Joanna Roś: Po zapoznaniu się z drogami, którymi nazwisko Lajosa Grendela przedostawało się do polskich czytelników, trudno nie nazywać Pana ważnym „odkrywcą” Grendela dla Polaków. Pamięta Pan swoje pierwsze spotkanie z jego literaturą? Co zdecydowało, albo wciąż decyduje o Pana „trwaniu” przy jego dorobku i jakie są „losy” tego trwania sprzed publikacji dwóch książek w Biurze Literackim? Gdzie manifestuje się to, co szczególnie przyciąga Pana uwagę w jego twórczości?
Miłosz Waligórski: Sięgam pamięcią w przeszłość, wytężam szare komórki, ale takiego najpierwszego punktu zaczepienia nie znajduję. Prawdopodobnie początkiem było seminarium magisterskie na słowacystyce, mniej więcej dekadę temu. Miałem pisać o słowackich kontekstach idei Europy Środkowej, więc niejako naturalną koleją rzeczy w rozmowach pojawił się Lajos Grendel z tomem esejów Moja ojczyzna, Absurdystan. Jeden z tekstów w tym tomie nosi tytuł Europa Środkowa i jej upiory. Pasował do koncepcji pracy, więc chcąc zrozumieć, o co w nim chodzi, przetłumaczyłem go sobie.
Potem minęło kilka lat i postanowiłem jechać do Budapesztu na studia podyplomowe. Warunkiem było przesłanie próbki przekładu z literatury węgierskiej. Wziąłem więc jedno z opowiadań, które potem weszły w skład Poświęcenia hetmana, zrobiłem próbkę i wysłałem na Węgry. Przyjęto mnie. Nie mogłem jednak na tym poprzestać, bo żeby uzyskać dyplom, na końcu studiów musiałem przedstawić trzy przełożone opowiadania. W ten sposób czynniki zewnętrzne coraz mocnej łączyły mnie z pisarstwem tego autora.
Kiedy kilka nowel wydrukowały pisma literackie, pomyślałem, że przełożę całość. Książkę miałem w pliku, mogłem z nią wszędzie jeździć. Krok po kroku uporałem się z nią, po drodze publikując poszczególne opowiadania w „Tekstualiach”, „Wyspie”, „Odrze”, a potem duży blok w „Literaturze na Świecie”. Marzyłem o wydaniu tego książkowo, ale okazja ku temu nadarzyła się dopiero kiedy miasto Bydgoszcz sypnęło groszem, za co władzom mojego rodzinnego miasta należy się cześć i chwała.
Dzwony Einsteina były, mam taką nadzieję, konsekwencją pewnego sukcesu Poświęcenia hetmana. Artur Burszta zapytał, czy nie przełożyłbym następnej książki Lajosa Grendela, na co, oczywiście, przystałem, a kiedy Biuru Literackiemu udał się wielki skok na kasę z Unii Europejskiej, można było książkę wydać.
W pewnym momencie swojej kariery literackiej Grendel zrezygnował z pisania opowiadań – jak mówił, w powieści odnalazł obszerniejszą, bardziej przewiewną przestrzeń. Zbiór opowiadań Poświęcenie hetmana, który ukazał się nakładem Biura Literackiego dwa lata temu, to pierwsza przetłumaczona na język polski książka tego autora. Teraz jest Pan w pewnym sensie „przewodnikiem” po jego mikropowieści Dzwony Einsteina. Jaki okres dzielił Pana pracę tłumacza nad jednym i drugim utworem, i czy coś zmieniło się w Pana postrzeganiu jego twórczości w ciągu tego okresu?
Opowiadania, jak już wspomniałem, tłumaczyłem długo, bez pośpiechu i szczególnych widoków na powodzenie przedsięwzięcia. Trwało to mniej więcej od 2009 roku do roku 2013, natomiast za Dzwony… zabrałem się latem 2015 roku. Miałem więc prawie dwuletnią przerwę, podczas której dotarło do mnie, że Grendel to przede wszystkim powieściopisarz. Opowiadania wydają się dla niego trochę za ciasne. Rozpierająca je energia w pełni zużywa się w dużych formach, przy czym Dzwony… są wielkości pośredniej – to mikropowieść. Grendel napisał dwie potężne trylogie i to one stanowią jego opus magnum. Dopiero ich przekład pokazałby możliwości, kunszt i sprawność warsztatową tego autora w całej krasie.
