Jan Rojewski: Przemku, poznaję Cię wraz z lekturą Twoich wierszy, a przynajmniej chciałbym żeby tak było. Czym zajmujesz się poza pisaniem?
Przemysław Suchanecki: Na ten moment studiuję na trzecim roku filozofii w Krakowie, chodzę też robić w hotelu jako nosiciel walizek.
Trzeci rok? Patrząc na Twoją datę urodzenia można dojść do wniosku, że nie poszedłeś na filozofię zaraz po maturze.
Tak było, wcześniej studiowałem prawo w Szczecinie i odpuściłem na czwartym roku, miałem już dosyć.
Dlaczego wyjechałeś akurat do Krakowa? To miasto sprzyja bardziej poetom niż Szczecin?
Owszem, w Szczecinie jedynym środowiskiem jako takim jest Związek Literatów Polskich, składający się przeważnie z emerytowanych polonistek i żołnierzy w wieku 50+. Ci ludzie są poetycko zapatrzeni w swoich równolatków i starszych oraz w siebie nawzajem, piją razem herbatkę, jedzą ciasteczka – tworzą kółeczko wzajemnej adoracji. I o ile tego typu kółka nie są niczym niezwykłym, także w innych dużych miastach, to smutne już jest to, że w Szczecinie młodzi przyklejają się do tych starych, zamiast się wkurwić i próbować robić coś swojego obok. A nawet jeśli robią – czego miałem okazję być świadkiem i uczestnikiem – to jest to grzeczniutkie, totalnie bez rozmachu i na poziomie szkolnego kółka poetyckiego w gimnazjum.
Porozumienie między pokoleniami jest niemożliwe?
Ja na ogół poszukiwałem czegoś swojego, czytałem sporo poezji i nie tylko, ale nie miałem z kim o tym porozmawiać i nie umiałem o tym rozmawiać. Poza tym, jak widzę po kilku innych przykładach artystów urodzonych w Szczecinie – muzyków, aktorów itd. – to miasto „wyciska” z siebie ludzi mających trochę większe ambicje niż przeciętny szczecinianin, a już na pewno ludzi o ambicjach artystycznych.
A jeśli chodzi o sam Kraków, to upatrzyłem sobie go intuicyjnie, jakoś w okolicach liceum, jako miejsce, w którym chciałbym spędzić część życia, i tak sobie je przez lata romantyzowałem, roztkliwiałem się i gniłem powoli w swoim mieście, aż wreszcie wkurwiłem się, spakowałem i przyjechałem doń.
Po pierwszej lekturze Twoje wiersze wydają się poskręcane, pełne synestezji w rodzaju „tłustych towarzystw”. Inspiracje wydają się jasne, więc zapytam wprost. Ośmielona wyobraźnia – nowe pokolenie?
Swego czasu czytałem sporo Honeta, wręcz zaczytywałem się i próbowałem używać jego chwytów w swoich wierszykach, ale zwrócono mi i zwróciłem sam później uwagę, że jest to dykcja strasznie wytarta przez roczniki 90., a jednocześnie bardzo atrakcyjna, bo bardzo dziwna i dająca pozornie dużo wolności, ale pewni młodzi autorzy – w tym i ja – przejęli sobie taką metodę obrazowania jako wymówkę dla braku dyscypliny myśli. Ten mój krótki okres „ośmielony” wyprzedzał jednak o jakieś półtora roku to, co napisałem na „Połów” 2017, więc jeśli cokolwiek z Honeta tam jest, to raczej się prześlizgnęło tu i ówdzie niż zostało użyte.
W takim razie kto poza Honetem?
O wiele bardziej w czasie pisania tego zestawu oddziałał na mnie Tymoteusz Karpowicz i jego Odwrócone światło – ta ogromna studnia treści bez dna. Mogę też tu spokojnie wymienić wiersze Tomaža Šalamuna, Eugeniusza Dyckiego, Roberta Rybickiego, Konrada Góry, Dawida Mateusza i niektóre Pułki. Gdzieś tam z tła patrzy też Andrzej Sosnowski i Ziemia jałowa T.S. Eliota.
Mówiąc bardziej do rzeczy – interesuje i inspiruje mnie w poezji rytm, flow, harmonia, ale też pewnego rodzaju zgrzyty, nieregularność; lubię, gdy rytm łamie się i gubi. Podobnie to wygląda z treścią: lubię być oszołomiony przez ściśle uporządkowane szaleństwo i narastającą w ścisłych odstępach czasu grozę – jak choćby właśnie u Karpowicza albo w Dinosauria, We Bukowskiego czy w wielu wierszach Ryby – ale także przez uderzający celnie między oczy i w serducho liryzm, jak u Marty Podgórnik czy Konrada Góry.
