wywiady / o książce

W miejscu otwierania się cielesności „rytm traumi refrenem” litanii

Anita Jarzyna

Joanna Mueller

Z Joanną Mueller o książce Powlekać rosnące rozmawia Anita Jarzyna.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Jak dłu­go pisa­łaś Powle­kać rosną­ce? Pytam, bo tyl­ko pod jed­nym szki­cem zna­la­złam daty powsta­wa­nia. Jestem cie­ka­wa, czy ta książ­ka wyni­ka z zamie­rzo­ne­go wcze­śniej, pla­no­wa­ne­go pro­jek­tu? Czy raczej uło­ży­ła się z tego, co Cię nacho­dzi­ło, samo się jakoś dopra­sza­ło o uwa­gę?

Wyraź­ne dato­wa­nie jest rze­czy­wi­ście jed­no (plus data pod przed­ostat­nim szki­cem, będą­ca datą ukoń­cze­nia książ­ki), ale drob­ne wska­zów­ki są roz­sia­ne tak­że w innych tek­stach. Z grub­sza bio­rąc, mogę powie­dzieć, że ta książ­ka to zapis pra­wie deka­dy z moje­go (a stop­nio­wo: coraz mniej moje­go) życia. Pierw­szy szkic powstał gdzieś oko­ło 2004/2005 roku, zanim zaszłam w pierw­szą cią­żę (cho­ciaż jest już chy­ba jej prze­czu­ciem albo tęsk­no­tą za nią), a ostat­ni ukoń­czy­łam nie dalej niż w paź­dzier­ni­ku tego roku, jako sta­tecz­na mama trój­ki pacho­ląt (sied­mio­ipół­lat­ki, trzy­lat­ka i rocz­niacz­ki).

Dato­wa­nie według ciąż czy poro­dów jest, jak wiesz, bar­dzo istot­ne dla tej książ­ki. Czy była ona jakimś pla­no­wa­nym pro­jek­tem? Na pew­no nie, tak samo, jak nie jest pla­no­wa­nym pro­jek­tem mają­ce się naro­dzić życie. Pierw­sze chro­no­lo­gicz­nie ese­je – czy­li te, w któ­rych okre­ślam sie­bie jesz­cze w spo­sób zdy­stan­so­wa­ny, trze­cio­oso­bo­wy, pseu­do­ni­mu­ją­cy Joan­nę Muel­ler w Epi­fa­nię z Mali­gno – pisa­łam daw­no temu na mar­gi­ne­sie dok­to­ra­tu, jako odskocz­nię od tam­te­go jało­we­go, nauko­we­go, dale­kie­go ode mnie samej języ­ka. Wraz z kolej­ny­mi pry­wat­ny­mi doświad­cze­nia­mi, coraz moc­niej zako­rze­nia­ją­cy­mi się w macie­rzyń­stwie, rosło we mnie prze­ko­na­nie, że war­to o tym napi­sać. Już nie tyl­ko opi­sać to w wier­szach, cho­ciaż spo­ro w moich tomi­kach (dru­gim i trze­cim) wąt­ków mat­czy­nych, ale wła­śnie w tej dziw­nej, pogra­nicz­nej for­mie, roz­cią­gnię­tej mię­dzy auto­bio­gra­fią a ese­isty­ką, któ­ra w cią­gu tych dzie­się­ciu lat sta­wa­ła się dla mnie coraz cie­kaw­sza, naj­bliż­sza ser­cu, rozu­mo­wi, cia­łu i kla­wia­tu­rze.

Opa­tru­jesz Powle­kać rosną­ce pod­ty­tu­łem „apo­kry­fy pre­na­tal­ne”. I rze­czy­wi­ście, na przy­kład Two­je lek­tu­ry obra­zów są czę­sto i chęt­nie apo­kry­ficz­ne w sto­sun­ku do kano­nicz­nych odczy­tań. Chcia­łam jed­nak zapy­tać, czy o więk­szej opo­wie­ści, któ­ra wyła­nia się z Two­jej książ­ki, myślisz jak o apo­kry­fie? Apo­kry­fie do cze­go?

Może jest to apo­kryf do mnie samej, któ­rą mogła­bym być, gdy­bym wpi­sa­ła się w kano­nicz­ną wizję sie­bie sprzed lat? W tej książ­ce już od ini­cjal­ne­go szki­cu widać pęk­nię­cie – Epi­fa­nia z Mali­gno jesz­cze chce odciąć się od swo­jej emo­cjo­nal­no­ści, cie­le­sno­ści, kobie­co­ści, ale już jej się to prze­sta­je uda­wać. Teraz raczej uda­je nie­wzru­szo­ny mate­riał na naukow­ca, niż nim napraw­dę jest. Przy­po­mi­na Ale­go­rię Nauki z obra­zu Gio­van­nie­go Sero­di­ne – niby obwa­ro­wu­je się jesz­cze ste­ryl­ny­mi narzę­dzia­mi z labo­ra­to­rium teo­rii lite­ra­tu­ry, ale już czu­je, że jej apo­kry­ficz­nym posłan­nic­twem będzie coś inne­go, ktoś inny, wycze­ku­ją­ca mlecz­ne­go wykar­mie­nia gro­mad­ka „jakichś innych”.

Kolej­ne szki­ce opa­tru­jesz modli­tew­ny­mi pod­ty­tu­ła­mi, czy moż­na powie­dzieć, że swo­je pisa­nie trak­tu­jesz tro­chę jak medy­ta­cję? Czy te zwro­ty, choć wzię­te z męskie­go języ­ka (łaci­ny), mają pro­wa­dzić w stro­nę tego, co za Julią Kri­ste­vą nazy­wasz pre­sym­bo­licz­nym?

