ni, a ja jestem biga­micz­ny. To pole­ga na tym, że Świe­tli­ki są jak żona, a wszyst­ko inne jak kochan­ki. Mnie sza­le­nie pod­nie­ca, że spo­ty­kam jakie­goś muzy­ka, któ­ry mówi „zagraj­my” – i ja od razu w to wcho­dzę, a chłop­cy mówią: „Dla­cze­go w to wsze­dłeś?”.


Pierwsza jazda pociągiem

A jakie było pana słu­cha­nie takie cał­kiem wcze­sne?

Byłem na kon­cer­cie Sto­ne­sów mając lat sześć.

Fil­har­mo­nia, prze­ży­cie poko­le­nio­we.

Może dla poko­le­nia moje­go cio­tecz­ne­go bra­ta, któ­ry mnie zabrał ze sobą, bo ja nic nie pamię­tam. Pamię­tam, że był tłok i się męczy­łem. I jakiś gaz pusz­cza­li. Ale pierw­szy raz w życiu jecha­łem pocią­giem wte­dy. Wte­dy się rodzi­ła moja młod­sza sio­stra i odda­no mnie moje­mu szes­na­sto­let­nie­mu cio­tecz­ne­mu bra­tu pod opie­kę. I on powie­dział: „Ale ja mam bilet na Sto­ne­sów, kur­wa”. I bie­da­czek mnie zabrał. Mój cio­tecz­ny brat był czło­wie­kiem trud­nym i był we wszyst­kich lubel­skich lice­ach i we wszyst­kich lubel­skich tech­ni­kach i zawo­dów­kach, nawet na pro­win­cji, bo go wyrzu­ca­no zewsząd – matu­rę zro­bił mając lat czter­dzie­ści, conajm­niej – to on był takim roc­kan­drol­low­cem i jakieś mam sil­ne wspo­mnie­nie, że Cze­sław Nie­men to ist­nie­je we mnie od wie­ku lat czte­rech, powiedz­my. On po pro­stu słu­chał tego w kół­ko. Albo utwór „Michel­le”, sły­szę utwór „Michel­le” Beatle­sów i po pro­stu widzę moje­go cio­tecz­ne­go bra­ta, rocz­nik 55?, 54?, coś takie­go. Nie, 52 chy­ba. Rocz­nik Bogu­sła­wa Lin­dy, bo on już wte­dy był duży. Pamię­tam jego chi­cho­czą­ce kole­żan­ki w sukien­kach mini, któ­re z nami jecha­ły pocią­giem.

Jakiś kon­kret­ny Nie­men?

„Pod Papu­ga­mi”, na przy­kład.

„Sze­ro­ko niklo­wa­ny bar”. Wszyst­ko się zga­dza. A tak oko­ło 74, 75? Koniec liceum?

Kole­ga był w Lon­dy­nie w 76… począ­tek liceum, co pan mówi!

Począ­tek liceum!

Kole­ga był w Lon­dy­nie w 77 chy­ba, i przy­wiózł pierw­szą pły­tę Sex Pistols. Ojca miał w Lon­dy­nie i odwie­dził, i przy­wiózł. To się wstrzą­sną­łem. Rów­nież mną wstrzą­snę­ło ska wcze­sne.

The Spe­cials.

Potwor­nie. Zespół Spe­cials po pro­stu, i numer „Gang­sters”. Byłem pun­kow­cem, bo ina­czej nie mogłem, nie mogłem być hipi­sem. Nie­ste­ty, tak się uro­dzi­łem i tak się uło­ży­ło po pro­stu. Podej­rze­wam, że był­bym hipi­sem, ale uro­dzi­łem się w 61.

To wszyst­ko jest chy­ba dosyć jasne od 76 roku, ale mnie fak­tycz­nie cho­dzi­ło o takie ciem­niej­sze lata pre­hi­sto­rycz­ne.

Kole­dzy w kla­sie uwiel­bia­li zespół Yes, a ja po pro­stu nie mogłem. Nie mogłem. Jakoś to było wbrew natu­rze. Wyda­wa­ło mi się jakieś takie obce zupeł­nie. Nie­faj­ne i obce.