Bohdan Zadura, w rozmowie z Panem, towarzyszącej premierze przekładu Tragedii człowieka Imre Madácha, powiedział, że „tłumaczenie arcydzieł jakiejś literatury po wiekach wydaje mi się trochę sztuką dla sztuki, to tak jak rozbudowywanie muzeum literatury jakiegoś kraju, muzea są w porządku, ale życie toczy się gdzie indziej”. Pomiędzy pierwszą publikacją Dzwonów Einsteina a polskojęzyczną premierą powieści nie upłynęły w sensie dosłownym „wieki”, ale czy ten utwór wprowadzony teraz w obieg polskiej kultury nie jest właśnie cegiełką do muzeum literatury? A może dostrzega pan w twórczości Grendela, udostępnionej polskiemu czytelnikowi, taki uniwersalny pierwiastek, nieustannie przywracający życie opisywanym przez niego sprawom, które są, wydawałoby się, obce lub obojętne już współczesnym? Co nie pozwala odsyłać jej do przeszłości?
Dzwony Einsteina są aktualne i w tym przypadku, mam co do tego stuprocentową pewność, takie stwierdzenie nie jest marketingowym mydleniem oczu. Żyjemy w czasach powrotu do przeszłości, wyzywania noblistów od Bolków i Lolków, w czasach odwracania ogonem kota historii. Co rusz pojawiają się pytania: kto obalił komunę?, jak obalił komunę?, z kim obalił komunę? itd. Gdyby sprawa nie była upolityczniona, moglibyśmy nawet być zadowoleni, że wszyscy interesują się historią, pytają, co stało się dwadzieścia pięć lat temu, kto odegrał wówczas rolę Wielopolskiego, kto Szczęsnego Potockiego, a kto Rejtana, kto był Janosikiem, Mazepą, Wilhelmem Tellem, a kto Buffalo Billem itp. Właśnie takim, pozbawionym rewanżyzmu i rewizjonizmu, zdystansowanym głosem na temat rewolucji ’89 bądź „rewolucji ‘89” jest ta powieść. Warto też zauważyć, że została napisana na świeżo, bo już w 1991 roku. To fascynujące, jak szybko Lajos Grendel dostrzegł, że póki zmiana nie dokona się w ludziach, efekty reformy systemu społeczno-politycznego będą tylko częściowe.
Przyglądając się tytułom dostępnym na polskim rynku wydawniczym, można dojść do wniosku, że ostatnie lata przyniosły żywe zainteresowanie twórczością węgierskich pisarzy. Proszę przybliżyć nam sposób przyjmowania przez czytelników utworów Grendela na Węgrzech czy Słowacji. Wśród jakich grup odbiorców funkcjonują, czy możemy mówić o ich zmieniającym się wartościowaniu na przestrzeni czasu? Czy powracanie chociażby do Dzwonów Einsteina, silnie naznaczonych wydarzeniami historycznymi literatury lat 80. i 90., jest na Węgrzech i Słowacji czymś więcej niż wyrazem zdawkowego szacunku?
Niestety, niewiele mogę powiedzieć na ten temat. Nie śledzę recepcji dzieł Lajosa Grendela. Mam jednak wrażenie, że jest bardziej popularny na Słowacji niż na Węgrzech. Wielu Słowaków nawet nie wie, że czyta jego książki w przekładach Karola Wlachowskiego. Większość myśli, że pisze je po słowacku – w końcu to wyrazista postać tutejszej sceny literackiej. Sama zaś powieść Dzwony Einsteina jakimś dziwnym trafem została na Węgrzech prawie przemilczana. Być może wynika to z węgierskich kłopotów z przeszłością (tabu pozostaje nie tylko kwestia antysemityzmu, okresu drugiej wojny światowej, lecz również historia najnowsza – nie do końca wiadomo, jak przebiegła tam transformacja). Przypuszczalnie jednak przyczyna takiego stanu rzeczy jest bardziej trywialna – chodzi o (nie)obecność twórców mniejszościowych na rynku węgierskim. Pisarze węgierscy z Wojwodiny, Siedmiogrodu czy Słowacji, mimo że nagradzani, są w Budapeszcie mniej popularni niż ci, którzy działają na miejscu. Sam Grendel uważa, że Dzwony… to jego najpopularniejsza powieść. Dla Zachodu może być ona przewodnikiem po schyłkowym socjalizmie, dla nas, mieszkańców byłych demoludów, leciuchną gawędą o wydarzeniach, które zazwyczaj przedstawia się na koturnach i w tonie rozliczeniowym.
Grendel nieraz wspominał, że interesuje go proza, w której historie opisane są bez zbyt pośpiesznych rozwiązań, z perspektywy „zwykłego” człowieka. Na spotkaniu z czytelnikami podczas Festiwalu Conrada w 2014 roku powiedział: „Moralizm staram się przemycać tak, by ton moralizatorski nie był widoczny. Podobnie robił Camus”. Muszę przyznać, że zaskoczyło mnie to porównanie.Wielu Polakom świat moralistyki Camusa wydaje się uniwersum nazbyt czarno-białym, pełnym banalnych konotacji i zbyt pospiesznych rozwiązań, z retoryką zapożyczoną u nauczycieli sztuki kaznodziejskiej. Niektóre „złote myśli” (a pojęcia tego używam bez pejoratywnego znaczenia), jakie znajdujemy w Dzwonach Einsteina, mimo wszystko dalekie są od nachalnego mentorstwa do tego stopnia, że traktowałam je niemalże z przymrużeniem oka. Przychyliłby się Pan do zdania, że Grendel z zupełnego ukrycia „wymierza światu sprawiedliwość”, i można też dzięki temu łatwiej przyjmować ilustrowane przez niego problemy za własne?
Grendel robi to, co zrobił Kieślowski w Amatorze. Pokazuje, że racje nie są podzielone według klucza politycznego, zgodnie ze schematem: opozycja miała zawsze rację, bo była antykomunistyczna, a komuniści, wszyscy co do jednego, byli zapowietrzonymi bobkami. U Grendela ubek może być bohaterem, a święty może grzeszyć. Zatem pisarz nie wymierza sprawiedliwości, tylko opowiada historie pojedynczych ludzi. Kto umie czytać, zrozumie, że świat nie jest czarno-biały. Tym chyba powinna zajmować się literatura – uporczywym niuansowaniem i przeświadczaniem przed myśleniem szablonowym, do którego wszyscy mamy słabość.
Jakie „sztuczki prozatorskie”, czy też poruszane przez pisarza zagadnienia sprawiają, że historie pisane prostym, nienachalnym językiem, pełne są specyficznego dla nich napięcia?
Napięcie Dzwonów Einsteina leży w koncepcie: ni to kryminalnym, ni to surrealistycznym, ni to dokumentalnym. Z tego kogla-mogla wynika zagadkowość tej książki. Śledzimy losy bohatera w ciągłej niepewności, co wyskoczy zza rogu: morderca z nożem, trzech Eskimosów odzianych w skóry niedźwiedzia polarnego czy działacz Społeczeństwa Przeciw Przemocy. Jest też w Dzwonach… napięcie erotyczne, ale chyba nie o nie Pani pytała.
W jednej ze swoich powieści Grendel pisze, że Londyn czy Paryż to miasta mityczne, którymi ich mieszkańcy mogą być serdecznie znudzeni. Niech już lepiej Środkowoeuropejczyk zostanie przy swojej wierności ojczyźnie, w końcu to piękna sprawa, a i wiersze można jej poświęcać. Ten punkt widzenia przypomniał mi zabawną sytuację opisaną w opowiadaniu Wszystko, co wiem o byciu Środkowoeuropejczykiem… autorstwa Pavla Vilikovský’ego. Tam literat z Zachodu nie może się nadziwić, dlaczego mieszkańcy czeskich czy słowackich miast wypowiadają się o wielkich, „sławnych” miastach w sposób lekceważący i z pasją piszą piękne, „lokalne” opowieści, jakie nigdy nie ujrzą światła dziennego. Czy ten podobny stan ducha opisany w utworach pisarza węgierskiego i słowackiego daje mi usprawiedliwienie, by podrążyć w dostrzeżonych przez Pana podobieństwach pomiędzy twórczością Grendela a niektórymi słowackimi pisarzami?
Jak najbardziej. Po pierwsze, Grendel i Vilikovský mają ze sobą wiele wspólnego, podobnie – z dużą dozą autoironii – myślą o koncepcie i realiach Europy Środkowej. W 1991 roku wydali nawet razem książkę (Słowacki Casanova/Okno po snach erotycznych). Jeśli zaś chodzi o samego Grendela, rzeczywiście, jego atrakcyjność bierze się właśnie stąd, że jako słowacki Węgier siedzi jednocześnie na co najmniej dwóch krzesłach – w książkach, które napisał, poza śladami literatury światowej (np. Borgesa), wyraźnie widać wpływ zarówno literatury czeskiej (z linii Hašek-Hrabal), jak i węgierskiej (groteska Istvána Örkénya, eksperymentalność Miklósa Mészölya) – łączy więc Grendel dwie tradycje: błazeńską i kapłańską, humorystyczną i poważną. We współczesnej literaturze słowackiej pokrewnych mu prozaików znajduję niewielu. Przychodzą mi na myśl Peter Pišťanek i Daniela Kapitáňová, jedyni tutejsi autorzy, którzy po 1989 roku potrafili napisać książki, przy których czytelnik zaśmiewa się do rozpuku.
Biuro Literackie, zapowiadając Dzwony Einsteina, zdradziło czytelnikom, że Grendel, pracując nad tym utworem, nie musiał wcale wciąż polegać na sile swojej wyobraźni, rzeczywistość okazała się bowiem znacznie wykraczająca poza nią. Urodzona kilka dni po zburzeniu muru berlińskiego, podczas lektury książki Grendela, jak przewidzieli wydawcy, kręciłam głową z niedowierzaniem, skłonna „największe fantazje brać za najprawdziwszą prawdę”. Tym bardziej, że Cara Piotra, bohatera Dzwonów Einsteina, często znajdujemy oniemiałego albo z „rozdziawioną gębą” na widok zupełnie nieprawdopodobnych sytuacji, a w najbardziej zabawnych i przerażających zarazem tekstach publicystycznych z prasy polskiej lat socjalizmu, „uduchowionych” zgodnie z „poetyką czasów”, nieraz spotykamy wyznania w rodzaju: „podziwiałem już lejącą się stal, zaniemówiłem na widok zgniatania żelaziwa, otworzyłem gębę po raz pierwszy na premierze sztuki radzieckiego pisarza”. Pan również, szczególnie podczas prac translatorskich, lokował opisywane przez Grendela wydarzenia na niezwykle cienkiej granicy pomiędzy jawą, a sferą absurdalnych fantazji?
Blurb, który Pani wspomina, jak to blurb, rządzi się swoimi prawami. Jego zadaniem jest raczej przykuć uwagę, zachęcić, zaczarować potencjalnego czytenika. Prawda jest taka, że Dzwony Einsteina nie są dokumentem. Mają wprawdzie oparcie w rzeczywistości, dotyczą przecież konkretnych wydarzeń z historii Czechosłowacji, ale cała reszta to bujda na resorach. Wydawca akcentuje więc gatunkowe przesunięcie względem tomu wydanych dwa lata temu opowiadań. Tam fikcja zawładnęła całym światem przedstawionym, tutaj zza płótna przeziera aksamitna rewolucja. Są w Dzwonach… sceny zupełnie oniryczne, są też prawie publicystyczne. Nawiasem mówiąc, właśnie to sprawiło, że książkę przekładało się fantastycznie. Nakarmione zostały wszystkie głody tłumacza.
Lektura niektórych powieści czy opowiadań, zbudowanych na wspominaniu Polski Ludowej czy szerzej – okresu socjalizmu, przynosi czasem refleksję, że ich bohaterom nigdy nie żyło się lepiej niż w tym okresie, nigdy nie mieli tyle czasu dla siebie i tylu wartościowych ludzi wokół. W końcu nawet szalony pęd za pieniądzem zastępowały nie mniej szalone rozmowy na ważne tematy, wyniesione z poważnych książek… Dzwony Einsteina dalekie są od takich uproszczeń, chociaż i w życiu Cara Piotra bywały takie okresy, gdy ten uczestniczył w koncertach rockowych i czytał książki będące „na indeksie”. Jaki ma Pan stosunek do twierdzenia, że socjalizm to była taka „kulturowa kloaka”, w której zostaliśmy szczelnie zamknięci?
Socjalizm, późny socjalizm, to czas mojego dzieciństwa. Wspominam je bardzo dobrze, więc chcąc nie chcąc dobrze wspominam również cały okres lat osiemdziesiątych. Mitologizuję go sobie dokładnie tak, jak Pani to opisuje, co bez zbędnego rozrzewniania się i wspominek typu: „Ech, zabawki z tamtych lat, jakże kształtowały wyobraźnię” itp. – można zrzucić na karb tęsknoty za bezpieczeństwem i ciepłem domowego pielesza, do którego nie ma powrotu. Ostatnio przeżywam fascynację literaturą sowiecką i już tak mi odbija, że wyobrażam sobie siebie jako kacyka przepijającego w boazeryjnym entourage’u koniak do nalanych towarzyszy i obgadującego sprawy ideologicznej linii partii. Wiem, moje pojęcie na temat socjalizmu jest mgliste, niejeden pewnie by się obraził na takie moje gadanie, ale ten okres mnie fascynuje, ponieważ stała za nim jakaś filozofia, koncepcja człowieka. W porównaniu z nim czasy, w których żyjemy, są nijakie do kwadratu. Bo co nam może dać kapitalizm czy konsumpcjonizm? Figę z makiem i guzik z pętelką. I tylko pętelka będzie za darmo.
Bardzo dziękuję za rozmowę.