Misty­ka jest nie­sły­cha­nie waż­na dla moje­go pisa­nia, dla moje­go rozu­mie­nia kobie­co­ści i samej sie­bie. Dru­gi esej w tej książ­ce – o anar­cho­mi­sty­cy­zmie we współ­cze­snej lite­ra­tu­rze – powstał w tym roku i jest odpo­wie­dzią na ocze­ki­wa­nia Epi­fa­nii z Mali­gno sprzed pra­wie dzie­się­ciu lat (to dla­te­go oba tek­sty, odle­głe chro­no­lo­gicz­nie, zna­la­zły się w książ­ce obok sie­bie).

Pod­ty­tu­ły, nawią­zu­ją­ce do języ­ka litur­gicz­ne­go, poja­wi­ły się już na eta­pie skła­da­nia książ­ki w całość – są więc zamy­słem kon­struk­cyj­nym – ale odzwier­cie­dla­ją coś, co w moim pisa­niu tkwi nie­świa­do­mie chy­ba od zawsze, a zatem może mie­ści się w sfe­rze pre­sym­bo­licz­nej, tak jak ją defi­nio­wa­ła Kri­ste­va? Zauwa­ży­łam (ale też zwró­co­no mi na to uwa­gę), że o doświad­cze­niach cią­ży, poro­du czy poło­gu – a więc o tym, co bar­dzo fizjo­lo­gicz­ne, zwie­rzę­ce, wręcz abiek­tal­ne – piszę w wier­szach w spo­sób mistycz­ny, zaprzę­ga­jąc do wyra­że­nia gra­nicz­ne­go położ­ni­cze­go jęku cyta­ty biblij­ne czy modli­tew­ne inkan­ta­cje. Ktoś powie, że oto zin­te­rio­ry­zo­wa­łam patriar­chal­ne ryty rytu­ału i stra­ci­łam dostęp do samej sie­bie (tkli­wej, cie­le­snej, zwie­rzę­cej, natu­ral­nej) – i okej, ma pra­wo do takiej inter­pre­ta­cji. Dla mnie jed­nak otwie­ra­nie się wewnętrz­ne­go morza w cza­sie poro­du było (po trzy­kroć) doświad­cze­niem zarów­no skraj­nie fizjo­lo­gicz­nym, jak i rady­kal­nie meta­fi­zycz­nym – i tę dwo­istość chcia­łam opi­sać. Być może obe­rwę za to w skó­rę, bo zauwa­ży­łam, że za mówienie/pisanie o macie­rzyń­stwie – jak­kol­wiek, z każ­dej stro­ny, a co dopie­ro z obu stron naraz – się obry­wa. Ale nic nie pora­dzę na to, że w moich pry­wat­nych głę­biach pre­sym­bo­licz­nych, w miej­scu otwie­ra­nia się cie­le­sno­ści, „rytm trau­mi refre­nem” lita­nii, rytu­al­nych zaśpie­wów czy mistycz­nych aktów strze­li­stych. Opi­sa­łam to jak naj­bar­dziej szcze­rze, a jeśli spły­nie za to na mnie kubeł pomó­wień, to też okej – oto jest gło­wa mat­ki, pole­waj­cież!

Jak do Two­jej twór­czo­ści dziś i do sie­bie wza­jem­nie mają się dwie for­mu­ły poja­wia­ją­ce się w Two­ich szki­cach, z jed­nej stro­ny – wiersz-dom, dają­cy schro­nie­nie, poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, z dru­giej anar­cho­mi­sty­cyzm, za któ­rym idzie otwar­cie na wie­lość moż­li­wo­ści, na obja­wie­nia, wszak łączysz anar­cho­mi­sty­cyzm z żydow­ską Sze­chi­ną – boską obec­no­ścią, któ­ra, jak piszesz – „nigdzie nie ma wła­sne­go tro­nu”.

Dom, gniaz­do­wa­nie, oko­py­wa­nie się w pry­wat­no­ści – to moty­wy, któ­re w moim pisa­niu są obec­ne już od tomu Zagniaz­dow­ni­ki. Tam opo­zy­cja mię­dzy zado­mo­wie­niem a wyko­rze­nie­niem jest zawar­ta już na okład­ce, bo książ­ka ma nie tyl­ko dwa tytu­ły – Zagniaz­dow­ni­ki i Gniaz­dow­ni­ki – lecz nawet dwie autor­ki: jed­na to panień­ska Joan­na Muel­ler, dru­ga – Joan­na Licz­ner z nazwi­skiem po mężu. Dedy­ka­cje rów­nież są dwie: dla „domow­ni­ków” i dla „obcow­ni­ków”. Kolej­ne książ­ki, tak­że Powle­kać rosną­ce, i ta poetyc­ka, któ­rą teraz piszę, są poru­sza­ne podob­nym ruchem mię­dzy zamknię­ciem a otwar­ciem, mię­dzy pry­wat­nym a publicz­nym (ale już nie­ko­niecz­nie „poli­tycz­nym”), mię­dzy azy­lem intym­no­ści a zbłą­dze­niem w nie­zna­ne obsza­ry.

