Ilona Witkowska: Jesteś tancerzem?
Jakub Belina-Brzozowski: No i pierwszym pytaniem uruchamiasz we mnie syndrom oszusta. Bo owszem, od ponad dziesięciu lat tańczę, przede wszystkim różne formy tańca współczesnego i tango. I to „tańczy” w tytule tomiku na pewno nie pojawia się przypadkowo. Ale czy to wystarczy, żeby nazwać się tancerzem? Znam przecież tyle osób, które robią to profesjonalnie, o wiele lepiej ode mnie. Takie samo zawstydzenie czuję, kiedy mam nazwać się poetą. W mojej głowie siedzi jakiś nieokreślony archetyp „prawdziwego” poety, który zaraz przyjdzie i tylko się z pobłażaniem się uśmiechnie.
Ale spróbuję. Bywam tancerzem, bywam poetą i dodaje to mojemu życiu smaku.
Na pewno za to nie czujesz się uzurpatorem w innej dziedzinie: pracujesz dla Polskiej Misji Medycznej, jeździsz w miejsca katastrof, kryzysów humanitarnych i konfliktów zbrojnych. Opowiedz o czymś, o czym nie mamy pojęcia.
To mój pierwszy w życiu wywiad o poezji, więc podzielę się w tym kontekście osobistą migawką, którą od lat nieudanie próbuję ubrać w poetycką formę.
W 2015 roku, jeszcze zanim zacząłem pracować w „humanitarce”, przeżyłem duże, tragiczne w skutkach trzęsienie ziemi w Nepalu. Dwa dni po nim, koło szóstej rano, obudziłem się na boisku do gry w badmintona, gdzie spałem razem z tybetańskimi sąsiadami z okolicy. I nagle przeniknęła mnie zimna świadomość, że to, czy przeżyję następny dzień, nie zależy w tej chwili ode mnie.
Nigdy przedtem ani nigdy potem nie czułem się tak lekko.
I nagle: poezja. Czy nie wydaje Ci się ona śmiesznie nieistotna w zestawieniu z Twoją pracą?
Mam takie przeświadczenie, że w pomocy humanitarnej ratujemy zdrowie i życie po to, żeby ktoś mógł potem spokojnie podlewać kwiaty, kłócić się z rodziną, wypić ciepła herbatę czy obejrzeć wieczorem ulubioną telenowelę. I może przeczytać też przed snem jakiś wiersz. Więc nie, poezja i tureckie telenowele nie wydają mi się przez to mniej ważne. Wydają mi się jeszcze ważniejsze.
Twoje wiersze to głównie kameralne erotyki i intymne sceny rodzinne, a w tym element większy, niestety: uniwersalny – ludzkie cierpienie, gdzieś z daleka. Opowiedz o tej dynamice.
Element „świata”, widzianego z dalszej perspektywy, wdarł się w mój tomik zupełnie nieproszony. Kiedy kończę pracę, to dla higieny psychicznej staram się od niej jak najbardziej oddalić. Praktycznie nie czytam już reportaży, nie oglądam filmów dokumentalnych: nie jestem ich w stanie przetrawić. Dlatego biorąc notatnik do ręki, miałem już tego świata przesyt. Chciałem pisać o sensualności, intymności, być w kontrze do tego, że od dzieła sztuki wymaga się teraz społecznego czy politycznego zaangażowania.
Ale świat sam się tam wdzierał. Nie możesz bezkarnie żyć przez osiem godzin dziennie wojną, a potem przejść do drugiej, odciętej od niej rzeczywistości. Chyba najlepiej to widać w wierszach „brzoskwinie” czy „chmurki dymki”. Świat wkracza tam niejako wbrew mnie.
Właśnie zostałeś ojcem. Rodzicielstwo to powracający motyw Twoich tekstów. Niewielu mężczyzn poświęca tyle miejsca temu doświadczeniu.
Myślę, że w moim tomiku to rodzicielstwo jest bardzo dwuznaczne: bo nie dotyczy tylko dziecka, ale i własnego rodzica. Mam wrażenie, że w tym sensie rodzicielstwo może być ważnym tematem nawet dla osób, które z własnego wyboru pozostają bezdzietne: część z nich będzie chwilowo (lub na lata) wchodzić w rolę rodzica wobec starzejących się matek czy ojców.