Wła­śnie tak, tam­te cza­sy. Czy­li nie ma pan żad­ne­go wcze­sne­go epi­zo­du z roc­kiem sym­fo­nicz­nym typu Yes, Emer­son, Lake and Pal­mer, Gene­sis.

W życiu, w życiu! Naj­bar­dziej znie­na­wi­dzo­ny… w życiu. Pink Floyd, ale wcze­sny.

[Poja­wia­ją się Justy­na i Tade­usz.]

A pan słu­chał tego wcze­sne­go Pink Floy­da tak wcze­śnie, czy dopie­ro retro­spek­tyw­nie?

Wcze­śnie, wcze­śnie. Docie­ra­ło do mnie. Tyl­ko że o ile wła­śnie trze­cia pły­ta Umma­gum­ma i pierw­sza pły­ta potwor­nie mi się podo­ba­ły, i dru­ga pły­ta sza­le­nie, to póź­niej się skoń­czy­ło. A wcze­śniej to… Beatle­si do mnie już docie­ra­li, Sto­ne­si do mnie docie­ra­li. Cohen jesz­cze nie, Cohen gdzieś sie­dem sie­dem, sie­dem osiem. I pol­ska pio­sen­ka.

Jaka?

Lite­rac­ka. Kaba­ret Star­szych Panów, pro­szę bar­dzo. Mag­da Umer. Jedyn­ka Mag­dy Umer strasz­nie mi się podo­ba­ła. A potem się zaczę­li ci pun­kow­cy i z pun­kow­ców nigdy nie wyro­słem. Ostat­nio widzia­łem, wie­lo­krot­nie widzia­łem film Wście­kłość i wrzask i napraw­dę ja to rozu­miem. A fil­mu Wood­stock nie rozu­miem.


Bowie

A ten kon­cert Bowie­go, Live on Mars, któ­ry…

No, podo­ba ci się?

Świet­ny.

Jezu!

Świet­ny.

Ja cię krę­cę… Mi się potwor­nie nie podo­ba.

Narze­ka­łeś na bla­chę, a tam bla­chy nie ma.

Prze­cież jest.

Nie. Nie sły­chać. Tyl­ko chwi­la­mi, tro­szecz­kę.

Ina­czej sły­szy­my. Ale się cie­szę, bo jak wyłą­czy­łem po 30 sekun­dach, to pomy­śla­łem, że Andrzej Sosnow­ski to doce­ni.

Wyłą­czy­łeś za wcze­śnie. Doce­nia­li­śmy w tro­chę szer­szym gro­nie.

To mi dał w pre­zen­cie Dunin, on to kupił za pięć zło­tych, powie­dział „strasz­na kupa”, ja powie­dzia­łem „bio­rę każ­dą kupę”, wzią­łem, pró­bo­wa­łem słu­chać…

Dunin pew­nie od razu miał mnie na myśli, kie­dy ci to dawał, mówiąc „strasz­na kupa”. W 73, gdy roz­ma­wia­li­śmy w Czę­sto­cho­wie…

W 73 nie roz­ma­wia­li­śmy. [śmiech]

Więc to był 74. [śmiech]

Dziew…

94! Tak.

W inter­ne­cie jest napi­sa­ne, że pierw­szą pły­tę nagra­li­śmy w 60.

Ja uro­dzi­łem się kie­dyś w 79.

Pierw­sza pły­ta w 60. A dru­ga w 96.

Więc już wte­dy w Czę­sto­cho­wie była roz­mo­wa o Bowiem. Bowie/Pop, takie słyn­ne prze­ciw­sta­wie­nie. I jesz­cze to, że pan w wier­szach bez­u­stan­nie odno­si się do pio­se­nek, a ja się nie odno­szę. I pan mi nawet sta­wiał taki zarzut, że ja się jed­nak nie odno­szę.