Po co mi ta dwo­istość? Chy­ba wła­śnie po to, żeby się w tym bez­piecz­nym domu (tym real­nym i tym sym­bo­licz­nym) nie oko­pać na amen, nie zgnu­śnieć, nie zamie­nić się w jed­ną z tru­po­szo­wa­tych kobiet opi­sy­wa­nych przez Bet­ty Frie­dan w Misty­ce kobie­co­ści (książ­ka jest wpraw­dzie sprzed pół wie­ku, ale wca­le nie tra­ci na aktu­al­no­ści). Anar­cho­mi­sty­cyzm to for­mu­ła pozwa­la­ją­ca unik­nąć para­li­żu, któ­rym gro­zi­ło­by pod­da­nie się misty­ce kobie­co­ści. I nie cho­dzi tu o anar­cho­mi­sty­cyzm jako model reli­gij­no­ści, choć zapew­ne może nim być. Anar­cho­mi­sty­cyzm – tak, jak go sobie wymy­śli­łam, jak go prze­czu­łam i opi­sa­łam – to raczej spo­sób bycia: kobie­ce, mat­czy­ne, gościn­ne otwar­cie się na to, co do nas przy­cho­dzi w odwie­dzi­ny. Jest on czymś domo­wym, bo odby­wa się w intym­nym wnę­trzu nasze­go „ja”, ale jest też ryzy­kow­nym otwar­ciem na nie­bez­pie­czeń­stwo – bo nie wiesz, kogo podej­mu­jesz: czy to wizja, chwi­lo­wy blask Sze­chi­ny, czy to kusze­nie, mrocz­na obec­ność, a może zwy­kłe obłą­ka­nie? W tym zna­cze­niu anar­cho­mi­sty­cyzm jest tak­że for­mu­łą poetyc­ką: wiersz-dom sta­je się domem otwar­tym na wszel­kie nawie­dze­nia, roz­ma­ite, czę­sto ze sobą sprzecz­ne, moż­li­wo­ści sen­su i bez­sen­su. Na pew­no nie jest już wte­dy jało­wą igrasz­ką, eks­klu­zyw­ną zabaw­ką. Jest raczej roz­pulch­nio­nym, inklu­zyw­nym wnę­trzem (wybacz nagłą zmia­nę meta­fo­ry z archi­tek­to­nicz­nej na macicz­ną), w któ­rym mogą zagnieź­dzić się roz­ma­ite „apo­kry­fy pre­na­tal­ne”.

Odwo­łu­jesz się do pro­po­zy­cji Jolan­ty Brach-Cza­iny opi­su­ją­cej poród jako doświad­cze­nie rady­kal­ne­go otwar­cia, więc doświad­cze­nie uni­wer­sal­ne, nie­wy­łącz­nie kobie­ce. Jed­no­cze­śnie Two­ja reflek­sja na ten temat jest bar­dzo soma­tycz­na, czy więc rze­czy­wi­ście poród może być meta­fo­rą?  

Jak widzisz, ja nie­kie­dy ska­czę po meta­fo­rach jak konik polny (może kuznie­czik Chleb­ni­ko­wa?), więc nie widzę w tym pro­ble­mu, jed­nak Two­je pyta­nie jest bar­dzo istot­ne. Roz­wa­ża­ły­śmy kwe­stię uni­wer­sal­no­ści poro­du jako meta­fo­ry z uczest­nicz­ka­mi Wspól­ne­go Poko­ju – semi­na­rium o lite­ra­tu­rze kobiet, któ­re współ­pro­wa­dzę w war­szaw­skim Sta­ro­miej­skim Domu Kul­tu­ry. Nie pamię­tam, jaki był gre­mial­ny wnio­sek (zapew­ne nie było, bo zwy­kle każ­da z nas obsta­je przy swo­im), ale przy­po­mi­nam sobie, że któ­raś z dziew­czyn obru­szy­ła się na zawłasz­cza­nie meta­fo­ry poro­du przez dys­kurs toż­sa­mo­ścio­wy aspi­ru­ją­cy do uni­wer­sal­no­ści.

Jeśli cho­dzi o mnie, to chy­ba rze­czy­wi­ście nie odwa­ży­ła­bym się we wła­snym pisa­niu żon­glo­wać tą meta­fo­rą, gdy­bym nie popar­ła jej pry­wat­nym doświad­cze­niem – choć z dru­giej stro­ny uwa­żam, że na przy­kład Tymo­te­usz Kar­po­wicz, choć męż­czy­zna, pięk­nie wyzy­skał moty­wy poro­do­we w wier­szach z Odwró­co­ne­go świa­tła. Cie­szę się, że nazwa­łaś moją reflek­sję o poro­dzie „soma­tycz­ną”. Ten­że Kar­po­wicz użył gdzieś okre­śle­nia „meta­fo­ra fizjo­lo­gicz­na” – i myślę, że poród też jest taką meta­fo­rą. Waż­ne jed­nak, żeby był on jed­no­cze­śnie meta­fo­rą filo­zo­ficz­ną (co uda­ło się Brach-Cza­inie) i meta­fi­zycz­ną (co chcia­ła­bym osią­gnąć we wła­snym pisa­niu).

Jeden ze szki­ców koń­czysz sło­wa­mi: „ona [cią­ża] musi mnie prze­pi­sać”. Czy uda­ło się „cią­ży prze­pi­sać Cie­bie”? W jaki spo­sób?