Twój pierwszoosobowy podmiot przemyca między wierszami pokoleniowe doświadczenia. Każdy miał studniówkę, ale nie każdy nagrywał ją na DVD. Ostatnio w polskiej literaturze można obserwować zwrot w stronę nostalgii, wspomnę choćby Annę Cieplak i jej Lata powyżej zera, w których autorka kompulsywnie mnoży doświadczenia dorastania w okolicach roku 2000. Jak to wygląda u Ciebie, mamy coś poza tą, odchodzącą do lamusa, płytą DVD?
Rozumiem, że odwołujesz się do wiersza „Stanąłem przed kamerą”, który wcześniej nosił tytuł „DVD ze studniówki”. Początkowo nazwałem go tak z myślą, że może uda mi się ukazać coś w stylu „pokoleniowego doświadczenia”, bo dość powszechne było wśród moich roczników zapraszanie na szkolne imprezy kamerzysty i wypalanie płytki, ale potem uznałem, że to bez sensu, bo zawęża interpretację.
Moje pokolenie weszło w wiek nastoletni z Internetem w domu albo przynajmniej w bliskim otoczeniu, co – moim zdaniem – sprawiło, że trudno mówić o jednolitym pokoleniowym doświadczeniu, bo to ostatnie – tak mi się wydaje – opiera się na uporządkowanym przepływie informacji. Mamy teraz grupki, fora, przeróżne mikrospołeczności, które nam ten obraz „doświadczenia” rozpuszczają, rozparcelowują, ale jeśli ktoś potrafi albo próbuje tego typu pluralizm jakoś uogólnić i scalić, jak np. Radek Jurczak, to, bardzo proszę, niech pisze, bo to jest super.
Osobiście wolałbym być w swoim pisaniu bardziej uniwersalny niż przemijające i ciężkie do zdefiniowania „pokolenia”, a czy mi to wychodzi, czy nie – ciężko stwierdzić. Prawdopodobnie to, co nazywam „moim własnym” czy „uniwersalnym” doświadczeniem, jest w rzeczywistości przefiltrowane przez czas, w którym żyję.
To pytanie sugeruje kolejne, bo dyskusja o pokoleniowości toczy się przez pole poezji (stuk, stuk). Zakończył się projekt Rafała Różewicza „Dwumiesięcznik”, w którym zadebiutowała imponująca liczba autorów. Jak odnajdujesz swoje pokolenie w języku? Mamy swoją dykcję?
Nie wydaje mi się. „Nasza dykcja” jest bardzo rozpierzchnięta i sytuuje się gdzieś między Sosnowskim a Honetem, poza pewnymi wyjątkami, jak np. wspomniany Radek, który jednak to pole mocno poszerza o wpływy brytyjskie i amerykańskie.
Jest to smutne, bo pokazuje, że niewielu wśród naszych roczników „szperaczy”, którzy wyciągaliby z półek tomy polskich autorów, którzy są mniej znani, a którzy na bycie znaną czy znanym zasługują o wiele bardziej, jak np. Genowefa Jakubowska-Fijałkowska, czy poeci z innych krajów, np. Czech, Słowacji, Rosji, Serbii, a nawet Nigerii, gdzie kryje się mnóstwo świeżej historii literatury (przez świeżą historię rozumiem oczywiście taką, która odświeżyłaby nasze, polskie spojrzenie, zamknięte w klatce Nowej Fali, „bruLionu”, „sosnowszczyzny” i „ośmielonej wyobraźni”). Nawołuję zatem: więcej szperania!
W Twoim wypadku pytanie o przynależność pokoleniową nie jest jedynym, które się nasuwa, mieszkasz w Krakowie, a i ten „Połów” wydaje się bardzo krakowski. W dodatku gdzieś między Bronowicami a Mogiłą grasują Dawid Mateusz i Robert „Ryba” Rybicki, który na Pulsie Literatury w Łodzi mówił mi o tym, że robicie Awangardę, przez duże A. Co z tym Krakowem? Czy to już czas, żeby rzucić wszystko i jechać do Małopolski?
Tak, to jest dokładnie ten czas. Możemy Ci pomóc ogarnąć jakiś lokal, hehe.
Co z Krakowem? Dzieje się, po prostu. Jest comiesięczny OpenMic, organizowany przez Rybę na Floriańskiej, w samym sercu miasta – wspaniała platforma wymiany informacji, dzielenia się swoją wyobraźnią, po prostu żywej rozmowy. Jest w sercu Kazimierza Wernisaż Jednego Wiersza, którego patronem jest Miłosz Biedrzycki. Poza tym niezliczona ilość spotkań, dyskusji, mniej lub bardziej oficjalnych wydarzeń środowiskotwórczych – wciąż coś bulgocze, podobno najwięcej w Krakowie od lat, a na pewno najwięcej w tym momencie w Polsce. I oby bulgotało jak najdłużej.
W takim razie widzimy się w Krakowie! Dziękuję za rozmowę.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury