Joanna Mueller: Szymonie, kilka miesięcy temu podczas Portu Wrocław promowaliśmy antologię debiutów poetyckich Połów 2012, w której znalazł się Twój arkusz „Wysokie obroty”, a oto teraz świętujemy wydanie Twojego pełnoprawnego debiutu – tomiku Nadjeżdża. Wszystko potoczyło się błyskawicznie, podobnie jak w przypadku zeszłorocznego debiutu Kasi Fetlińskiej, a zupełnie inaczej niż w przypadku większości poetów, którzy na publikację pierwszej książki muszą niekiedy czekać latami. Powiedz, jak Ty się czujesz z tym szybkim tempem – zadowolony, zaskoczony, oszołomiony, a może wolałbyś odsiedzieć swoje w poczekalni?
Szymon Słomczyński: Myślę, że już swoje odsiedziałem, choć była to raczej osobista, a nie publiczna „odsiadka”. Nie ukrywam, że chciałem zadebiutować właśnie w Biurze Literackim na długo przedtem, zanim wysłałem swoją propozycję na „Połów”. Jednak dopiero w ubiegłym roku uznałem, że udało mi się napisać takie wiersze, które warto pokazać nie tylko najbliższym. Jestem oczywiście mile zaskoczony, zadowolony i wdzięczny wszystkim, dzięki którym książka mogła ukazać się jeszcze w tym roku – natomiast oszołomienie nie trwało, na szczęście, zbyt długo. Zachłyśnięcie się debiutem, pozostawanie pod jego wpływem i nadmierne przejmowanie się ewentualną recepcją tegoż, jak się wydaje, szkodzi debiutantowi. Pierwsza książka powinna przede wszystkim zachęcać do napisania następnych – i na tym właśnie staram się teraz skoncentrować.
Cieszę się, że mogłam być w pewien sposób akuszerką Twojej książki – najpierw trafiłeś do mojej grupy „połowiczów”, potem redagowałam Twój arkusz i Nadjeżdżę (korci mnie, żeby tak, z rosyjska, odmieniać ten dwuznaczny tytuł), a w listopadzie szykuje się nam w dodatku wspólne spotkanie autorskie. Ciekawe było dla mnie obserwowanie zmian, które zachodziły w samych wierszach, w koncepcji i układzie tomiku. Widziałam, z jakim zaciętym perfekcjonizmem zastanawiałeś się nad każdym słowem, frazą, a nawet przecinkiem. W końcu trzeba było powiedzieć „pas!” i ten tomik urodzić (żeby „lepsze” nie stało się wrogiem „dobrego”). Czy teraz, kiedy Nadjeżdża jest już w drukarni, a może nawet z niej wyjeżdża, masz świadomość dobrze zakończonej – zwieńczonej – pracy, czy jednak, jako nieuleczalny perfekcjonista, chciałbyś przy niektórych tekstach jeszcze trochę „pomajstrować”?
Ja się też cieszę nadzwyczaj i ci najserdeczniej za tę troskliwą akuszerską opiekę dziękuję. Rzeczywiście – w ciągu tych kilku tygodni, które upłynęły od decyzji o wydaniu tomu do przekazania wydawnictwu ostatecznej wersji maszynopisu, starałem się zrobić wszystko, żeby ta ostateczna wersja była jak najlepsza. Nie mnie oceniać, czy i na ile się to udało, ale odkąd powiedziałem „pas!” i książka powędrowała do drukarni, wiersze z Nadjeżdża postrzegam jako skończone, a dalsze ich poprawianie jest ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę.
Gdzieś „na stronie”, w wymianie mailowej, ale też w kilku wierszach (np. w „DNA”, „Mutacje”) pojawia się u Ciebie motyw „przeklętego dziedzictwa”. I nie chodzi mi tu tylko o genetykę czy – tym bardziej – o koligacje rodzinne, lecz raczej o memetykę, o genetyczny kod kulturowy. Pytałam Cię o to już kiedyś, ale chciałabym podrążyć temat. Czy masz jakichś symbolicznych przodków w historii kultury, od których spuścizny nie możesz się uwolnić we własnym pisaniu, którzy wywołują w Tobie Bloomowski „lęk przed wpływem”? Lub – z drugiej strony – takich praojców, po których dziedziczysz chętnie i bez obaw?