Każ­da z moich trzech ciąż „prze­pi­sa­ła mnie” na swój spo­sób – a ese­je i wier­sze to apo­kry­fy tego prze­isto­cze­nia. Co wię­cej, każ­de dziec­ko – po swo­je­mu, wła­snym cha­rak­te­rem – prze­pi­su­je mnie codzien­nie od nowa. Na pew­no te doświad­cze­nia i te trzy małe isto­ty prze­ni­co­wa­ły mnie, prze­wró­ci­ły (jak to napi­sa­łam w wier­szu „drą­żel”) „na mięk­ką, wewnętrz­ną stro­nę”. I wciąż prze­wra­ca­ją, kie­dy tyl­ko gro­zi mi tward­nie­nie, jało­wie­nie, uzbra­ja­nie samej sie­bie. W książ­ce posłu­gu­ję się – poza moty­wem poro­du – meta­fo­rą wylin­ki: zrzu­ca­nia sta­rej, stward­nia­łej skó­ry i uka­zy­wa­nia się w nowym, deli­kat­nym, podat­nym na zra­nie­nia oskór­ku. Te toż­sa­mo­ścio­we wylin­ki są nie­zbęd­ne, trze­ba je cią­gle powta­rzać, żeby nie uwię­znąć w zbroi wła­sne­go wize­run­ku, żeby nie „stru­po­szeć” za życia. Dzie­ci – te noszo­ne w brzu­chu i te bie­ga­ją­ce u mami­nej spód­ni­cy – bar­dzo się tych wyli­nek doma­ga­ją i są przy tym nie­zwy­kle pomoc­ne.

Anty­fo­ną na wyj­ście z Two­jej książ­ki jest cytat z Kubu­sia Puchat­ka: Sowa Prze­mą­drza­ła: – Dosze­dłem do koń­ca moje­go trak­ta­tu autobiograficznego./ Kubuś Pucha­tek: – Czy to bola­ło?”. Waż­ne miej­sce zaj­mu­ją w niej repro­duk­cje i zdję­cia, tak­że te bar­dzo oso­bi­ste. Czy bola­ło? Czy bolał ten gest zdej­mo­wa­nia – o czym piszesz – wik­to­riań­skiej zasło­ny ze swo­jej twa­rzy, twa­rzy mat­ki? Czy bola­ło – szcze­gól­nie wyraź­ne w ostat­nim szki­cu – odsła­nia­nie wła­snych blizn po mamie, anty­cy­po­wa­nie tych, któ­re zosta­wisz na swo­ich dzie­ciach, zwłasz­cza cór­kach (bo czy moż­li­we jest macierzyństwo/ rodzi­ciel­stwo nie­ra­nią­ce)?

Cytat pocho­dzi wła­ści­wie nie z samej książ­ki, ile z fil­mu (jed­nej z now­szych ekra­ni­za­cji przy­gód Puchat­ka), na któ­rym byłam w kinie z moją star­szą cór­ką – ude­rzy­ło mnie wte­dy to zda­nie i dla­te­go tak, z głu­pia frant i tro­chę naśmie­wa­jąc się z wła­snej auto­bio­gra­ficz­nej powa­gi, zakoń­czy­łam książ­kę.

Ale tak, to wszyst­ko bola­ło i prze­stra­sza­ło. A nawet, przy­znam Ci się, że teraz, kie­dy wła­śnie koń­czę osta­tecz­ne sczy­ty­wa­nie książ­ki przed zesła­niem jej do dru­kar­ni (więc sta­je się ona taka „nie­od­wra­cal­na”) – ten strach jak­by nara­sta. Ból już chy­ba nie, zabo­leć może to, jak ta książ­ka zagra w odbio­rze naj­bliż­szych, bo nikt z nich tego jesz­cze nie czy­tał, ale samo pisa­nie to pró­ba prze­pra­co­wa­nia oso­bi­stych trau­mek, któ­re po wyla­niu żalów na papier doku­cza­ją jak­by mniej. Ale lęk jest coraz więk­szy. Coraz bar­dziej boję się reak­cji osób opi­sa­nych w mojej książ­ce, i to opi­sa­nych ze szcze­ro­ścią, z któ­rej nie chcia­łam zre­zy­gno­wać dla dobre­go samo­po­czu­cia wszyst­kich. Wiesz, ja o tym samym niby piszę w wier­szach, ale wier­sze to dobre schow­ki na rze­czy oso­bi­ste, zawsze moż­na się wykrę­cić, że „to była tyl­ko taka meta­fo­ra” – nato­miast w tej dziw­nej for­mie, któ­rą sobie wybra­łam, to już nie da się tak łatwo wywi­nąć. Ale sta­ra­łam się, żeby ta moja szcze­rość była obo­siecz­na. Jeże­li komuś coś wyrzu­ca­łam, to naj­pierw dzie­sięć razy zro­bi­łam wła­sny rachu­nek sumie­nia (żeby już nie być tą małą zgryź­li­wą dewot­ką, któ­rą spor­tre­to­wa­łam w ostat­nim szki­cu).

Rela­cja mię­dzy mat­ką a jej cór­ką – to jest chy­ba jeden z naj­bo­le­śniej­szych i naj­bar­dziej draż­li­wych tema­tów, po jakie moż­na się­gnąć. W opi­sie łatwo popaść w piskli­we J’Accuse…! – a tego nie chcia­łam. Ale na szczę­ście napi­sa­łam ten esej, któ­ry jest swo­istym listem do mojej mamy, w momen­cie, gdy sama byłam już mamą dwóch córek i gdy ją samą zaczę­łam wresz­cie lepiej rozu­mieć. Mam świa­do­mość, że dopie­ro led­wo dra­snę­łam ten temat – i chcia­ła­bym go kie­dyś roz­bu­do­wać, ale na to Sowie Prze­mą­drza­łej potrze­ba jesz­cze trosz­kę nowych doświad­czeń J.

Czy cią­ża, macie­rzyń­stwo miały/mają wpływ na to, po jakie książ­ki się­gasz? Czy coś się zmie­ni­ło w Two­ich lek­tu­rach?

