Jakub Sęczyk: Mieszkasz i piszesz w Krakowie, na który, jak mi się wydaje, zwrócone są oczy literackiej Polski. Jaki wpływ na kształt Twojej poetyki ma kolektyw Krakowskiej Szkoły Poezji? W jaki sposób Ty oddziałujesz na innych?
Paweł Harlender: Ta optyka (Kraków mistrzem poezji) urasta poprzez powtórzenie do rozmiarów karykatury. Sam się nieraz natrząsam, bo ile można, że w KRK najwięcej i najmocniej, NO ALE faktycznie tak jest i proszę się nie dziwić, że Kraków ma dzisiaj najsilniejszą scenę poetycką w Polsce. Obracając się regularnie w gronie napędzających się wzajemnie wytwórców, jesteśmy niejako skazani na progres (buńczuczność z dostawą do domu). Trzeba być wyjątkową kłodą, żeby w takich warunkach się nie rozwinąć.
KSP to potężnych – jak na warunki poetyckie – rozmiarów banda o zmiennym kształcie i stale poszerzających się granicach. To konglomerat twórców i twórczyń, aktywistek i akwizytorów, różnej maści freaków i straceńców. Nie sposób tego jakkolwiek zsyntetyzować czy uspójnić. To środowisko, z którego znaczenia nie zdajemy sobie jeszcze pewnie do końca sprawy. Trudno ocenić skalę cyklonu, znajdując się w jego serduchu. Ja sam – ponieważ urodziłem się stosunkowo niedawno – nie znam innej rzeczywistości poetyckiej od tej, w której funkcjonuję.
Z inicjatywy KSP organizowana jest cała gama elektryzujących środowisko, legalnych i semioficjalnych, spotkań. To odbywające się od paru lat w Bazie Open Majki Ryby czy prowadzone przez Dawida Mateusza w tej samej Bazie spotkania z krytykami, wydawcami, poetkami; to Wernisaże jednego wiersza, które kuratoruje Miłosz Biedrzycki. To wydarzenia, dzięki którym poznałem kochanych ludzi, z którymi współtworzę dzisiaj Stonera i różne jego satelity. W podobnych warunkach powstał ostatnio kolektyw Rzyrador. Pokrewnych spotkań było i będzie więcej. Zastrzyki zajawki, które odbiera się na tych spędach, są mocarne i wie o tym każdy, kto był na choćby jednym z nich. Igła wchodzi głęboko, substancja mimowolnie zaczyna krążyć w żyłach.
Z poetyką jest sprawa wielopiętrowa i zawiła, a ja znów jestem chyba za blisko, żeby oceniać. Wpływ jest przeogromny i wielokierunkowy, a więc też niełatwy do uchwycenia. Mogę powiedzieć, że znaczenie – nazwijmy – życiowe jest dla mnie w tym kontekście tak samo istotne jak poetyckie. Dialog, współdoświadczenie, obserwacja innych okazów w tym rezerwacie, są dla mnie nie mniej kształtujące niż samo poetyzowanie. Oczywiście non stop wystawiamy się na działanie obcych poetyk, a o naszej sile świadczy ich różnorodność, ale też słuchamy się poza wierszami i gdyby na przykład poezja miała zejść pewnego dnia na zawał, mamy parę innych powodów, żeby się dalej spotykać.
