Aleksander Nawarecki: Premiera twojej najnowszej książki przewidziana jest na dzień twoich urodzin 7 lipca – dodam, że jesteś rocznik ‘77, więc czeka nas wysyp szczęśliwych siódemek. A nadto słyniesz z entuzjazmu dla rodzenia i rozrodczości, więc urodzinowy prezent dajesz gościom, czyli czytelnikom, podobnie jak u hobbitów albo muminków, fajnie…
Justyna Bargielska: Rany! Jak ja nie znoszę muminków! Bardzo długo zresztą ukrywałam przed samą sobą moją niechęć do muminków, aż dopiero niedawno okazało się, że moje dzieci też ich nie cierpią i to pomogło mi w moim własnym „coming oucie” muminkowym. Ale, tak, uważam, że dobre przyjęcie urodzinowe to takie, z którego goście wychodzą obdarowani.
Obdarowani twoimi wierszami mogą z wrażenia spaść z krzesła. „Panienki w trumienki”, jak pisał ks. Baka, bo wyglądasz mi na jego dziedziczkę. Baka – Bursa – Bargielska, w tej linii sytuuję Nudelmana.
Co ja mogę powiedzieć… Podoba mi się to usytuowanie.
Wesoła czasem makabra, wolę nie pytać o stojące za tym uczucia autorki, tym bardziej że już w pierwszym wierszu sarna pożarła twój życiorys.
Pamiętnik. Pożarła, bo jej dałam. Ale czemu ty mnie, jak jakaś kobieta, „wolisz nie pytać” o uczucia, zamiast, jak mężczyzna, „nie pytać” o fakty? Efekt byłby podobny.
O fakty boję się pytać, widząc, co wyrabiasz z ciałem swojej bohaterki: posikane, pokalane, owinięte wokół kibla, pokrojone na plasterki, przekłute prętem, albo dwoma, nafaszerowane gruzem, by na pociechę zostać pożarte przez dzikie zwierzęta? Masakra. Tylko nie mów, że naśladujesz św. Franciszka.
Lepiej, kiedy te przykre rzeczy dzieją się ciału, niż gdyby miały dziać się duszy, nie? Oj, nie, głupio powiedziałam. Raczej miałam na myśli, że najprostszą i może najzdrowszą drogą, aby dusza mogła w miarę zwycięsko przejść przez te wszystkie rzeczy – a są to przecież przygody, których duszy jest ogromnie trudno uniknąć – jest zrobić je też ciału. Jakoś tak. Nie ma chyba bardziej przykrego widoku, niż owinięta wokół kibla dusza w zdrowym, estetycznym ciele, siedzącym wśród rodziny i przyjaciół na werandzie letniego domu w czerwcowy weekend. Bo dopóki ciało też nie zacznie chorować, pewnie nie zdecydujemy się ratować duszy.
Więc to dla duchowego pożytku układasz te krótkie i dziarskie wiersze, które przypominają rytuał samookaleczenia?
Samookaleczenie chyba musi przebiegać dziarsko, w przeciwnym razie zrezygnowałbyś z niego, zanim by mogło, choćby zaawizować swoją wyzwalającą moc, którą podobno ma. Ale nie wiem, ja się nie okaleczam, ja się, już wcześniej okaleczona, badam. To jest bardziej tak, jak ze studentami na oddziale patologii ciąży, gdy KTG nie za bardzo wykrywa tętno płodu, a profesor mówi do studentów – nad twoimi umocowanymi do strzemion fotela ginekologicznego nogami – „zapraszam, zapraszam”. Moja sytuacja, sytuacja poety, jest o tyle uprzywilejowana, że jestem jednocześnie i pacjentką, i profesorem i potrafię to „zapraszam, zapraszam” powiedzieć na wiele sposobów.
Widzę tu jeszcze inne rozdwojenie: jedna twoja połówka nie śpi, nie je i nie wychodzi na spacer, „jara ją”, że mogłaby nie być (tu przypomina się wyznanie twojej wspaniałej imienniczki, Justyny Kowalczyk). Ale druga część ciebie wyrywa się z depresji, zamiast żałoby wybiera furię. Podobnie było już w Dwu fiatach i Obsoletkach, ale teraz komizmu i śmiechu jakby mniej?
Śmiechu jest istotnie mniej, lub jest sytuacyjny, czyli niezależny od naszych starań o bycie zabawnym: na przykład ten wiersz o siedmiuset latach portu lotniczego w Łodzi. Powinnam była napisać o lotnisku w Radomiu, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, czy je otworzą, to znaczy czy przekształcą z wojskowego w cywilne. Nie mogłam się spodziewać, że będziemy mieli czternaste lotnisko w kraju, bo ja zasadniczo przewiduję w drugą stronę.
To chyba jest strona apokalipsy? Mamy trzęsienie ziemi, atomowe grzyby, uwięzienie w przegrzanym samochodzie albo pod gruzami. Ale twoim zmartwieniem jest cola kapiąca na masło w lodówce (poluzowana zakrętka!). Ten obraz mnie powala. Tego się nie znajdzie u Dantego albo Szekspira.
Trudno, żebym nie szła w stronę apokalipsy, jeśli to jest kierunek, w którym wszystko idzie i chyba nikt rozsądny nie będzie próbował z tym poglądem walczyć. Jedyne, co może mój ogląd jakoś wyróżniać, to fakt, że nie ma tak małego odcinka czasowego, w którym nie byłabym chętna tej zapowiadającej się apokalipsy dojrzeć i, czasem, ten odcinek opisać. To zresztą pewnie kwestia jakiegoś biochemicznego rozregulowania.
Nie powinnam była natomiast pisać o tej poluzowanej zakrętce: nie możemy myśleć, że nasza staranność może odwlec zagładę, a nasze niechlujstwo ją przybliżyć. Należało to napisać inaczej.
Jeśli pytam o apokalipsę, to raczej w sensie przemiany, mesjańskiego tryumfu. Skoro jest katastrofa, to możliwe jest też ocalenie, w łazience zaczyna się akcja ratunkowa, framugi chronią cię przed walącymi się ścianami i w końcu sama jesteś jak ościeżnica, inne święte brzemienne, Maria i Elżbieta, podają ci rękę. Przypomniał mi się finał Melancholii von Triera, ale Ofiarowanie Tarkowskiego pasuje jeszcze lepiej.
Oba tytuły pasują: Justine i Aleksander to w sumie wariant jednej postaci, z tym, że nie wydaje mi się, aby Justine wybierała swoją chorobę. Ja przynajmniej nie pamiętam żadnego fiat z jej strony. Aleksander za to nie tylko mówi „niech się stanie”, ale przede wszystkim – jak i co ma się stać. Co ich łączy, to postać dziecka, tu syna, a tam siostrzeńca, dla którego potrafią się zdobyć na pewne fundamentalne gesty, czyli oboje – jak Maria i Elżbieta – są z gatunku futryn.
A jeśli chodzi o Melancholię, to chyba wiem, gdzie w tym filmie jest wentyl nadziei: kiedy Justine mówi o fasolkach w butelce. Wiesz, kiedy jako jedyna prawidłowo odgaduje ilość fasolek na loterii. Zresztą nie odgaduje, bo wiedząc, ile ich tam jest, nawet nie bierze w tej loterii udziału. A może się swojej wiedzy wstydzi. „Ja wiem”, mówi Justine. Wie, że życie na ziemi jest złe i za niedługo zginie. No tak, i szkoda tego życia – ale jednak to jest tylko wiedza. Nie wymienia się jej, kiedy się mówi o wierze, nadziei i miłości.
Coraz bardziej wciąga mnie twoja religijność, bo ty wiesz, że jesteś dzieckiem Boga, tj. córką, więc masz królewską krew. Znasz Łukasza, Jezusa, przyjaźnisz się z jego matką, znasz ciotkę, kłócisz z ojcem, jadasz z nimi, pijesz, nawet poznałaś niektóre tajemnice…
O, zaraz tajemnice. Ale była u mnie ostatnio pani z chrześcijańskiego periodyku, aby przeprowadzić wywiad, i na koniec spytała, czy mam świadomość, że jestem swego rodzaju ikoną współczesnego polskiego katolicyzmu. Powiedziałam o tym tacie, to się śmiał.
Jestem współwinny, bo wygłosiłem referat o twojej „katolickości”; wtedy pewien profesor ostrzegł mnie w kuluarach, że nie jesteś taka święta, jak mi się zdaje – też zabawne, prawda?
No wiesz, proces kanonizacyjny bez adwokata diabła byłby nieważny. Z tym wywiadem śmieszne było przede wszystkim to, że ta pani używała słowa „ikona” w sensie raczej celebryckim. A ja bym bardzo chciała i nawet mogła być ikoną w sensie teologicznym, rodzajem teleportera, takim pożytecznym otworem między sacrum i profanum. Dlaczego nie?
Bo układasz raczej traktaty teologiczne niż apokryfy?
Bo mam praktykę w byciu pożytecznym otworem.
Na pewno dla mojej, nazwijmy to, literackiej kariery byłoby lepiej w obecnych czasach pisać apokryfy, gdyż mamy tu taką, wiesz, kulturę, która łaknie apokryfu jak kania dżdżu. Mamy kulturę, która w skrytości ducha myśli o sobie, że jest miałka, jałowa, że potrzebuje usprawiedliwień dla swojego istnienia. I szuka tych usprawiedliwień z jednej strony w naprędce dopisanym micie, w jakiejś urban legend, a z drugiej – w rynkowej stopie zwrotu. To absurd. Właściwie dwa absurdy.
Absurdy tego świata najlepiej objaśniają dzieci. U ciebie są jak chór starców, mądrość absolutna, choćby w tym niesamowitym dialogu: „Jezu, ile tych prostytutek, pyta córka po drodze. Tyle, ile trzeba, odpowiada syn.”
Jak z tymi muminkami. Strasznie żałuję, że nie nauczyłam córki słowa „humbug”, gdy siedem lat temu uczyła się mówić. Wtedy jej pierwsza reakcja na muminki miałaby więcej precyzji. Jeśli będę miała jeszcze jakieś dzieci, zaraz po „tata”, „mama”, „łyżka” i „widelec” nauczę je słowa „humbug”.
A czy humbugiem nie jest niemiecki tytuł książki? Każdy czytelnik chciałby wiedzieć kim jest ów Nudelman, sam pomyślałem, że to ktoś w rodzaju Hoffmannowskiego Sandmana, piaskowy dziadek, tajemniczy kolega ojca, co nie daje zasnąć; to wisi w powietrzu. A może Chrystus, bo w imieniu słyszę pokarm z mąki – ton eucharystyczny? Ale po przeczytaniu obu tekstów o Panu Klusce nic już nie wiem…
Kolega taty, fajne. Ale to nie on. Chociaż go pozdrawiam.
W jednym z tych filmów, które ja oglądam, a których nikt nie ogląda – bo to totalna klasa B, w dodatku hollywoodzka, czyli na status kultowości zasłuży najprędzej za 30 lat – jest taka scena: po latach spotykają się przyjaciele z liceum i jeden z nich mówi do drugiego: „Wiesz, jestem czysty”. Tamten próbuje doprecyzować: „Jesteś czysty od heroiny, amfetaminy, kokainy, alkoholu?”. „Jestem czysty od glutenu”, wyjaśnia ten pierwszy. Jest to prześmieszne jako satyra na problemy pierwszego świata, ale z drugiej strony dość porządnie definiuje czasy, w których przyszło nam żyć: nie chcemy chleba. Zrobimy wszystko, żeby tego chleba nie jeść. Przedstawimy wszelkie wymagane zaświadczenia z poradni psychologicznej o naszej dyskalkulii, żebyśmy tylko nie musieli w sytuacji nieprywatnej powiedzieć, że dwa plus dwa to jest cztery. I tak dalej.