Rze­czy­wi­ście się­gam teraz po inne książ­ki niż na stu­diach czy pod­czas robie­nia (nie­do­szłe­go zresz­tą) dok­to­ra­tu. Macie­rzyń­stwo pew­nie mia­ło na tę zmia­nę jakiś wpływ, ale może było tyl­ko czę­ścią lek­tu­ro­we­go doj­rze­wa­nia, któ­re nastą­pi­ło­by tak czy owak. Kie­dyś poże­ra­łam wszyst­kie pozy­cje z dzia­łu „teo­ria lite­ra­tu­ry”, fascy­no­wa­łam się książ­ka­mi auto­te­ma­tycz­ny­mi – teraz więk­szość z nich zwy­czaj­nie mnie nudzi. Czy­tam nato­miast mnó­stwo ksią­żek pisa­nych przez kobie­ty – może dla­te­go, że szu­kam w nich opi­su tego, cze­go sama doświad­czam, a może też dla­te­go, że uczest­ni­czę w spo­tka­niach Wspól­ne­go Poko­ju, a tam roz­ma­wia­my wła­śnie o pisa­niu kobie­cym. W sumie mam teraz mikro­sko­pij­nie mało cza­su na czy­ta­nie – kie­dy znaj­du­ję wresz­cie wol­ną chwi­lę, gdy aku­rat nie ogar­niam całe­go tego maj­da­nu domo­wo-dzie­cię­ce­go, to wolę wyko­rzy­stać czas na wła­sne pisa­nie niż na czy­ta­nie. I tak to się krę­ci…

Doświad­cze­nia­mi, na któ­rych się kon­cer­tu­jesz, są cią­ża i poród, dla­cze­go nie piszesz o macie­rzyń­stwie „po”? Czy Two­ją opo­wieść, Two­ją for­mu­łę anar­cho­mi­sty­cy­zmu da się odnieść do macie­rzyń­stwa – tego dłu­gie­go cza­su pie­lę­gno­wa­nia – zwią­za­ne­go z ogra­ni­cze­niem lub co naj­mniej przede­fi­nio­wa­niem kre­acyj­no­ści, nie­skoń­czo­nej wie­lo­ści moż­li­wo­ści. A może to wła­śnie macie­rzyń­stwo daje koniecz­ne opar­cie, cię­żar, któ­re­go potrze­bu­je twór­czość?

W ostat­nim ese­ju – „Baśni o tym, co jest ukry­te w śla­dach” – zna­la­zły się „jaskół­ki” tego post­par­tum, o któ­re pytasz. Piszę tam o swo­jej rela­cji ze star­szą cór­ką, nakła­da­jąc ją jed­no­cze­śnie na moją rela­cję z mamą. Obser­wu­jąc dzie­ciń­stwo mojej tró­jecz­ki, wra­cam – jak w anam­ne­zie – do wła­sne­go dzie­ciń­stwa. Tych „baśni post­na­tal­nych” mia­ło być w książ­ce wię­cej, ale pomy­śla­łam, że sko­ro ona ma pod­ty­tuł „apo­kry­fy pre­na­tal­ne”, to lepiej będzie, jeśli zosta­wię sobie te tema­ty na przy­szłe pisa­nie, a teraz zaj­mę się głów­nie kwe­stią „pre” i „natal”. Dzie­ci – i mój sto­su­nek do nich – przede­fi­nio­wu­ją to, co dotąd myśla­łam o wła­snym dzie­ciń­stwie, to, jak postrze­ga­łam swo­ich rodzi­ców i dziad­ków (zwłasz­cza opi­sa­ne w książ­ce kobie­ty: mamę i bab­cię). Te powro­ty są mi potrzeb­ne, żeby iść do przo­du – nie­wy­klu­czo­ne, że o tym wła­śnie będzie moja kolej­na książ­ka ze szki­ca­mi.

Zde­cy­do­wa­nie dru­go­pla­no­wym boha­te­rem (może z wyjąt­kiem dwóch szki­ców) Two­jej książ­ki jest ojciec Two­ich dzie­ci. Dla­cze­go u Cie­bie raczej macie­rzyń­stwo niż rodzi­ciel­stwo?

Chy­ba powtó­rzę swo­je ostat­nie zda­nie: że o ojcu dzie­ci napi­szę w następ­nej książ­ce J. A tak na poważ­nie, to nie wiem, cze­mu Epi­fa­ne­sa w książ­ce jest tak mało – może nie mam z nim pora­chun­ków, któ­re trze­ba by wywle­kać w Powle­kać? A może kiep­sko piszę o miło­ści mał­żeń­skiej i dopie­ro szu­kam na nią języ­ka (i pew­nie w poezji, na przy­kład w naj­now­szych wier­szach, znaj­du­ję, ale ese­istycz­nie nie bar­dzo umiem to ugryźć)? I jesz­cze to, co mnie samo ude­rzy­ło dopie­ro dzi­siaj, przy nie wiem już któ­rej lek­tu­rze tej książ­ki – w niej zna­la­zły się dedy­ka­cje jedy­nie dla kobiet, i w ogó­le jest to książ­ka głów­nie o kobie­tach (co nie zna­czy, że tyl­ko dla kobiet!). Nie mia­łam takie­go zało­że­nia, takie­go femi­ni­stycz­ne­go a prio­ri, po pro­stu jakoś tak wyszło. Gdy­bym była pro­za­icz­ką, to pew­nie mogła­bym sobie wyrzu­cać brak męskiej per­spek­ty­wy, bo świad­czy­ło­by to o bra­kach w wyobraź­ni i nie­umie­jęt­no­ści wykre­owa­nia posta­ci męż­czyzn, ale w bar­dzo oso­bi­stych ese­jach – i to w dodat­ku trak­tu­ją­cych o intym­nych spra­wach kobiet: cią­ży, poro­dzie, poło­gu, sie­dze­niu w domu z dzieć­mi – może zosta­nie mi wyba­czo­ne patrze­nie z zawę­żo­nej bab­skiej per­spek­ty­wy?

Wpi­su­jesz swo­ją książ­kę w trój­kąt (nie­ber­mudz­ki): Melan­cho­lii – Misty­ki – Miło­ści. Czy a raczej – jak swo­istej misty­ce macie­rzyń­stwa, o któ­rej piszesz, uda­je się prze­zwy­cię­żać zama­chy ste­reo­ty­pu spo­łecz­ne­go z jed­nej stro­ny i mani­fe­mi­ni­zmu z dru­giej?

Nie wiem, czy się uda­je, to już oce­nią czy­tel­ni­cy. Szcze­rze mówiąc, to jestem ciut prze­ra­żo­na ewen­tu­al­nym odbio­rem mojej książ­ki, a kon­kret­niej tym, o co pytasz – zama­cha­mi ste­reo­ty­po­we­go kowa­dła spo­łecz­ne­go z jed­nej stro­ny i mło­tem sióstr femi­ni­stek z dru­giej. Ale ja w ogó­le jestem przy­go­to­wa­na na atak z róż­nych stron. Femi­nist­ki powie­dzą zapew­ne, że nie da się napi­sać książ­ki o macie­rzyń­stwie, nie wspo­mi­na­jąc o abor­cji, a ja wła­ści­wie o niej nie napi­sa­łam (a już na pew­no nie opo­wie­dzia­łam się pro­czoj­sow­sko). Para­dok­sal­nie to samo (tyl­ko z wek­to­rem pro­laj­fer­skim) mogą mi zarzu­cić oso­by bliż­sze misty­ce, któ­rym w moim mode­lu macie­rzyń­skie­go anar­cho­mi­sty­cy­zmu zapew­ne zabrak­nie wyraź­ne­go sta­no­wi­ska w spra­wie abor­cji. Ale ja nie chcia­łam wda­wać się w tę – oczy­wi­ście fun­da­men­tal­ną – dys­ku­sję, bo ona zno­wu przy­sło­ni­ła­by wszyst­ko inne. Wspo­mi­nam o tym w wywia­dzie, ale mam nadzie­ję, że i z nie­go zosta­nie w pamię­ci odbior­ców cokol­wiek wię­cej niż „Muel­ler odpo­wie­dzia­ła, że się nie opo­wie­dzia­ła”.

Wła­śnie, w swo­jej opo­wie­ści doko­nu­jesz kil­ku istot­nych prze­kro­czeń, uwal­niasz misty­kę macie­rzyń­stwa od – jak go nazy­wasz – „mat­ko­pol­ko­we­go” dys­kur­su, jed­no­cze­śnie posze­rzasz ją o sfe­rę abiek­tal­ną. Się­ga­jąc po opo­wie­ści antro­po­lo­gów o obrzę­dach zwią­za­nych z poro­dem i poło­giem, zda­jesz się dystan­so­wać do zawłasz­cza­ją­ce­go pro­blem języ­ka socjo­lo­gii, co nie zna­czy, że z nie­go nie korzy­stasz. Bar­dzo odważ­nie doty­kasz tabu poro­du, poka­zu­jąc, że afir­ma­cja Naro­dzo­ne­go, Dopie­ro-Co-Powle­czo­ne­go wca­le nie musi być pro­sta. Piszesz o trau­mie poro­nie­nia, o decy­zji porzu­ce­nia wyda­ne­go na świat dziec­ka. W te nie­afir­ma­tyw­ne rejo­ny pro­wa­dzi Cię poezja: poemat Sylvii Plath Trzy kobie­ty, wier­sze Anny Świrsz­czyń­skiej, czy zbli­że­nie się do tych doświad­czeń jest kata­li­za­to­rem dla Two­ich zawa­hań, szcze­pion­ką prze­ciw „defor­ma­cjom w afir­ma­cji”, pozwa­la­ją­cą Ci lepiej zro­zu­mieć wła­sne cią­że, trzy­krot­ne macie­rzyń­stwo? Czy takim kata­li­za­to­rem jest też wła­sna poezja? Wszak przy­wra­casz meta­fo­rę pisa­nia jako rodze­nia, „przy­wra­casz”, bo czę­ściej mówi się dziś o wier­szu-pro­jek­cie, wier­szu-kon­struk­cie języ­ko­wym niż wier­szu-isto­cie.

Doty­kasz w swo­im pyta­niu wie­lu waż­nych spraw. To może naj­pierw powiem o tym, co nazy­wasz „prze­kro­cze­nia­mi”, a co ja bym nazwa­ła „spoj­rze­nia­mi ana­mor­ficz­nym” (wiesz, że mam jobla na punk­cie ana­mor­foz, praw­da?). Patrzeć ana­mor­ficz­nie (i nie przez przy­pa­dek brzmi to podob­nie jak „anar­cho­mi­stycz­nie”), to zna­czy patrzeć na wszyst­ko z nie­ty­po­wej per­spek­ty­wy, poszu­ki­wać w każ­dym zda­rze­niu, osą­dzie, prze­ko­na­niu, w każ­dej ide­olo­gii, takie­go punk­tu, w któ­rym pozor­nie nie­istot­ny szcze­gół oka­że się klu­czo­wy dla całe­go obra­zu. No wiesz, nale­ży usta­wić się np. przed Amba­sa­do­ra­mi Hol­be­ina tak, żeby ten dziw­ny maziaj u ich stóp oka­zał się czasz­ką… I tak ze wszyst­kim. Dla przy­kła­du: gdy­bym chcia­ła roz­pa­try­wać swo­je doświad­cze­nia macie­rzyń­skie w ramach dys­kur­su „mat­ko­pol­ko­we­go”, to wła­sna fizjo­lo­gia, cie­le­sność była­by dla mnie jedy­nie odrzu­ca­nym abiek­tem, tym wła­śnie wykrzy­wio­nym kawał­kiem obra­zu, któ­re­go nie potra­fi­ła­bym zro­zu­mieć – a zatem moje doświad­cze­nie było­by nie­peł­ne, nie­od­czy­ta­ne, zakry­te jak twarz mat­ki na wik­to­riań­skich foto­gra­fiach. Nato­miast pró­ba opi­sa­nia pry­wat­ne­go doświad­cze­nia w kate­go­riach „misty­ki macie­rzyń­stwa”, ale z nakład­ką abiek­tal­ną, pozwa­la mi odna­leźć wła­ści­wą per­spek­ty­wę ana­mor­ficz­ną – dzię­ki cze­mu i dusza jest syta, i cia­ło w całej oka­za­ło­ści. Tak to wła­śnie dzia­ła: że owszem, się­gam po dys­kur­sy socjo­lo­gicz­ne, publicz­ne, insty­tu­cjo­nal­ne, ale nicu­ję je – ana­mor­fi­zu­ję – tym, co intym­ne, pry­wat­ne, oso­bi­ście doświad­czo­ne.

Być może rodza­jem takie­go ana­mor­ficz­ne­go prze­ni­co­wa­nia jest rów­nież oglą­da­nie mrocz­nych, tabu­izo­wa­nych sfer macie­rzyń­stwa przez pry­zmat poezji. Kil­ka dni temu w sta­ro­miej­skim Wspól­nym Poko­ju pokłó­ci­ły­śmy się o wiersz „Pierw­sze spoj­rze­nie” Świrsz­czyń­skiej. Jed­na z nas uwa­ża­ła, że poet­ka „ściem­nia”, gdy pisze, że pierw­szy raz spoj­rza­ła na swo­je naro­dzo­ne dziec­ko z nie­na­wi­ścią – że wiersz jest emo­cjo­nal­nie skła­ma­ny, sztucz­ny, zide­olo­gi­zo­wa­ny i w ogó­le sła­by. A ja wie­rzę Świrsz­czyń­skiej i cho­ciaż patrząc na moje nowo­rod­ki, nie czu­łam nie­na­wi­ści, to jed­nak sta­ram się roz­pa­try­wać wyzna­nie poet­ki ana­mor­ficz­nie – i wiem, że jej bole­sna szcze­rość nie jest ście­mą, ide­olo­gią ani obli­czo­ną na efekt kre­acją. To samo czu­ję, gdy czy­tam wier­sze Sylvii Plath – czę­sto trud­no mi nastro­ić wła­sne spoj­rze­nie tak, żeby ujrzeć ukry­ty w nich ana­mor­ficz­ny kształt, ale sta­ram się je zro­zu­mieć, zro­zu­mieć na przy­kład wszyst­kie trzy opi­sa­ne przez poet­kę boha­ter­ki z poema­tu Trzy kobie­ty: i tę, któ­ra szczę­śli­wie powi­ła, i tę, któ­ra poro­ni­ła, i wresz­cie tę, któ­ra porzu­ci­ła. Bo tak napraw­dę te trzy kobie­ty, nawet jeśli nie mamy z nimi pozor­nie nic wspól­ne­go, mogą – w odpo­wied­niej per­spek­ty­wie – oka­zać się ana­mor­ficz­ny­mi por­tre­ta­mi każ­dej (i każ­de­go) z nas.

Nie­zwy­kle cie­ka­wy i waż­ny wyda­je mi się spo­łecz­ny – nie znaj­du­ję inne­go sło­wa – wymiar Two­jej książ­ki, wcze­śniej nie­obec­ny w Two­jej twór­czo­ści, kie­dy wspo­mi­nasz o doświad­cze­niu zawłasz­cze­nia cię­żar­ne­go brzu­cha, poczu­ciu ubez­wła­sno­wol­nie­nia przez dziec­ko. Przy­wo­łu­jesz przy tym zna­ne książ­ki podej­mu­ją­ce ten temat, zda­jesz się więc mówić, że te kwe­stie trze­ba po swo­je­mu prze­pi­sy­wać?

Cie­szę się, że uzna­łaś moją książ­kę za – jakoś tam – spo­łecz­nie zaan­ga­żo­wa­ną, bo oba­wia­łam się, że już na zawsze przy­lgnę­ła do mnie ety­kiet­ka „nie­za­an­ga­żo­wa­nia”, ode­rwa­nia od rze­czy­wi­sto­ści. Przed chwi­lą odmó­wi­łam zaan­ga­żo­wa­nia się w spór o abor­cję, któ­rym żyje pol­skie spo­łe­czeń­stwo, więc pew­nie ety­kiet­ka znów się do mnie przy­klei, ale mam nadzie­ję, że będzie spod niej jed­nak wyzie­rać to, co o pew­nych spo­łecz­nych aspek­tach macie­rzyń­stwa napi­sa­łam. Z dru­giej stro­ny, prze­czy­taw­szy mnó­stwo socjo­lo­gicz­nych ksią­żek o macie­rzyń­stwie, nie czu­łam się w obo­wiąz­ku powta­rzać (lub oba­lać) tez zna­ko­mi­cie wyra­żo­nych przez Éli­sa­beth Badin­ter, Adrien­ne Rich, Bogu­sła­wę Budrow­ską czy inne spe­cja­list­ki w tym tema­cie (np. współ­au­tor­ki arcy­cie­ka­wej książ­ki zbio­ro­wej Poże­gna­nie z Mat­ką Polką? wyda­nej w zeszłym roku). Nie jestem żad­ną domo­ro­słą socjo­loż­ką i nie będę jej uda­wać (jak to dziś robi wie­lu poetów). Nie lubię abs­trak­cyj­nych ględźb poli­tycz­nych, wolę popie­rać swo­je pisa­nie pry­wat­nym doświad­cze­niem (i tak, wiem, że ono tak­że jest poli­tycz­ne, i że w jaki­kol­wiek spo­sób zabie­ra­my głos w spra­wie macie­rzyń­stwa, to zawsze – chcąc nie chcąc – bie­rze­my udział w deba­cie spo­łecz­nej). Ja jestem pro­sta lite­ra­tu­ro­znaw­czy­ni bez dok­to­ra­tu i w swo­jej książ­ce chcia­łam poka­zać, jak lite­ra­tu­ra (nie spo­łe­czeń­stwo, choć lite­ra­tu­ra jest jego czę­ścią) radzi sobie z byciem mat­ką. I jak ja sama – wła­śnie dzię­ki lite­ra­tu­rze – radzę sobie z wła­snym, jak naj­bar­dziej real­nym, macie­rzyń­stwem.

Czy zga­dzasz się ze spo­strze­że­nia­mi Justy­ny Bar­giel­skiej doty­czą­cy­mi szcze­gól­nej potrze­by eks­pre­sji u matek? Co myślisz o pomy­słach szkół pisa­nia dla mam?

Cyto­wa­na prze­ze mnie Bet­ty Frie­dan w 1963 roku poka­zy­wa­ła, co gro­zi mat­kom, któ­re ogra­ni­czą swo­je życie do opie­ki nad dzieć­mi, domem, wik­tem i opie­run­kiem, a nie znaj­dą w nim miej­sca na wła­sny roz­wój i wyra­że­nie samych sie­bie. Zmar­ła nie­daw­no Adrien­ne Rich (nota­be­ne umar­ła dokład­nie tego same­go dnia, kie­dy skoń­czy­łam pisać poświę­co­ny jej w dużej czę­ści esej „Otwar­ty pro­ces o ubez­wła­sno­wol­nie­nie” – i jak tu nie wie­rzyć w „sekret daty”?) w swo­jej prze­pięk­nej książ­ce Zro­dzo­ne z kobie­ty. Macie­rzyń­stwo jako doświad­cze­nie i insty­tu­cja poka­za­ła, jak sama przez wie­le lat – będąc mat­ką trzech synów – wal­czy­ła o wła­sną poezję, o bycie nie tyl­ko mat­ką, ale też poet­ką. Macie­rzyń­stwo, wypeł­nio­ne po brze­gi miliar­da­mi dzie­cię­cych potrzeb­no­stek i zachcia­nek, może spra­wić, że kobie­ta zupeł­nie się w nim roz­pro­szy, roz­pły­nie, znik­nie jak zakry­te mat­ki na wik­to­riań­skich foto­gra­fiach. Dla­te­go za wszel­ką cenę trze­ba wal­czyć: o ten kwa­drans póź­nym wie­czo­rem na napi­sa­nie not­ki na blo­gu, na skrob­nię­cie wier­sza, na jeden kró­ciut­ki zapis o sobie. Cza­sem ta wal­ka daje efek­ty, któ­rych star­cza nawet na całą książ­kę…

O autorach i autorkach

Anita Jarzyna

Urodzona w 1984 roku. Doktor habilitowana, profesor w Instytucie Filologii Polskiej i Logopedii UŁ, wykładowczyni Wydziału Artes Liberales na kierunku antropozoologia. Badaczka literatury, głównie poezji XX-wiecznej, interpretatorka. W obszarze jej zainteresowań znajdują się ekokrytyka, studia nad zwierzętami oraz studia nad Zagładą. Autorka książek „Pójście za Norwidem” (w polskiej poezji współczesnej), Lublin 2013, Imaginauci. Pismo wyobraźni w poezji Bolesława Leśmiana, Józefa Czechowicza, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Tadeusza Nowaka, Łódź-Kraków 2017 oraz Post-koiné. Studia o nieantropocentrycznych językach (poetyckich), Łódź 2019; współredaktorka i redaktorka kilku numerów tematycznych czasopism („Poznańskie Studia Polonistyczne”, „Polonistyka”, „Polonistyka. Innowacje”, „Tekstualia”, „Narracje o Zagładzie”, „Czas Kultury”) oraz tomów zbiorowych, w tym: T. Nowak, Spowiedź wyobraźni (szkice i rozmowy), Kraków 2014. Publikowała m.in. w czasopismach „Colloquia Litteraria”, „Czas Kultury”, „Konteksty. Polska Sztuka Ludowa”, „Pamiętnik Literacki”, „Porównania”, „Poznańskie Studia Polonistyczne”, „Przestrzenie Teorii”, „Slavia Occidentalis”, „Wielogłos” oraz monografiach zbiorowych. Stypendystka m.in. Funduszu im. Rodziny Kulczyków, Funduszu im. Profesora Władysława Kuraszkiewicza; wyróżniona Medalem Młodej Sztuki w dziedzinie literatura (2015) oraz Nagrodą Naukową Fundacji Uniwersytetu Łódzkiego (2016).

Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Powiązania