Myślę, że zdecydowanie bliższa jest mi zasadnicza niechęć do pozostawania pod czyimkolwiek wpływem (choć nie nazwałbym jej „lękiem”, bo nie znajduję u siebie takich tendencji, nie „idolizuję” nikogo – ani nie idealizuję zresztą też), niezależnie od tego, jak bardzo cenię czyjąś twórczość. Zbyt długie i bezkrytyczne zapatrzenie się na kogo innego (choćby było się przekonanym o doniosłości tego, co pisał, malował, rzeźbił, komponował, reżyserował) to prosta droga do epigoństwa. Skoro jednak w Nadjeżdża są wiersze odnoszące się do obrazów Hoppera i Muncha, to tychże należałoby chyba tu wymienić – acz dziedziczę po nich z obawami i niekoniecznie „chętnie”.
Pochodzisz z Krakowa, a wiem – m.in. z prześmiesznego, karykaturalnego opisu „Krakówka”, który wysłałeś mi w jednym z maili, ale też np. z wiersza „Chochlik” – że tamtejsze środowisko artystyczne i naukowe jest dość specyficzne. Pojadę teraz siermiężnym genetyzmem à la Hipolit Taine: czy Twoje miejsce zamieszkania ma wpływ na Twoje pisanie, czy raczej poezja to ruszenie w trasę i oglądanie wszelkich zadomowień jedynie w samochodowym lusterku?
Ależ oczywiście, że ma wpływ, choćby i dlatego, że od urodzenia mieszkam w tym samym miejscu, a miejsce to jest specyficzne – nie przeczę (choć czy o innych miejscach nie można powiedzieć tego samego?). Wyruszanie w trasę uważam jednak za niezbędne. Czasem bywa jednak tak, że wyjazd do sąsiedniej dzielnicy, z uwagi na kogoś, kogo tam spotkasz, okazuje się bardziej inspirujący od wyprawy do Paryża – niczego Paryżowi, rzecz jasna, nie ujmując.
W pierwszym, a zarazem tytułowym wierszu tomiku piszesz o „wykręcaniu (się)”. I rzeczywiście, mam wrażenie, że jesteś poetą proteuszowym, który w każdym wierszu staje się kimś innym, a przez to nie pozwala się uchwycić, przyszpilić i dotknąć. W utworze „Nadjeżdża” wprost to przyznajesz (jakby ostrzegając czytelnika, co go czeka w tej książce): „ukrywam się dość zręcznie, ale wciąż tu jeszcze/ jestem”. Ta mnogość twarzy i wcieleń jest fascynująca, a zręczność maskowania się – godna podziwu, ale może też wzbudzać u odbiorców pewien niepokój. Nie boisz się, że czytelnicy posądzą Cię o niedostateczną „ilość Szymona w Szymonie”? Nie korci Cię, żeby od czasu do czasu walnąć coś bardziej „autobiograficznie”, twarzą twarz, prosto z trzewi, a nie spod otuliny ról i masek?
Nie boję się żadnych posądzeń, jednak zdaję sobie sprawę z tego, że ktoś – podobnie jak jeden z moich kolegów – może uznać, że jego to „nie porusza”, bo w mojej książce nie ma jednego, wyrazistego podmiotu i jest to „liryka roli”. Pewnie jednak niemożliwym jest stworzenie czegoś, co poruszałoby wszystkich bez wyjątku – ba, nadal zadziwia mnie to, że w ogóle znajdują się tacy, których porusza to samo, co było ważne i dla mnie, kiedy te wiersze powstawały. Sądzę, że relacja między tak zwanym podmiotem lirycznym a autorem jest zazwyczaj bardziej skomplikowana, niż się to może wydawać na pierwszy rzut oka. Nie inaczej jest u mnie. Interpretacja, wedle której „w każdym wierszu staję się kim innym”, jest, podobnie jak inne możliwe interpretacje, uprawniona, ale ja wiem, że w Nadjeżdża znalazło się niemało tekstów jak najbardziej autobiograficznych – niektóre stanowią wręcz przykład bezpośredniego przeszczepienia życiowego doświadczenia w przestrzeń (mniej lub bardziej) liryczną. Czytelnicy od dawna mnie znający osobiście dostrzegą zatem z pewnością dostatecznie dużo „Szymona w Szymonie”, a dla tych znających mnie krócej lub wcale nie będzie to miało zapewne większego znaczenia.
Szczególnie dużo w Twoim tomiku swoistego „maczyzmu”, za który możesz oberwać od krytyczek feministycznych (nawet jeśli będziesz się zarzekał, że to tylko kolejna maska lub wręcz demaskacja zjawiska). Przyznam, że i dla mnie ten autostradowy męski szowinizm sportretowany w Twoich tekstach był dosyć ciężki do zniesienia (ale może to dlatego, że sama przebywam ostatnio raczej na biegunie gniazdującego „maczyzmu”). No to zróbmy symulację – powiedz, jak się będziesz bronił przed atakami „sióstr F.”, jeśli się pojawią?
„Autostradowy męski szowinizm”? Nie bardzo rozumiem dlaczego „autostradowy”, ani dlaczego „szowinizm”, ale nie zamierzam się bronić przed jakimikolwiek atakami. Tomik wierszy szczęśliwie tym się różni od zbioru felietonów, esejów czy też książki (popularno)naukowej, że autor nie musi odpowiadać na jakiekolwiek zarzuty, nie musi nigdzie zamieszczać sprostowań. Jeśli zaś posuwa się do obrony innej niż pisanie kolejnych wierszy, to albo znaczy, że nie jest wystarczająco odporny na krytykę, albo, że krytyka jest nierzetelna, bo odnosi się do samego autora, a nie do napisanych przez niego tekstów. Nie wiem, jak miałoby wyglądać obrywanie od „sióstr F.”, ale przypuszczam, że jeśli czemuś by się dostało, to prędzej wierszom niż mnie, a wiersze powinny się bronić same (to truizm, ale trudno się z nim nie zgodzić), bez mojego udziału. Jeśli zaś ów atak przybrałby wymiar dosłowny, pięściarski (czy też raczej: siarczysto-policzkowy) – to też bym się nie kwapił do odwzajemnienia ciosów. Obawiam się, że w tym ostatnim wypadku riposta w stylu: „uważam, że kobiety nie wolno uderzyć, nawet jeśli to ona zaczęła, więc życzę pani miłego dnia” zostałaby również uznana za szowinistyczną, ale na to już nie mógłbym nic poradzić.
Z jednej strony ostry poetycki maczyzm, z drugiej zaś – kontrapunkty w postaci wierszy pisanych z punktu widzenia kobiet. Która perspektywa jest dla Ciebie ciekawsza, płodniejsza artystycznie, która bardziej wyzwala wyobraźnię?
Nie wiem. To zależy od konkretnej „sytuacji lirycznej”, z którą się w danym wierszu zmagam. Nie wykluczałbym ani nie wywyższał żadnego z tych punktów widzenia, także i dlatego, że niekoniecznie są one zupełnie rozdzielne w moim pisaniu. Ponadto nie pojmuję, dlaczego, kiedy w dramacie, scenariuszu czy powieści wypowiadają się obie płcie – choć autor przecież zazwyczaj również reprezentuje tylko jedną z nich – uznaje się to za naturalne, a w liryce miałoby to wymagać dodatkowych wyjaśnień.
No właśnie – dramat, powieść, chciałam Cię o to zapytać. W poprzednim wywiadzie, którego mi udzieliłeś, przyznałeś, że „lubisz w wierszach opowiadać historie”. I rzeczywiście, Twoje utwory są opowieściami, a zarazem – dzięki wycyzelowanej formie poetyckiej – nie popadają w rozlazłą prozaickość czy, co gorzej, w kawalarską anegdotyczność. Ale może ta skłonność do opowiadania zachęci Cię kiedyś (lub już zachęca) do próbowania sił w formie bardziej rozwiązłej niż mowa wiązana, czyli w prozie lub w dramacie?
Zachęca, jak najbardziej. Na razie do dramatu, bo wydaje mi się, że lepiej mi w tej chwili idzie przedstawienie opowieści w formie samych dialogów niż pełnej opisów prozy – choć i na tę ostatnią, mam nadzieję, przyjdzie kiedyś czas.
Zadam ci pytanie, którego sama nie lubię – o zaangażowanie. Jest taki krytyczny stereotyp, że kiedy poeta mocno rzeźbi w formie wiersza (a Ty jesteś takim poetą), to zwykle nie starcza mu już zacięcia „społecznikowskiego”, nie angażuje się poezją w realia, w których żyje. Teraz poeci gremialnie starają się być zaangażowani, co o tym sądzisz? I – znowu zabawmy się w symulację – co odpowiesz tym, którzy prześlepią porozrzucane po Twoich tekstach aluzje społeczno-polityczne (np. motywy smoleńskie w „Po dziesiątym”, wypowiedzi o Polsce w „Zachłanny przelot nad małą” czy w „Niuanse zostawmy sobie na kiedy indziej”) i będą się domagać jakichś wyraźniejszych publicystycznych deklaracji? A może wiersz „Rewolucja” jest wystarczająco zjadliwą odpowiedzią?
Jeśli „zaangażowanie” rozumielibyśmy jako nieoddalanie się zbytnio od realiów, w których się żyje – to myślę, że lwia część poetów, nie tylko teraz, ale i kiedykolwiek, mimo usilnych starań i uników, od nich tak naprawdę nie może całkiem uciec. Poza tym trudno mi wyobrazić sobie kogoś, kto by się domagał ode mnie – przeczytawszy tomik – takiego zaangażowania, które wymaga stanięcia po określonej stronie ideologicznej barykady. Jeśli by jednak taki ktoś się pojawił i mi coś podobnego w prywatnej rozmowie oznajmił, to bym mu odpowiedział, żeby się sam wyraźniej deklarował, jeśli czuje, że powinien. Ja takiej potrzeby nie odczuwam, bo zdecydowanie bardziej wolę pozostawać z boku i przyglądać się szeroko rozumianym realiom z różnych perspektyw.
W „Rewolucji”, a także w „Ten wiersz ma być buntowniczy” otwartym tekstem nabijasz się z młodocianego buntownictwa, a przynajmniej z jego najbardziej ogranych form. Czy masz wrażenie, że znalazłeś lepszą formę buntowania się niż Twoje podmioty (np. koleżka Uzi), a może bunt zupełnie nie jest Ci do pisania potrzebny?
Czy ja wiem, czy rzeczywiście się nabijam? Dotąd słyszałem, że właśnie przeciwnie – buntuję się nadmiernie, zamiast się zająć refleksją i kontemplacją; co, nawiasem mówiąc, nie wydaje mi się być trafionym zarzutem. Bo jeśli ktoś już w młodości wyłącznie kontempluje, przystaje na zastaną rzeczywistość, zamiast się jej w jakiejś mierze przeciwstawiać, to najprawdopodobniej później także nie będzie się buntował, a bunt, choćby li tylko natury estetycznej, wydaje się przynosić jednak lepsze owoce niż jego całkowity brak.

W wierszu „Pragmatyczny związek” padają słowa, które można odczytać jako Twoją krytykę poezji pisanej przez koleżanki i kolegów: „Trumnami heblują wiersze/ międlący drętwą dykcję; ustami spluwają/ wers za wersem; gdzie trzeba, wycinają/ ranę, po której koniecznie musi/ zjawić się blizna; wstawiają też światło/ i język, i dziecko”. Co najbardziej Cię drażni w dzisiejszej poezji i czego chciałbyś się ustrzec we własnej?
Jeśli idzie o własną, to teraz, już po wydaniu pierwszej książki, wystrzegam się tego, co w niej już się znalazło, żeby druga nie była względem niej wtórna. Przykładowo unikam „słów, które mogą być odczytane jako krytyka poezji pisanej przez koleżanki i kolegów”. Zaś co do „dzisiejszej poezji” ogólnie rzecz biorąc, to gdybym się chciał zajmować krytyką, starałbym się zapewne doprecyzować, co mnie w niej drażni, ale ponieważ się nią zajmować nie chcę – to czuję się zwolniony z obowiązku publicznego oceniania tego, co piszą inni. Zdumiewa mnie, jak łatwo niektórym moim koleżankom i kolegom, którzy również wydali tylko jedną książkę (albo nie wydali jeszcze żadnej), przychodzi dezawuowanie innych sposobów wypowiadania się wierszem albo równie rozplenione – i często nieszczerze – wychwalanie pod niebiosa twórczości znajomych. Być może jednak powyższe zjawiska stanowią nieuchronną konsekwencję chęci łączenia ambicji literackich i krytycznoliterackich. Możliwe, że kolega-podmiot z wiersza „Pragmatyczny związek” cierpiał na tę samą przypadłość, która się objawiła w przytoczonym fragmencie, kiedy aż go palce świerzbiły, żeby temu i owemu (choć niewymienionym z nazwiska, więc w białych rękawiczkach) nieco dołożyć, co się zapewne umiarkowanie udało, bo tego rodzaju „krytyki” współcześnie skazane są na (najczęściej zasadne) przemilczenie.
Wiersz „Jak przygoda, to tylko” jest sprawną żonglerką cytatami z piosenkowych szlagierów. To znacznie zmieniona wersja tekstu, który pierwotnie był przyciężkawo poważny, a teraz – po wpuszczeniu do niego powietrza i dowcipu – prezentuje się wdzięczniej i korzystniej, ale też ma o wiele więcej do powiedzenia. No to teraz – w odniesieniu do lekkiego utworu – zwalista kolubryna pytania: czym dla Ciebie jest wiersz (tak w ogóle): zgrabną igraszką, taneczną rozrywką, ostrą rozgrywką, a może bywa niekiedy grą o wszystko?
Odruchowo mam ochotę odpowiedzieć, że oczywiście jest „grą o wszystko”, ale wtedy sobie przypominam, że „to przecież tylko wiersz” – a gdzieś między wyrażeniami: „tylko wiersz” a „aż wiersz” tworzy się napięcie sprawiające, że chce się dalej pisać; lub, że przestaje się chcieć.
Wrócę jeszcze do tytułu Nadjeżdża. Nadzieją na co jest (jeśli jest) Twój tomik? Co nadjedzie po nim?
Od kwietnia, kiedy to wysłałem Ci pierwszą wersję maszynopisu, piszę wiersze, które w zamierzeniu mają złożyć się na drugą i trzecią książkę. Druga ma być w zamierzeniu odmienna od pierwszej, a trzecia jeszcze bardziej odmienna od drugiej, choć z kolei – w pewnym sensie – tej ostatniej bliżej będzie do pierwszej. Jakkolwiek zawile by to nie brzmiało, sprowadza się do wyrażenia nadziei na to, że uda mi się w ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy oba „otwarte” po Nadjeżdża kręgi wierszy „zamknąć” w zwarte tomy – i że one z kolei w swoim czasie przybiorą materialną formę książek. „Tylko” tyle (albo „aż”).
Na zakończenie powiedz, o co chciałbyś, żebym Cię zapytała, a nie zapytałam?
Nie zapytałaś mnie na przykład o to, czym jeżdżę, a o samochodach mógłbym mówić długo i rozwlekle – więc może to i całe szczęście, że takie pytanie nie przyszło Ci na myśl.
Z mojej strony byłoby to zapewne pytanie o kolor Twojego wozu, więc pozostaje mi podziękować za rozmowę – i trzymać kciuki za dobry rozpęd Nadjeżdża.
W takim razie odpowiem na to niezadane pytanie: obecnie w trasie najczęściej beżowy (a ściślej rzecz ujmując: „kamykowy beż metalizowany”), bo to mój ulubiony samochód. Po mieście jeżdżę czasem zwyczajnym czerwonym, ale zdarza się i tak, że można spotkać mnie w bardziej wiśniowym (oficjalnie nazywa się: „czerwień flamenco”). Również bardzo dziękuję ci za rozmowę.