A dla­cze­go ja sta­wia­łem zarzut? Ja, nie­ste­ty, jestem sza­le­nie bli­sko zwią­za­ny z muzy­ką przez ojca, bo ojciec to nawet z Kome­dą grał. Raz w życiu. Ojciec stu­dio­wał muzy­kę w Gdań­sku, wyrzu­co­no go za gra­nie jaz­za po knaj­pach i ojciec póź­niej został nauczy­cie­lem, i nigdy muzy­kiem wykształ­co­nym do koń­ca nie został. I raz wyszedł na sce­nę i zagrał na puzo­nie – z Kome­dą. Samo­wol­nie wtar­gnął na sce­nę. No i zawsze mam taki epi­zod, że ojciec z Kome­dą grał. Raz. Ale puzo­ni­stą był, a puzon to nie jest instru­ment, któ­ry ma przy­szłość. A z Bowiem to ja nie mam entu­zja­stycz­ne­go, jed­na­ko­woż, sto­sun­ku. Bowie zro­bił bar­dzo dużo dla muzy­ki, ale w sen­sie natchnie­nia. Z Bowie­go naj­bar­dziej cenię pro­duk­cję pły­ty Trans­for­mer i naj­bar­dziej cenię pro­duk­cję płyt Iggy­’e­go Popa. I tam wniósł bar­dzo dużo. A takie oso­bi­ste doko­na­nia to wyda­ją mi się… Nie jest geniu­szem. Nie jest geniu­szem.

Nie. Jest. Ja bym powie­dział, że jakaś genial­ność wcho­dzi tutaj w grę, jeśli wziąć już choć­by samą moc­ną obec­ność w tylu rze­czach…

A dla mnie męż­czy­zna, któ­ry korzy­sta z innych męż­czyzn, któ­ry przy­cho­dzi póź­niej, tro­chę póź­niej niż inni męż­czyź­ni… zna­czy, on nie jest zdo­byw­cą. On raczej idzie za zdo­byw­ca­mi i miesz­ka w miesz­ka­niach zdo­byw­ców, któ­re zdo­byw­cy daw­no już porzu­ci­li. Tak mi się wyda­je. Ja jestem za pio­nie­ra­mi, po pro­stu. Pio­nier jest bru­tal­ny, zgwał­ci dziew­czy­nę i póź­niej już się z nią nie zada­je. A on z nią sypia, całe życie.

Może ten zwią­zek musi być tro­chę mniej gwał­tow­ny, jeśli ma się dystans i odro­bi­nę iro­nii w sto­sun­ku do…

Może dla wasze­go śro­do­wi­ska. [śmiech]

To zna­czy, to poję­cie pio­nier­skie­go gwał­tu wyda­je mi się tutaj w ogó­le na wyrost. Cała dzie­dzi­na wyda­je mi się moc­no prze­cho­dzo­na, więc pozo­sta­je tyl­ko świa­do­mość tego, że zawsze robi się coś w roz­ryw­ko­wym pro­gra­mie, więc trze­ba to robić inte­li­gent­niej niż…

A w naszym śro­do­wi­sku się gwał­ci, pro­szę pana. Nie wiem, ale Bowie dla mnie nie zro­bił nicze­go nowe­go. Zawsze był oczko póź­niej. Póź­niej niż hipi­si, niż pun­kow­cy. Przy­cho­dził póź­niej.

Pań­scy pun­kow­cy mówi­li…

A pun­kow­cy róż­ne rze­czy mówi­li. W fil­mie Wście­kłość i wrzask zachwy­ci­ło mnie to, że pun­kow­cy mówią: faj­ny jest Marc Bolan, David Bowie, zespół The Who…

I dobrze mówi­li. Marc Bolan? Świet­ny.

No, dobrze mówi­li, tak, ale w pun­kow­ców wie­rzę, a w Bowie­go nie wie­rzę. Sza­le­nie zdol­ny męż­czy­zna, tyl­ko że on jest póź­niej­szy. Bar­dziej bym wolał Bry­ana Fer­ry­’e­go, gdy­bym miał wybie­rać.

Ale trud­no było­by mieć Fer­ry­’e­go bez Bowie­go. A ja się tu jesz­cze zasta­na­wiam…

Tak, Bry­an Fer­ry, tak, ale ład­niej­sza bar­wa gło­su. Zna­czy, jeże­li ist­nie­je post­mo­der­nizm, to ist­nie­je w Bowiem. To jest typo­wy post­mo­der­nizm. A ja jestem moder­ni­stą. To zna­czy, mam peł­ną sym­pa­tię, tyl­ko nie uwa­żam go za mistrza, po pro­stu. No, wybacz, no, jestem świa­do­my two­jej miło­ści.

