
Jestem, Język, Poems
nagrania / wydarzenia Różni autorzyZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Krystyny Miłobędzkiej, Andrzeja Sosnowskiego i Julii Szychowiak podczas festiwalu Port Wrocław 2010.
WięcejRozmowa Kuby Mikurdy z Andrzejem Sosnowskim.
Kuba Mikurda: W marcu ukazuje się tom pod tytułem „Najryzykowniej”, zbierający szkice, które publikowałeś od początku lat dziewięćdziesiątych. Jak powstawały? Czy mają przede wszystkim charakter okolicznościowy, powstawały na zamówienie, czy raczej „z potrzeby serca”?
Andrzej Sosnowski: To jest wybór, ale niestety monstrualny: ma ponad 250 stron: zawiera dziewiętnaście tak zwanych szkiców (lubię widzieć to słowo w postaci „szkicuff”, jako najlepsze określenie gatunkowe tego, co w nim się znajduje). Najstarszy z nich napisałem w 1991 roku, dwa lata później ukazał się drukiem. I jeszcze jeden napisałem w Kanadzie, chyba na przełomie 91 i 92. Aha, bo przebywałem w Kanadzie w latach 1989–1992, więc kiedy pisałem tamte teksty, to odbywało się to raczej bezcelowo i abstrakcyjnie, gdyż nie wiedziałem, czy kiedykolwiek zostaną wydrukowane; nie wiedziałem nawet, czy będę wracał do Polski. Mówię o tekstach „Jeszcze o konfucjańskim ukłonie Goethego w Cieplicach” (on jest o spotkaniu Goethego i Beethovena w Töplitz, i trochę też o poezji) oraz „Hamlet, dekonstrukcja – i program Rimbauda”. Ten drugi został wygłoszony później w puławskim Domu Chemika, a następnie opublikowany przez „Literaturę na Świecie”. W Domu Chemika odbywały się we wrześniu 1992 roku „Spotkania z literaturą świata”, więc o godzinie dziewiątej rano czytałem tekst „Hamlet, dekonstrukcja – i program Rimbauda” przed licznie zgromadzoną młodzieżą szkolną i myślałem, że śnię – dopiero co wróciłem z Ameryki. To było bardzo interesujące przeżycie. I wspaniałe spotkania – Tadeusz Komendant był wówczas chyba w apogeum swoich francuskich pasji, jako tłumacz Bataille’a i Foucaulta. Wiele się wówczas działo wokół Bataille’a i Foucaulta. Przez chwilę nawet wyglądało na to, że markiz de Sade będzie miał jakiś istotniejszy wpływ na kształt obyczajów nadwiślańskich. I oczywiście są w tej książce teksty „podyktowane potrzebą chwili”. Na przykład, trzy recenzje z przekładów Stanisława Barańczaka, przygotowane dla „Literatury na Świecie”. Przekłady Stanisława Barańczaka ukazywały się wówczas często, bardzo często. Larkin, Frost, Auden – te książki szły właściwie jedna po drugiej. A zatem są szkice bardzo rozmaite. Jest nawet trochę akademickości, ponieważ duży szkic o Poundzie miał swoje pierwociny czysto uniwersyteckie, jako tekst do czasopisma Poundowskiego. I ten też powstał w Ameryce.
O jakie ryzyko chodzi w „Najryzykowniej”? O ryzyko komentarza?
Myślałem o ryzyku komentarza, ale tylko ex post, rykoszetem i przez przypadek, bo pomysł na tytuł pojawił się w wyniku dość minimalistycznej procedury, mianowicie, przebiegałem wzrokiem tytuły wszystkich tekstów, jakie znajdują się w książce, i próbowałem znaleźć taki, który ewentualnie nadawałby się na okładkę. I jedyny tytuł, który moim zdaniem się nadawał, to „Najryzykowniej”. To tytuł krótkiego szkicu o Rafale Wojaczku. I oczywiście wtedy zacząłem myśleć o ryzykowności całego przedsięwzięcia. Tytuł jest jednak w cudzysłowie.