Nie wiem, czy mam jakąś bardzo sprecyzowaną wizję rodzicielstwa. Pamiętam za to bardzo dobrze moment, w którym po raz pierwszy przyszło do mnie, że chciałbym być rodzicem. To były kolonie dla dorosłych, gdzieś nad rzeką Wilga. Przyjechała na nie rodzina mojej bliskiej przyjaciółki, z trzyletnią, może czteroletnią wówczas córką. Wieczorem organizowano tam taneczne imprezy, weszliśmy grupą na parkiet. I jak zobaczyłem czystą radość, z jaką ta dziewczynka poruszała się do „I’ll Survive”, jakąś czystą siłę życia w tych jej podskakujących lokach, to poczułem, że bardzo chciałbym być kiedyś ojcem córki. I gdy myślałem czy pisałem o rodzicielstwie, to zawsze gdzieś w tyle głowy była to właśnie córka.
A że życie lubi robić sobie ze mnie żarty, to zostaję właśnie ojcem syna.
Twój debiut należy do późnych, dojrzałych – jak to się stało i kiedy, że w Twoim życiu pojawiła się poezja jako wybrany sposób wyrazu?
Bardzo długo poezja niemal dla mnie nie istniała. Czytałem prozę, głównie powieści, w jej ramach podejmowałem też niezbyt udane próby literackie. Myślę, że wiąże się to z tym, że w okresie dorastania kusiły mnie duże narracje, również takie, które mogłyby jakoś objąć czy nadać sens mojemu życiu. Dlatego z poezji ciągnął mnie wówczas tylko Herbert, masochistycznie marzyłem, by odnaleźć się w roli szlachetnego, życiowego straceńca z „Przesłania pana Cogito”.
Zaczęło się to zmieniać dopiero przed trzydziestką. Ten „sens” odnalazłem wtedy w przeżywaniu krótkich migawek, epifanii, przestałem czuć potrzebę, żeby składać je w jakąś spójną i łatwą do opowiedzenia całość. I nagle to poezja stała się literackim medium, które było w stanie dać mi takie wyraźne, absolutne chwile poruszenia. Naturalne też zaczęło być dla mnie wyrażanie się właśnie w krótkich formach. W długich narracjach szybko się gubię i męczę.
Wchodząc w tzw. środowisko, jako dorosły, doświadczony człowiek – co o nim myślisz?
Przez jakiś czas poruszałem się zawodowo w świecie akademii, gdzie każdy musiał na siłę udowadniać, że jego lub jej badania wywracają do góry nogami światową naukę. Lekkim zaskoczeniem było dla mnie, że część polskiego środowiska poetyckiego ma podobny fetysz nowatorstwa: jest oczekiwanie, że tomik poetycki ma wnosić coś nowego do trendów, rewolucjonizować, zmieniać język. W formularzu Biura Literackiego też trzeba było wypełnić rubryczkę w stylu: „czym twój tomik różni się od współcześnie wydawanych książek”. Mam wrażenie, że poza kilkoma recenzentami polskiej poezji nikt nie byłby w stanie kompetentnie odpowiedzieć na to pytanie: wydawanych jest bardzo dużo książek i większość jest zarazem bardzo trudna dostępna. Możliwe więc, że ktoś napisał tomik oparty na podobnych motywach i utrzymywany w podobnej stylistyce jak mój, ale ja najzwyczajniej w świecie o tym nie wiem. Poza tym kojarzy mi się to ze współczesnym trendem ciągłego rozwoju, rozlewającego się na wszystkie sfery życia. Nie mam nic przeciwko poetyckim rewolucjom, mam jedynie wrażenie, że nie każdy musi ich swoją poezją dokonywać. Bo efektem tego są też tomiki, które chcą to robić na siłę, męcząc tym czytelnika.
Można wychwycić w Twoich wierszach podobieństwa do młodego Różewicza. Kto Cię inspiruje? Kogo czytasz?
Z klasyków polskiej poezji rzeczywiście największe wrażenie czytelnicze wywarł na mnie młody Różewicz, ale i młody Adam Zagajewski. Znowu wracamy tu do tematu dostępności poezji: tego drugiego z młodości znam dzięki łutowi szczęścia, książce znalezionej w antykwariacie. W najłatwiejszym do zakupienia wyborze Zagajewskiego moje ulubione wiersze zostały niemal w całości wycięte. Porusza mnie też wyobraźnia Zuzanny Ginczanki, żałuję, że nie dostała szansy, by napisać więcej.
Z mniej oczywistych inspiracji to Giuseppe Ungaretti i jego tomik Radość katastrof w tłumaczeniu Grzegorza Franczaka. Regularnie wracam też do Williama Carlosa Williamsa w interpretacji Julii Hartwig. Nazwiska tłumaczy zaznaczam nie bez powodu: jeden z najbardziej zachwycających mnie wierszy, „Niedługo już wieczór” Salvatore Quasimodo, zachwyca mnie tylko i wyłącznie dzięki Arturowi Międzyrzeckiemu. W innym, wydanym współcześnie tłumaczeniu, zupełnie bym go nie zauważył.
Zanim zostanę obsadzony w roli totalnego dziadersa: czytam też żyjących autorów. Twój wiersz „wieczność moment” z ostatniego tomiku to dla mnie przykład epifanii, których szukam w życiu i poezji. Zawsze porusza mnie też „psia poduszka”. Tak jak kiedyś szukałem dla siebie narracji u Herberta, teraz po metafizykę sięgam do Dominika Bielickiego. W tym roku zatrzymałem się na dłużej przy Miłoszu Biedrzyckim i Natalii Malek, w ubiegłym wracałem często do Julka Rosińskiego. A w temacie wojny trudno pisać bardziej przejmująco, niż robi to Serhij Żadan.
I już na koniec: czekam też na kilka debiutów. Kilka lat temu na Transporcie Literackim czytała swoje wiersze Zofia Kiljańska, od tego momentu co jakiś czas wyszukuję, czy wydała już swój tomik. W tym roku na Połowie czytałem kilka bardzo poruszających zestawów i mam nadzieję, że jak najszybciej znajdą one swoich wydawców.
Patrz, na to pytanie odpowiadam najdłużej, a wciąż tyle w tym spisie brakuje… Chyba nadal czuję się bardziej czytelnikiem niż poetą.
Jakie widzisz – czy widzisz w ogóle – misje, którym służyć może poezja? Czy jest szansa, że poezja coś ocali?
Nie wiem, czy to jej misja, ale poezja wpisuje się w tę rozdrobioną, płynną rzeczywistość, w której jesteśmy bombardowani bodźcami i trudno nam znaleźć czas, żeby wyciszyć się i skupić się nad czymś na dłużej. Gdy biorę do ręki tomik poetycki, nie muszę na to rezerwować całego wieczoru, wystarczy, że uda mi się przeczytać kilka wierszy przed snem albo w drodze do pracy. I czasami „robi mi dzień” to, że choćby jeden z nich coś we mnie poruszy, coś zostawi.
Natomiast jestem sceptyczny co do „zaangażowanych” ambicji poezji. Klimatu nie uratują kolejne tomiki nawiązujące do katastrofy, Strefy Gazy nie uratuje to, że napisałem o niej w swoim wierszu. Jesteśmy malutką niszą i piszemy dla niszy zazwyczaj świadomych już czytelników. Jeśli ktoś chce ratować świat w skali makro, to musi to robić w gabinetach polityków i polityczek, być tam, gdzie zapadają ważne decyzje. Poetom i poetkom pozostaje najwyżej, że w „książkowych inspiracjach” wspomni o nas Barack Obama, a za zaangażowaną twórczość pochwali Krytyka Polityczna. Ale nie łudźmy się, to nijak nie wpłynie na rzeczywistość.
Co nie znaczy, że poezja nie może „ocalać” w skali mikro. Jeśli mój wiersz kogoś na chwilę zatrzyma, jeśli jakaś osoba poczuje, że piszę w jej lub jego imieniu – spełni swoją rolę. Dla mnie to wciąż dużo.
Nie mogę nie zapytać na koniec o „licho”, bo mam wrażenie, że przywiozłeś ten wiersz z Sokołowska.
Tak! Jak dobrze wiesz, mieszkała tam przez kilka lat moja siostra, w związku z czym schodziłem tam każdą górkę i szlak, sam wiersz jest zresztą zainspirowany rozmową, którą prowadziliśmy we trójkę krążąc wieczorem po ulicach Soko. Lokalizacji miejsc, o których jest tam mowa, zdradzać nie będę – może ktoś znajdzie je na własną rękę i też zatańczy przy fermentujących ścianach…