Wyba­czam.

Wiesz, na tej pły­cie, na któ­rej śpie­wa swo­je ulu­bio­ne pio­sen­ki. Jest świet­ny, tyl­ko że ory­gi­na­ły są sto razy lep­sze.

Pin-Ups? Nie, nie są lep­sze. „Sor­row”, „Arnold La…”, nie, „See Emi­ly Play”…

Sto razy lep­sze.

Wca­le nie lep­sze.

Moim zda­niem: sto razy lep­sze. On śpie­wa sza­le­nie kul­tu­ral­nie, ale ory­gi­na­ły są sto razy lep­sze.

Abso­lut­nie nie. [śmiech]

Nie­praw­da. Są sto razy lep­sze. [śmiech]

Tu cho­dzi o wpusz­cze­nie dystan­su. Czło­wiek słu­cha pio­sen­ki i widzi, że coś moż­na zro­bić bystrzej, coś wyostrzyć i wyeks­po­no­wać, i czło­wiek nagry­wa swo­ją pio­sen­kę, któ­ra jak­by wygry­wa wszyst­kie poten­cjal­ne moż­li­wo­ści ory­gi­na­łu i poka­zu­je, że jest faj­nie, ale i tak rzecz musi być w cudzy­sło­wie, bo od same­go począt­ku spro­wa­dza się do powie­lo­nej kon­wen­cji.

Ale w ory­gi­na­łach jest świe­żość. A tutaj nie ma świe­żo­ści. Kom­plet­nie nie­świe­ży męż­czy­zna, napraw­dę.

Weź­my „Let’s Spend the Night Toge­ther”…

Ory­gi­nał sto razy lep­szy. Nie­na­wi­dzę Jag­ge­ra. A kocham Richard­sa. [śmiech]

Też kocham Richard­sa. [śmiech] A Jag­ger pew­nie tro­chę jak Bowie?

No wła­śnie.

Tade­usz: „Dan­cing in the Stre­ets”.

Ale Richards samot­ny – jest raczej bez­rad­ny.

Bez­rad­ny. Ale wzru­sza­ją­ca postać. Czło­wiek chciał­by mu pomóc, ale jak Jag­ger sam nagra pły­tę, to już wca­le nie chce mu się poma­gać.

Pierw­sza była chy­ba cał­kiem dobra?

Tade­usz: Jag­ger nagrał jakąś solo­wą pły­tę?

Całą masę! Ja widzia­łem film według pierw­szej, wstrzą­sa­ją­ca sce­na. Genial­na kome­dio­wa sce­na. Jag­ger jest okra­dzio­ny, porzu­co­ny w Mek­sy­ku, wszy­scy go oszu­ka­li. I brnie przez pusty­nię, poja­wia się w jakiejś knaj­pie i mówi, że on tele­pho­no to Lon­dy­no musi wyko­nać, ale żad­nych pie­nią­dzów nie posia­da. Oni mówią, że jak nie ma pie­nią­dzów, to nie będzie tele­pho­no. Taki wła­ści­ciel, Mek­sy­ka­nin, z wąsa­mi. A on mówi: I’m Mick Jag­ger. Famo­us pop sin­ger. Bie­gnie do sza­fy gra­ją­cej – i tutaj mamy pły­ty: Julio Igle­sias, Julio Igle­sias, Julio Igle­sias, Julio Igle­sias. [śmiech] I znaj­du­je sin­gla „Jum­ping Jack Flash”, gdzie oni na okład­ce są prze­bra­ni za kobie­ty. [śmiech] I poka­zu­je. I oni wzru­sza­ją ramio­na­mi. I włą­cza tego sin­gla. Leci „Jum­ping Jack Flash” i Jag­ger zaczy­na śpie­wać i tań­czyć. I poja­wia się mały Murzy­nek znie­nac­ka, któ­ry dużo lepiej śpie­wa i tań­czy. [śmiech] Wstrzą­sa­ją­ce. „Luc­ky in Love”.

[Roz­mo­wa skrę­ca ku kuch­ni bia­ło­ru­skiej i Litwie, mowa jest też o faso­li i śle­dziu, zbli­ża się pora posił­ku.]