Zawał albo proklamacja autonomicznej republiki poetów ‒ żadnego z tych scenariuszy nie chciałbym chyba testować. Zatrzymajmy się przez chwilę na problemach recepcji i artykulacji. Pokolenie, formacja, grupa – zauważyłeś jak łatwo i często serwuje się pojęcia z porządku historyczno-literackiego w zarzewie, oko cyklonu? Można chyba powiedzieć, że wystąpienia Miłosza Biedrzyckiego, Adama Kaczanowskiego czy Roberta Rybickiego odbiły się swego czasu od czoła akademickiej krytyki literackiej i dopiero teraz zachodzą pewne zmiany zarówno w podejściu do poszczególnych poetyk, jak i ich roli w układzie sił na mapie współczesnej poezji. Za Dawidem Kujawą trzeba przyznać, że to prawdopodobnie zjawiska wzajemnie się naświetlające, więcej, warunkujące się. W związku z tym nie przypuszczam, żeby krytyczne milczenie czy brak prób wejścia w spór mogły się w przypadku Nowej Fazy powtórzyć. Czy na przykładzie kolektywu i swoim chciałbyś, nieco przymykając oko na ostrość i kategoryczność sądów, zastanowić się ze mną, przy pomocy jakich kategorii budowany będzie opis debiutanckich książek Pawła Harlendera, Patryka Kosendy, Michała Mytnika? Poszukajmy, jeżeli się da, a spodziewam się, że tak, wspólnego mianownika. Ekstatyczność jako nowy trend i rzeczywista siła młodej poezji? Wyobraźnia przechwytująca ze słownika kapitału produktywność?
Przemilczenia, o których mówisz, są faktycznie dotkliwe. Na szczęście wydaje się, że krytyka zdała już sobie z nich sprawę i szanse na polu się wyrównują. Ludzie od krytyki, jak wspomniany Kujawa, Jakub Skurtys, Anna Kałuża, Paweł Kaczmarski, Marta Koronkiewicz, podchodzą co najmniej nieobojętnie do zjawisk jeszcze do niedawna traktowanych po macoszemu. Poeci, których wymieniłeś – dołączmy do nich jeszcze np. Andrzeja Szpindlera czy Tomasza Pułkę – mieli z grubsza pod górkę, ale też przygotowali grunt pod to, co się teraz odwala. Poezja wymagająca wobec czytelnika (bo działająca według innych reguł odbioru niż te, do których przyzwyczaiła nas szkoła i krytyka) potrzebuje czasu, żeby się dobrać do szerszej świadomości, tak że początkowy opór z nią związany jest jakoś zrozumiały.
Co w poezji nowofazowej może być wyzwaniem dla czytelnika? W myśleniu o utworze poetyckim zaszła istotna zmiana. Odchodzimy od prześwietlania wiersza według upraszczających, archaicznych opozycji typu jednostka‒zbiorowość, język jako faktura/dekoracja vs. język jako środek przekazu, zaangażowanie‒wsobność, sztuka wysoka‒popkultura, które wciąż chyba pokutują w niektórych kręgach. Dzisiaj wyraźnie widać ich nieaktualność, niedorzeczność, wyraźnie widać wzajemne warunkowanie się tych pozornych opozycji, że są co najwyżej pomocnicze i nie warto skupiać na nich swojej uwagi – że element jest częścią zbioru, że mówienie o indywidualnym doświadczeniu jest mówieniem o wspólnocie czy że w eksperymencie językowym nie ma zupełnie niczego sprzecznego z mocnym stąpaniem po ziemi i zaangażowaniem społecznym.
Wydaje mi się, że poezja nowofazowa idzie w kierunku syntezy. Syntezy różnych szkół czy podejść. Ośmielona wyobraźnia, wyobraźnia onieśmielona, prywatność, rozprzężenie zmysłów, neolingwizm, odkłamywanie rzeczywistości, myślenie o polityczności wiersza, cybernetyzm, hermetyzm, ashberyzm itd., zlewają się dzisiaj w wierszu w syntetyczną całość i grają do jednej bramki. Razem mogą więcej. Pomnożenie stosowanych narzędzi pozwala spojrzeć na obiekt z większej liczby perspektyw – zsyntetyzować wiedzę i zintensyfikować doświadczenie. Pomnożenie perspektyw pozwala na OOBE, rozciągnięcie się w przestrzeni, przekroczenie czasu i osiągnięcie kto wie czego, może nawet ekstazy. Totalny przepływ. Uczucie, że jedno jest we wszystkim i wszystko w jednym. Teleskop, mikroskop, kineskop, kalejdoskop, horoskop, mikrofalówka – te wszystkie sprzęty będą nam potrzebne, żeby napisać wiersz nowofazowy.