Ostatnio próbowałam, zresztą znasz te moje próby, ogarnąć kwestię bezglutenowej hostii. I, wiesz, dla mnie to jest moment w liturgii, w którym miłosierdzie Boże przegrywa z poprawnością polityczną w sensie PR-owym. Robienie bezglutenowych hostii w momencie, kiedy glutenową hostię można podzielić na wielką ilość kawałków, w których zawartość glutenu jest nieszkodliwa dla osób na diecie bezglutenowej, a jednocześnie zawartość ciała Chrystusa jest niezmieniona – tak, to jest nadal sto procent – wydaje mi się aktywnością wyłącznie lobbystyczną. Czyli taką, kiedy nasze „handicapy”, w tym niedoskonałość wiary, mają priorytet. Ludzie chcą cały komunikant, nie okruszek. Chcą mieć komunikant o dokładnie takiej samej średnicy, jak stojący obok nich podczas rozdawania komunii człowiek tolerujący gluten. Tego rodzaju aktywność to Nudelman w akcji.
Pan Makaron jeszcze bardziej tajemniczy, nie dziw się czytelnikom, nawet wielbicielom, że doskwiera im enigmatyczność twojej poezji. Pewnie tak być musi, ale może w ramach promocji dałabyś próbkę rozświetlenia, rozplątania jednego wiersza, np. tego najbardziej radosnego, ratunkowego, o próbie doszorowania?
A to jest takie proste akurat. Jechałam pociągiem i poza dwiema innymi postaciami męskimi był w przedziale młody polski ksiądz, na co dzień mieszkający w Rzymie. Wiesz, jaki ja mam okropny deficyt młodych polskich księży mieszkających w Rzymie, więc wypytałam go o różne interesujące mnie sprawy, raczej takie kurialne, ewentualnie zanoszące się doktrynalnie. W zamian, już na sam koniec podróży, on mi powiedział, co trzeba robić, kiedy się bierze udział w trzęsieniu ziemi – stać pod futryną. „Przecież widziała pani na pewno w telewizji” – powiedział. Chodziło mu o to, że nawet jak dom się zawali, to futryna zazwyczaj stoi. Nie wiem, czy będę miała okazję z jego rady skorzystać w sensie dosłownym, ale metaforycznie już się przydała: trzeba słuchać tego, co na temat twojego personalnego ocalenia mają do powiedzenia inni ludzie.
Ten wiersz, podobnie jak cały tom, wydaje się tyleż bolesny, co oczyszczający. Ciekawe jak Bargielska mogłaby przetłumaczyć na język polski sławną kategorię katharsis?
Mój mąż też zapytał, dlaczego ten tytuł jest niemiecki, a nie, tradycyjnie, angielski. Bo on miałby dla mnie znakomity angielski tytuł tej książki: „Retail therapy”.
Ja mam polską propozycję: „Zlewo-zmywak” – oczyszczenie na miarę naszych codziennych brudów. Tak, lubię zmywać i czuję powagę tego aktu, ale chyba spłaszczam, nie pogniewałaś się?
Jestem z pokolenia zmywarek. Mam tę samą zmywarkę od dziesięciu lat, co oznacza, że raz na kwartał muszę ją rozmontować i wyczyścić każdy element, żeby w ogóle działała. Ale sam mechanizm jest może podobny – musi być wyczerpujący, brudny rytuał. Inna rzecz, że bardzo mnie martwi obecna „przeżywalność” przedmiotów.
Szczególnie tych, które leżą w podwarszawskich lasach, co innego samotne nitki makaronu na dnie zlewu.
Chciałabym mieć w odpływie młynek do odpadków, tak. Ciekawe, jak długo by działał.
Tak długo, jak słynny dziadek do orzechów. I w tym Hoffmannowskim nastroju mam na koniec dobrą nowinę dla potencjalnych czytelników Nudelmana. Oto jego budujące przesłanie: jeśli nawet świat spłonie wkrótce, to zdążymy jeszcze pojechać na wakacje i poczytać sobie ulubioną powieść o królikach.
No, chyba że nie zdążymy.