Fekaliści prascy

To ja bym się cie­bie jesz­cze zapy­tał znie­nac­ka o pra­cę z trud­ną mło­dzie­żą, o któ­rej czy­ta­łem jakąś wzmian­kę.

A to było krót­kie. To było bar­dzo krót­kie. To było coś takie­go, że mój ojciec jako peda­gog, jak wysze­dłem z woj­ska, wymy­ślił sobie – bo byłem skoń­czo­ny wte­dy, zaczą­łem stu­dia w Kra­ko­wie, nie skoń­czy­łem ich, posze­dłem do woj­ska, wysze­dłem z woj­ska i ojciec mówi: „No to ja ci teraz zapew­nię przy­szłość. Będziesz peda­go­giem tak jak ja, masz to w genach”. Cho­dził po róż­nych insty­tu­cjach peda­go­gicz­nych, jako wie­lo­let­ni dyrek­tor szko­ły sobie umy­ślił, że będę peda­go­giem, i zała­twił mi pra­cę w inter­na­cie. Pod Lubli­nem jest kopal­nia „Bog­dan­ka”, tam jest mło­dzież gór­ni­cza. W Lubli­nie miesz­ka­ła mło­dzież, któ­ra się przy­ucza­ła do fachu gór­nic­twa, i przez dwa mie­sią­ce pra­co­wa­łem i dwóch moich ulu­bio­nych wycho­wan­ków w chwi­lę póź­niej zabi­ło czło­wie­ka. Strasz­nie lubi­łem chło­pa­ków, bo byli cha­rak­ter­ni, ale noże przy sobie nosi­li. To było coś strasz­ne­go. Ja widzia­łem w oczach tej mło­dzie­ży krew, a pró­bo­wa­łem dotrzeć. I wła­śnie ci, któ­rych lubi­łem, zabi­li. Poszli do wię­zie­nia, ele­ganc­ko. A lubi­łem ich, bo byli cha­rak­ter­ni.

Zapa­mię­ta­łem wzmian­kę, bo wylą­do­wa­łem kie­dyś na kolo­niach jako wycho­waw­ca – to była tak zwa­na prak­ty­ka peda­go­gicz­na – i oka­za­ło się, że to nie są zwy­kłe kolo­nie, ale obóz dla mło­dzie­ży star­szej, trud­nej i z prze­szło­ścią. Moi wycho­wan­ko­wie w zie­lo­ną noc wła­ma­li się do skle­pu, zosta­li aresz­to­wa­ni, a ja nie zali­czy­łem prak­ty­ki.

Ja byłem czło­wie­kiem, któ­ry musiał zezna­wać po gwał­cie jesz­cze. Bo to w inter­na­cie było i dziew­czy­ny też były, i tam zgwał­co­no, przy­je­cha­ła poli­cja, była afe­ra. Ja mówię, że sie­dzia­łem, czy­ta­łem gaze­tę, nie byłem świa­do­my, że gwał­cą. No, mło­dzież jest trud­na, ale z trud­nej mło­dzie­ży cza­sa­mi coś jest, myślę. Tyl­ko nie zawsze.

Pamię­tam, że mój zastęp pierw­sze­go dnia oświad­czył, że będzie się po angiel­sku nazy­wać Pure Non­sen­se. To było duże zasko­cze­nie.

W nawią­za­niu do Pió­ry. [śmiech]

Tak jest. I upra­wia­li tę nazwę przez cały czas.

Sły­sza­łeś słyn­ny dwu­wiersz Woj­cie­cha Brzo­ski? Andrzej Sosnow­ski o Boh­da­nie Zadu­rze / To jest mój naj­lep­szy kole­ga po Pió­rze. [śmiech]

Jest jesz­cze inny dwu­wiersz Woj­cie­cha Brzo­ski: Sła­wo­mir Matusz i Tade­usz Pió­ro. To tytuł, a potem jest wers: Sła­wo­mir ma tusz, Tade­usz pió­ro. [śmiech]

Tade­usz: To jak z Beatą Chmiel. Nagro­da Dariu­sza Sośnic­kie­go, imie­nia Hen­ry­ka Bere­zy. Beacie chmiel, Tade­uszo­wi pió­ro. [śmiech]

Mogłeś sobie lep­sze nazwi­sko wymy­ślić. PIÓRO w PIW-ie. Pięk­ny tytuł. [śmiech]

[Roz­mo­wa nie­spo­dzie­wa­nie kie­ru­je się w stro­nę mod­nych spodni, uty­tła­nych czymś, co przy­po­mi­na bło­to.]