Nowa Faza to też pisanie pod wpływem doświadczeń często słabo reprezentowanych w poezji. A więc trochę sobie nie wyobrażam budowania opisu nadchodzących książek bez uwzględnienia takich zjawisk jak: Twitter, Tinder, tltr, Messenger, teledyski, gry wideo, filmiki na YT, VR, sztuka cybernetyczna, podła proza gatunkowa, ambitna proza niegatunkowa, psychodelia, używki, leki, tatuaże, pornografia, wrestling, drag queen, imprezy muzyki elektronicznej, transy, las, szamanizm, ezoteryka, medytacja czy kino klasy C. To mniej lub bardziej przykładowy zestaw i chodzi mi w nim o coś więcej niż inspiracje językowe (które też oczywiście są nie bez znaczenia). Myślę o nowych modelach komunikacji międzyludzkiej, które przekładają się na zmianę w myśleniu o komunikacji poetyckiej. Myślę o przeszczepianiu metod konstruowania treści/znaczenia/opowieści czy obrazowania z innych dziedzin sztuki do poezji. Znaczenie konkretnych zjawisk będzie oczywiście różne w zależności od danego osobnika. Mimo wspólnych mianowników trudno tu jednak mówić o wspólnocie doświadczeń. Jak chyba widzisz, autonomiczna republika poetów raczej nam nie grozi.
Żeby nieco ukonkretnić, nie wyobrażam sobie pisania o książce Matwiejczuka bez uwzględnienia kontekstu shitpostingu, o Kosendzie bez myślenia o weird fiction czy najntisowej, popkulturowej plejadzie osobistości, a o Mytniku bez zwrócenia uwagi na wpływy rapu, slangu ulicznego czy grypsery.
Nie bez powodu krążymy chyba wokół awangardowych skojarzeń. Jak mi się wydaje, nie tylko w ogólnym odniesieniu do fermentu krakowskiego, ale także w szczególnym przypadku Zakładów montażu jaźni, projektu twojej pierwszej książki poetyckiej, mówić trzeba o strategii typowej dla wystąpienia manifestacyjnego. Działacie na ustalonej podstawie odniesień, ale wasze poetyki i zakres przeznaczeń wiązanych z wierszem prawdopodobnie różnicują się wraz z krystalizacją postulatów. Można wyobrazić sobie taki konstruktywny i spajający spór za kilka, kilkanaście lat. (Przy czym mam nadzieję, że wszyscy unikniemy dziaderskiego lukru, wełny i stołka).
Powiedziałeś już trochę o przewrocie w postrzeganiu utworu poetyckiego. Chciałbym zapytać, jak zmienia się w takich okolicznościach samo patrzenie. Jest syntetyczne i horyzontalne, skupione na wielości różnych elementów, to już wiemy. Sporo jest w twoich wierszach fraz związanych z okiem, „gzyms oka ponad podziałami”, „spuść ze smyczy oczy”, „naucz się halucynować na trzeźwo”, „siatkówka zaprzęgnięta w kierat”, „ulepimy to dziecko z samego patrzenia”, żeby przywołać tylko niektóre. Nie wydaje mi się, żeby ten sposób obserwacji polegał na pełnej dowolności. Selekcja, której dokonujesz, nie jest też podobna do intuicyjnego reagowania na bodźce. W jaki sposób narzucasz postrzeganiu rygor i czemu to w wierszu służy? Czy można w Twoim przypadku powiedzieć o spójnej, wypracowanej metodzie?
Fajnie, że uderzyłeś w patrzenie, bo to ciekawy temat. Ma dla mnie dwojakie znaczenie. Po pierwsze faktycznie zmysł wzroku, myślenie obrazem. Nasze millenialskie pokolenie jest bardziej niż którekolwiek wcześniej usadowione w kulturze wizualnej. Teledyski, reklamy, billboardy, filmy, wideoklipy, plakaty, komiksy, telewizja, internet, od początku były naturalnym elementem naszego krajobrazu. Nasze sposoby komunikacji odpowiadają zasadom działania tego pejzażu i też stają się coraz bardziej obrazkowe (mmsy => emotikony => giffy => VR). Chyba wiesz o co mi chodzi. Modele naszego myślenia zostały ukształtowane dzięki powyższym formom przekazu/wyrazu. Doświadczenie zmysłowe przekłada się na estetykę naszych wyobrażeń, snów, wizualizacji. Wpływa na to, jak porządkujemy zdarzenia/znaczenia. Jak zapamiętujemy i jak myślimy przyszłość. Zastanawiasz się czasem, kto wybiera kadr twoich wizji? Skąd mamy te wszystkie ustawienia w głowie? Kto programuje nasze spanie? Manipulacja ostrością, zbliżenie, kontrola przysłony, autofocus. Możliwości edycji i montażu nagrań przechowywanych w bibliotece wspomnień. Doświadczenie, jakim się karmimy, nieubłaganie wpływa potem na naszą twórczość. Poezja powinna brać korepetycje z montażu i kadrowania od filmu. Zarówno w kinie, jak i w poezji, lubię kolaż i łączenie mediów. Szybkie cięcia, przelatujące, rwące się sekwencje obrazów, jukstapozycja, przeskok. Lubię, kiedy rozumienie wyrasta z układu, zestawienia, a nie jest dyktowane. Lubię eksperyment z kompozycją i narracją w wydaniu Petera Greenawaya, ekfrazę, malowanie filmem, filmowanie wierszem, zabawę z ustawieniem głosu u Jarmuscha, równoległe prowadzenie narracji Nolana, dom o rozwidlających się amfiladach Lyncha albo taki agresywny montaż jak ostatnio u Kuby Czekaja.
Patrzenie to też u mnie jakaś metafora odbioru rzeczywistości. Wiąże się z [życzeniowo] nieinwazyjną i [życzeniowo] pozbawioną osądu obserwacją. Nie jest sposobem na życie (a tym bardziej twórczość), a raczej jedną z metod, ćwiczeniem. Stanowi odwrotność rygoru, jest otwarciem się na przepływ, próbą detronizacji szablonów myślenia. Jest rejestrowaniem pewnej scenki rodzajowej w możliwie neutralny sposób, przy możliwie skutecznym wygłuszeniu filtrów społeczno-kulturowych. Chodzi mi bardziej o kierunek działań niż o całkowitą ich eliminację, w którą nie do końca wierzę.
O metodzie raczej trudno mówić. Jest to jakieś podejście, setting, który sprawia, że przychodzą do Ciebie różne rzeczy, których się nie spodziewasz. Tak jak technika wolnych skojarzeń pomaga nam w odkrywaniu mechanizmów działania naszego umysłu. To jedno z paru praktycznych zastosowań poezji. Uczy nas – autorów i czytelników – jeżeli się dobrze przyjrzymy – jak działają nasze łepetyny. Najlepsza poezja to taka, która drwi z naszych przyzwyczajeń, obnaża nasze ograniczenia, która na każdym kroku robi nas w konia, kiedy daje nam coś całkiem innego niż to, czego szukaliśmy. A jednak się jaramy.
Patrzenie to u mnie w znaczeniu przenośnym czucie, doświadczanie, coś gadziego, czynność zmysłowa, rewers odbioru rozumowego, do którego warunkuje nas edukacja i praktyka kulturalna. Zatraciliśmy naszą naturalną zdolność widzenia peryferyjnego, prowadząc niehigieniczny tryb życia. Większość z nas nadużywa widzenia centralnego. Prowadzi to do osłabienia plamki, czyli obszaru w okolicy środka siatkówki, który jest odpowiedzialny za precyzyjne widzenie. Uczymy się, gdzie stawiać cezury, jak interpretować i rozumieć wiersz, nie potrafimy delektować się fakturą, materią, brzmieniem, graficznością. Trudno nam patrzeć w oczyszczony ze znaczeniowości sposób. To nie jest oczywiście tak, że tego ostatniego się wyrzekam. Jest dla mnie równie istotny. Mówię tylko, że zostały tu zaburzone pewne proporcje. Uczmy się kochać brzmienie, tak szybko, tak mocno, tak właśnie.