„Najryzykowniej” to nie tylko tytuł pierwszego, ale i ostatniego szkicu w zbiorze. Skąd pochodzi ten drugi? Czy został napisany specjalnie do książki?
Nie, „Najryzykowniej (2)” to pięć krótkich, łatwych kawałków, które były kiedyś drukowane w „Odrze”, na trzeciej stronie okładki, bodajże między wrześniem 1997 a listopadem 1998 roku. Ukazywały się pod szyldem „S.O.A.P”, anonimowo. Ale to czysto mechaniczny gest – na początku książki i na końcu pojawia się ten sam tytuł.
Zbiór otwierają teksty dotyczące poezji polskiej – o Wojaczku, Zadurze, Tkaczyszynie-Dyckim, a także „« Apel poległych». O poezji naiwnej i sentymentalnej w Polsce”. Czy myślisz o nich jako o głosie w mitycznej dyskusji na temat „stanu poezji polskiej”? Wydaje się, że raczej stronisz od podobnych komentarzy?
Stronię, stronię. Chociaż ten „laquo;Apel poległych»” został napisany w 1993 roku, kiedy ukazała się słynna „fioletowa” seria „bruLionu”. Tekst o Wojaczku, bardzo krótki, powstał z myślą o mikołowskim czasopiśmie „Arkadia”, które przygotowywało blok szkiców poświęconych Wojaczkowi. I to już było znacznie później. Tekst o Bohdanie to utwór okolicznościowy i świąteczny, napisany w 2002 roku na uroczystość obchodów czterdziestolecia pracy twórczej Bohdana Zadury. A tekst o Eugeniuszu Tkaczyszynie-Dyckim napisałem dla „Dziennika Portowego” Artura Burszty, w związku z którąś z publikacji Eugeniusza. „Stan poezji polskiej”? To chyba coś głównie dla przygodnych kibiców, zdezorientowanych publicystów czy dziennikarzy. Komentatora aktualności czy dyskutanta jak dotąd w sobie nie widziałem.
A recenzenta?
Recenzji w tej książce jest mało, to przede wszystkim trzy drobne rzeczy o przekładach Stanisława Barańczaka, ujęte w jeden tekst „Frost, Larkin i Auden u Stanisława Barańczaka”. Tekst pod tytułem „Ostatnia miłość literatury” jest również, w zasadzie, recenzją, ale to bardziej rzecz o pewnym stylu myślenia o literaturze, dla której mocnym pretekstem była książka Michała Pawła Markowskiego o Derridzie.
Są też dwa teksty o Poundzie. Jak ważny jest dla ciebie Pound? Jeśli zawierzyć faktografii „Wiersza dla J.S.” (a wysyła on takie sygnały) wyrzuciłeś „w błoto zimnego kwietnia 1992” m.in. „czarny plastykowy worek pełen nader ezoterycznych notatek / Do pracy doktorskiej”, której bohaterem miał być Ezra Pound.
W książce jeden tekst jest o Poundzie, drugi zaś o Poundzie i Propercjuszu (choć prawdopodobnie bardziej o Poundzie niż o Propercjuszu). Napisałem pracę magisterską o Poundzie i zostałem zaproszony do pracy na warszawskiej anglistyce. Kiedy zamajaczył przede mną doktorat, znalazłem się na uniwersytecie Western w London (Ontario) u wybitnych poundystów, Leona Surette i Stephena Adamsa. Ale tak się niefortunnie złożyło, że właśnie wtedy Pound przestał mnie interesować.
Przekładami Pounda debiutowałeś także jako tłumacz.
Tak, to były tak zwane chińskie wiersze Ezry Pounda z tomu Cathay, z 1915 roku.
Co zatem sprawiło, że ostatecznie porzuciłeś Pounda?
Z jednej strony przesyt, za dużo orientacji w terenie. Z drugiej: zbyt czytelna centrala metafizyczna, odbierająca sporo uroku ciekawej powierzchowności tej poezji.
John Ashbery, któremu w „Najryzykowniej” poświęciłeś szkic „O poezji flow i chart” wygłosił kiedyś cykl wykładów „Other Traditions”, który złożył się na znaną książkę pod tym samym tytułem. Gdybyś zdecydował się na serię podobną do ashberowskich „other traditions”, a raczej „innych tradycji”, bo idzie o tradycje lokalne, kogo byś do niej włączył?
Pewnie bym się na taką serię nigdy nie zdecydował, ale gdybym musiał, to może ni w pięć, ni w dziewięć, jeszcze zanim zacząłbym myśleć bardziej historycznie (zakładając, że w ogóle bym potrafił; jednak Ashbery startuje romantycznie, od Johna Clare’a), wyszedłbym od Adama Ważyka. To taka pierwsza myśl, bo akurat rozmawialem niedawno z młodym polonistą, który nigdy nie czytał Ważyka. Znał tylko jeden tytuł, o którym po prostu słyszał („Poemat dla dorosłych”), i wzruszał ramionami.
Jak patrzysz na (mniej lub bardziej subtelne) próby „przewietrzenia kanonu”, nierzadko pod hasłem „zmiany hierarchii”, „nowych mistrzów”? Mam na myśli niedawne publikacje dorobku Witolda Wirpszy, spory szum wokół Tymoteusza Karpowicza itd.
Dla mnie to chyba nie jest kwestia tak zwanego kanonu, cokolwiek to słowo miałoby dzisiaj oznaczać. Myślę, że Wirpsza i Karpowicz to bardzo dobrzy i zajmujący poeci, a poza tym, im więcej różnorodnych rzeczy znajduje się w obiegu, tym lepiej. Warto komplikować. Jeżeli choć na chwilę przystać na to, że poezja ma swój wizerunek publiczny (to jest akurat coś, co wydaje mi się całkiem zbędne), to rzeczywiście można poczuć smutek, dowiadując się na przykład, że „spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą” uchodzi za rzecz w jakiś tam centralny sposób poetycką. Istnieje dość uporczywa tendencja, aby poezja była czymś z góry ogranym, przewidywalnym, pisanym na życzenie stereotypowo wyedukowanej publiczności i – automatycznie dzięki temu – „szerzej obecnym”. Nie rozumiem, czemu nie miałaby być czymś bardziej na podobieństwo kapelusika od Lilly Daché. Tu mi się przypomina Jane Bowles, która nie chciała wznowienia swej powieści. Sprzeciwiła się, mówiąc: Ona już ma swoje niewielkie i wystarczające grono zwolenników, jak kapelusz od Lilly Daché.
Pamiętam, że w jakimś miejscu mówiłeś, że do przekładu Bowles skłoniła cię pewna ilość ulubionych zdań. Mówiąc półżartem, ile ulubionych zdań potrzebujesz, żeby zaangażować się w tłumaczenie? Czy pracujesz nad jakimś przekładem?
Mówiłem chyba bardzo eufemistycznie, bo u Jane Bowles znajduję dla siebie na każdej stronie przynajmniej kilka moich ulubionych zdań. A co do ewentualnych dalszych przekładów, to w tej chwili nic szczególnego się nie dzieje. Może później.
Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.
Urodzony w 1981 roku. Dziennikarz, filmoznawca, psycholog, filozof. Członek zespołów redakcyjnych „Wide Screen”, „International Journal for Žižek Studies” i „Krytyki Politycznej”. Współpracuje z Katedrą Kultury Współczesnej UJ, Centre for Advanced Studies in the Humanities UJ. Nagrodzony w konkursie im. Krzysztofa Mętraka (2007, 2008). W 2008 roku zwycięzca polskiej edycji konkursu „International Young Screen Entrepreneur” organizowanego przez British Council. Mieszka w Krakowie.