A jest kon­ge­nial­na powieść Macie­ja Mie­zia­na. Sly­sza­łeś o kon­ge­nial­nej powie­ści Macie­ja Mie­zia­na, napi­sa­nej 10 lat temu? Skoń­czy­ła się wszel­ka sztu­ka i kul­tu­ra na świe­cie. To jest scien­ce fic­tion powieść. Zosta­li feka­li­ści pra­scy. Jest ich oko­ło dwóch. I to jest wstrzą­sa­ją­ce, świat kom­plet­nie nie­na­wi­dzi kul­tu­ry i sztu­ki, a tych dwóch zawzię­tych feka­li­stów pra­skich pra­cu­je. Rewe­la­cyj­na rzecz. To jakiś 89, 88. Maciej Mie­zian, poważ­na postać kra­kow­ska.

Są wyda­nia?

Dymitr: Skoń­czo­ny.

Żeby od razu wyda­wać, daj pan spo­kój. No i powieść o feka­li­stach pra­skich koń­czy­ła się tak, że sztu­ka się odra­dza, bo Murzy­ni w RPA znaj­du­ją puszecz­kę coca-coli i na pia­sku odwzo­ro­wu­ją. [śmiech]

Tade­usz: To ład­ne. Czy­ta­łem opo­wia­da­nie Wal­la­ce­’a, któ­re jest jak hasło w słow­ni­ku. Słow­nik Webste­ra, rok 2094. Hasło: rand­ka. Wszyst­kie zna­cze­nia sło­wa „rand­ka” są wyja­śnio­ne na trzech stro­nach i wła­ści­wie to zała­twia scien­ce fic­tion.

Ele­ganc­ko.

[Nie­wy­raź­na roz­mo­wa o szan­sach Cze­sła­wa Miło­sza i Tade­usza Róże­wi­cza na nagro­dę Nike, o prze­wa­ża­ją­cych szan­sach książ­ki Tade­usza Róże­wi­cza pt. nożyk Mat­ki.]

No więc ja myślę, że sztu­ka ma przy­szłość, bo bez sztu­ki, panie, to… nie, nie…

Nie damy rady.

Nie było­by sen­su żad­ne­go. I dopó­ki mogę mówić o sobie, że poetą jestem, to mam pra­wo ist­nieć. Jak powiem, że byłem kie­dyś poetą, to się skoń­czy.


10 kwiet­nia 2002. Roz­ma­wia­ją­cym towa­rzy­szą (cokol­wiek epi­zo­dycz­nie i w zmien­nym skła­dzie) Elż­bie­ta Siwec­ka, Justy­na Sosnow­ska, Tade­usz Pió­ro i Dymitr Sze­wion­kow-Kismie­łow. Nie­ste­ty, kwe­stie osób odsu­nię­tych od magne­to­fo­nu nagra­ły się gorzej niż źle. W roz­mo­wie i wokół roz­mo­wy było dużo śmie­chu, toteż dopi­sek [śmiech] poja­wia się tyl­ko wte­dy, kie­dy śmie­ją się przy­naj­mniej czte­ry oso­by.
Mar­cin Świe­tlic­ki ma rację, óse­mek ze świe­cą szu­kać (prze­pro­si­ny i przy­pis A.S.).
Skła­mał Świe­tlic­ki. Nadal wystę­pu­je z Ocza­mi Czar­ny­mi (przy­pis Świe­tlic­kie­go).

O autorach i autorkach

Andrzej Sosnowski

Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.

Marcin Świetlicki

Urodzony 24 grudnia 1961 w Lublinie. Poeta, prozaik, wokalista Świetlików oraz Czarnych Ciasteczek. Współpracował również z grupą The Users, Mikołajem Trzaską i Cezarym Ostrowskim. Laureat m.in. Nagrody Fundacji Kościelskich (1996), Nagrody Literackiej Gdynia (2009). Trzykrotnie nominowany do Nagrody Nike. Mieszka w Krakowie.

Powiązania