Nie tylko to, co teraz mówisz i w jaki sposób to robisz, kojarzy mi się z manifestem. Wiele takich elementów można odszukać w Twoich wierszach. Poza odwołaniami do dadaizmu i awangardy, chociażby w formie peiperowskiej techniki filmowej czy uwag o wpływie środowiska życia na fizyczne warunki patrzenia, w Zakładach montażu jaźni sporo jest futurystycznego optymizmu. Zestaw, który przesłałeś na Połów, kończy zawołanie „aloha szloch”. Można zawiesić się na samym brzmieniu, nieprawdaż?
Podczas zajęć w naszej pracowni rozmawialiśmy o krytycznym potencjale tych wierszy, ich zjeżeniu i niezgodzie. Zapytam cytatem z wiersza „to jest program siedem i dwanaście dwunastych”: „Czy można być radykalnym, wąchając kwiaty”?
No to skręciłem na siebie bat. Ale ja bardzo chętnie. Oglądałem parę dni temu film wspomnianego Greenawaya Rekonstrukcja pionowych obiektów (1978). Osnową jest historia fikcyjnego instytutu Rewindykacji i Rekonstrukcji, który próbuje odtworzyć przełomowy dla ludzkości film jednego z badaczy, Tulse’a Lupera. Film zaginął, ale badacz zostawił po sobie mnóstwo materiałów – notatek, obliczeń, szkiców, gotowych nagrań. Pozostała kwestia montażu, ułożenia, podkładu muzycznego itp. Nie chcę się wdawać w szczegóły, powiem tylko, że projekt dotyczył badania natury szeroko rozumianych obiektów pionowych. Jest też stylizowany na dokument, co czyni go super problematycznym gatunkowo. W prezentowanych archiwach znajdujemy wiele uwiarygodnień tej obsesji – dlaczego obserwacja i dokumentacja właśnie tego rodzaju obiektów ma przynieść oświecenie. Po krótkim wstępie zarysowującym ideę i cele projektu otrzymujemy pierwszą próbę rekonstrukcji filmu Tulse’a Lupera. Oglądamy katalog ujęć rzeczonych obiektów pionowych: słupów, drzew, bramek, płotów itd. Rekonstrukcja trwa kilkanaście minut. Po obejrzeniu pierwszej wersji wracamy do narracji. Okazuje się, że ekipa rekonstrukcyjna popełniła serię niewybaczalnych błędów, niedopatrzeń, nie uwzględniła tego czy tamtego albo dokonała błędnych interpretacji. Zatem nazad. Dostajemy kolejną wersję rekonstrukcji. Przez kilkanaście minut oglądamy ujęcia parkanów, rynien, tyczek itd. Znikomość akcji, zero fabuły. Sytuacja powtarza się parokrotnie. I tak przez godzinę. Próbuję dać chociaż posmak groteskowości tej sytuacji. Myślę, że wąchanie kwiatków, jakie w tym filmie prezentuje Greenaway – ultraczuła obserwacja rzeczywistości, napawanie się pewną jej prawidłowością, ale też maniackie katalogowanie – można nazwać radykalnym. Taka radykalność wymaga cierpliwości i pokory, zmiany wygodnej pozycji, obserwacji z perspektywy „na kolanach” – bo nie jest to już wąchanie jakiegoś tam spreparowanego bukietu, a raczej kwiatków wyrastających prosto z ziemi. W nie mniej radykalnym położeniu znajduje się w tym przypadku również odbiorca filmu. Proszę sobie wyobrazić. A więc – odpowiadając na Twoje pytanie – jak najbardziej można. Czasem nawet wypada. I nieraz daje to frapujące efekty.
Można zapytać, czy warto być radykalnym, wąchając kwiaty? Zależy oczywiście od tego, co chcemy osiągnąć. Wydaję się sobie osobą środka, kompromisu. Radykalne działania są dla mnie pociągające na poziomie estetycznym, ale w kontekście skuteczności społecznej często mało efektywne (równie patologiczny jest rewers tej sytuacji – kiedy utwory przystępne i zawierające silny ładunek krytyczny osiągają znikomą skuteczność poprzez brak wyrafinowania na poziomie formalnym). Wymagają odpowiednich, niepotocznych kompetencji od odbiorcy i infrastrukturalnego wsparcia. Rzeczy radykalne robię póki co z rzadka i raczej w zaciszu domowym, traktując je jako formę eksperymentu czy ćwiczenia. No chyba że robię coś z Kosendą/Matwiejczukiem/Tortellinim. Wtedy pojawia się jakiś zew, chochlik. Penetrujemy ciemne prądy. Abstrahując od tych wybryków, na tym etapie staram się godzić podejście awangardowe z popowym. Chcę, żeby moje kawałki wierciły dziurę w brzuchu, ale z drugiej strony zależy mi na ich nośności, żeby można było też do nich potańczyć. Na istną radykalność przyjdzie czas, jeśli pole pozwoli.
Chyba musimy powoli kończyć, bo nas zjedzą. Ostatnia chwila dla reportera: co wydarzy się za moment – jak będzie wyglądała Twoja pierwsza książka? Bohater podróży ziomowej wraca na kacu do domu i to, co widzi, nie bardzo mu się podoba? Jaki los czeka Ziutę, Hansa i braci Golem? Czy Golarz Filip ostatecznie zwycięży?
Książka zanim wyjdzie, może jeszcze zaliczyć kilka wyraźnych wolt, więc nie chcę definitywnie rozstrzygać. Coś tam jednak zawsze wiadomo. Podróż ziomowa ma wielu bohaterów ‒ ziom za ziomem, za ziomem ziom. Jeśli chodzi o tego najwyraźniej dryfującego, to coraz rzadziej zdarza mu się na kacu, a jeżeli do domu, to raczej podoba mu się to, co widzi. Hans i Ziuta? Żyją swoim życiem. Jak mogę się domyślać, oni tańczą wciąż w strojach dyskotekowych. Bawią się w swoje przebieranki. Chrapią przy tym donośnie. Wierzę w ich podwodny świat i w orkiestrę, która pięknie przygrywa. Bracia Golem dalej robią swój cyrk. Manipulują przy spaniu i dostarczają bodźców, współreżyserują seans, ale robią to trochę na czuja, trochę na wariata, wiele wciąż wymyka im się spod kontroli. Są klasycznymi tricksterami, robią psikusy, niekiedy nawet udane, a czasem sami są sobą zażenowani. Ale siedzą też na widowni, oglądają swój pomazany show, obserwują efekty swoich działań, czasem osiągają rozkosz, czasem się wzdrygają. Golarz Filip to nie ten Golarz Filip, o którym myślimy. Jest potrzebny i zmysłowy. Majstruje fajnych chłopców, dostarcza piegi i masę pouczającej rozrywki. Podobno są plany, żeby go zahibernować i wybudzić za sto lat, ale ja w to nie wierzę. Golarz Filip nie zwycięży, bo nie ma takiej rozgrywki, a już na pewno nie ostatecznie ‒ piłka zawsze w grze, a bramki znikają wraz z horyzontem. Też masz taką bajerancką, rozgotowaną mgłę za oknem? Hejkum kejkum! Trzymaj się, Kuba!
Niech się niesie. Aloha szloch!
Chlip i chlap.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych