Juliusz Pielichowski: Emily Dickinson to chyba bardzo bliska Panu dusza?
Tadeusz Sławek:Tak, muszę nawet powiedzieć, że im się robię starszy, tym coraz bliższa.
Kiedy zetknął się Pan z nią po raz pierwszy? Czy było to spotkanie z przekładami, czy od razu z wierszami czytanymi w oryginale? I jak się ta znajomość układała przez lata? Gdy się spojrzy w Pańskie eseje, można znaleźć dyskretne ślady wieloletniej lektury.
To trochę skomplikowana historia. Gdy myślę o niej wstecz – bo przecież od moich studiów minęło pięćdziesiąt lat – układa mi się to w pewną prawidłowość, którą widać dopiero z perspektywy czasu. Dziś powiedziałbym, że Emily Dickinson odgrywa w literaturze amerykańskiej podobną rolę, jaką swego czasu w literaturze angielskiej odegrał William Blake – to znaczy i on był znany w wąskim kręgu, choć oczywiście Blake w znacznie szerszym niż Dickinson, ale jednak w stosunkowo małym kółku akolitów.
Oboje za życia byli poetami prywatnymi i osobnymi.
Tak, z pewnością. W przypadku Blake’a mało kto wiedział o jego twórczości, a ci, którzy go znali, częściowo uważali za dziwaka i trochę niezrównoważonego psychicznie. A potem popadł w zapomnienie. Odkrył go na nowo dopiero w 1947 roku Northrop Frye. I tak sobie myślę po latach, że może ja mam skłonność do takich figur – marginesowych, prowincjonalnych? O Blake’u może trudno powiedzieć, że był prowincjonalny, bo to w końcu londyńczyk – raz tylko wyjechał z Londynu na poważnie – ale mieszkał w Lambeth i był, jeśli można tak powiedzieć, „dzielnicowy”. W przypadku Emily nie wiedział o niej nieomal nikt. O Blake’u, owszem, nieliczni wiedzieli, ale Blake miał więcej uczniów jako malarz niż jako poeta. I dopiero potem – sto dwadzieścia lat po jego śmierci – pojawił się Frye i ruszyła lawina. Natomiast nie potrafię znaleźć nikogo, kto byłby odpowiednikiem Frye’a dla Dickinson. Można by powiedzieć, że do pewnego stopnia był nim Johnson, który zebrał jej utwory i ułożył je chronologicznie, i to też zresztą wydarzyło się dość późno, bo dopiero w latach pięćdziesiątych zeszłego wieku. Z pewnością oboje byli poetami do odkrycia, jak gdyby wydobycia z literackiego niebytu.
Rola wspomnianego Thomasa H. Johnsona rzeczywiście wydaje nie do przecenienia. To on odkrył dla świata chociażby niezwykły zapis, jakim w swoich wierszach posługiwała się Dickinson.
Tak, Dickinson zawsze mnie frapowała myślnikami, pociągały mnie te puste miejsca, które były miejscami prowokacyjnymi – niby skończonymi, niby niedokończonymi. To było jak zaproszenie, żeby się do tego tekstu włączyć i te myślniki czymś wypełniać. Warto wspomnieć, że Edgar Allan Poe też je stosował. I tak sobie myślę, że to powinowactwo po takim trójkącie – Blake‒Poe‒Dickinson – widzę. To jest nawet może trochę zaskakujące, bo ja zawsze najbardziej lubiłem w literaturze amerykańskiej tę tradycję, która wywodzi się od Whitmana. Zawsze podobała mi się poezja szerokiego oddechu, narracyjna, stąd też moja miłość pierwsza do Robinsona Jeffersa, który był wielkim opowiadaczem. Także trochę sam siebie zaskoczyłem tą Emilią. Zresztą Blake też jest opowiadaczem, natomiast ona, jeśli jest opowiadaczem, to bardzo specyficznym, takim, który puentę – jeśli taka w ogóle jest – zostawia słuchaczowi, a więc komuś innemu. Z jednej strony jest więc to jej podobieństwo do Blake’a – jako poety ukrytego, który nagle wyrasta znikąd, a z drugiej strony jest zdecydowana różnica między jej niezwykle skoncentrowaną poezją a poezją szerokiej frazy, szerokiego oddechu, jaką często kojarzymy z poezją amerykańską.
Dla mnie ta kondensacja znaczeń w poezji Dickinson od zawsze była w pewnym sensie bardziej przekonująca, bo niezwykle konsekwentna. Whitman, szczególnie późny, dość często bywa przegadany, natomiast Dickinson – właściwie nigdy.
Ona z powodu tej kondensacji znaczeń miała zresztą wielu oponentów, bo wśród pierwszych głosów, nawet gdy już ją wydano po śmierci, znalazły się też głosy niechętne. Higginson, który znał jej wiersze z korespondencji, jaką prowadzili jeszcze za życia Dickinson, powiedział, że jej poezja jest spasmodic, histeryczna – czyli taka, która wykrzykuje i nie kończy, trochę per analogiamdo „poetów spazmatycznych” w wiktoriańskiej Anglii. Później był bardzo ważny dla niej krytyk David Porter, który cenił ją bardzo wysoko. Posłużył się nawet takim dość zabawnym porównaniem – dobrze oddającym kłopoty, jakie mamy, czytając Dickinson – że jej poezja jest tak gęsta, a jednocześnie tak rozsiane są w niej niezliczone, korespondujące ze sobą sensy, że człowiek czuje się tak, jakby jeździł samochodem po zatłoczonym parkingu przed supermarketem. Także nawet ci, którzy ją lubili i cenili, mieli do niej stosunek nie zawsze wyznawczy. Mówiąc krótko – była bardzo poza swoim czasem, co więcej, była także daleko poza czasem większej części dwudziestego wieku.
Mówiąc po nietzscheańsku, była „nie na czasie”, co zresztą stanowiło – a właściwie stanowi – jej największą siłą.
Tak, to była „niewczesna” poezja, jeśli można tak powiedzieć, z całą pewnością.
Wspomniał Pan o przestrzeniach niedookreślenia, które w pewnym sensie konstytuują tę poezję. Skojarzyło mi się to z aleatoryzmem w muzyce, ale można by było przywołać mnóstwo innych praktyk sztuki dwudziestowiecznej, w której pozostawiało się przestrzeń wolności – dla namysłu, wyobraźni; gdzie pojęcia, obrazy, zostają wstępnie zasugerowane, tworząc coś w rodzaju rusztowania, jak gdyby wstępnej instrukcji dla odbiorcy przy współtworzeniu sensów i znaczeń.
Tak. Dlatego myślę, że ona wróciła, a właściwie pojawiła się po raz pierwszy na tak wielką skalę, w całej swej niezwykłości, późno, bo dopiero za sprawą edycji Johnsona. Dickinson umarła w 1886 roku, więc poznaliśmy ją na dobre dopiero siedemdziesiąt lat po jej śmierci. Długo trwało to odkrywanie Emilii. No ale potem, z której strony by nie spojrzeć, to ona jest niezwykle ważna, zwłaszcza może jako wielka, wielka poetka codzienności. A dziś codzienność nosi się na rękach. Dickinson to wielka badaczka codzienności, filozofka codzienności. Ale też wielka poetka religijna – religijności zresztą dziwnej, bo niedogmatycznej, nieortodoksyjnej.
I – znowu – bardzo też dzięki temu współczesnej.
Tak, niezwykle. I właśnie to się narzuca, gdy na nią dziś patrzymy – że niezależnie od tego, z jakiej perspektywy by na nią spojrzeć, ona jest niezwykła.
Wspomniał Pan o Blake’u. Czytając U‑bywaćczy Ujmować nieraz zastanawiałem się, czy rozważał Pan podobny esej o Dickinson na kształt wspomnianych esejów o Blake’u, o Thoreau. Nie powiem tu nic odkrywczego, ale wydaje mi się, że to jest poetka dla Pana wręcz idealna, co zresztą czuje się bardzo mocno podczas lektury Samotności przestrzeni. Powiedział Pan gdzieś, że jej poezja to „filozofia-bez-filozofii”. Dla mnie wymiar intelektualny, spekulatywny poezji Dickinson, odejście od prostodusznie rozumianego obrazowania, jest jej znakiem rozpoznawczym. Ona w tym zdecydowanie wyprzedza swoją epokę, zapowiadając niejako XX wiek, w którym poezja tego rodzaju dopiero na dobre zaistniała.
Tak, ten wektor spekulatywny jest w jej poezji nieustannie obecny. Bez niego trudno sobie wyobrazić te wiersze oraz ich intelektualną wagę, i to, przyznaję, zawsze mnie w niej bardzo pociągało.
Czy było on też swego rodzaju sprzeciwem wobec zastanej tradycji poezjowania, przede wszystkim romantycznej?
Niewątpliwie. Podobnie zresztą czynił Poe, który z jednej strony był romantykiem, ale z drugiej wymyślił przecież powieść detektywistyczną, a więc – powiedzielibyśmy – czysty racjonalista. Ciężko dla niej znaleźć jakąś bliźniaczą duszę, bo w szerszej perspektywie to są oczywiście ci wszyscy, o których już tu powiedzieliśmy – Blake, Poe, także Thoreau – ale taką naprawdę bliską, bliźniaczą duszę to chyba jednak trudno byłoby wskazać. Choć gdyby rozejrzeć się wśród bohaterów literackich, ona odgrywała trochę taką rolę, jak Bartleby u Melville’a. Była zresztą oczytana, jak wiadomo, studiowała Emersona, więc była dobrze zorientowana w bieżącej scenie literackiej i intelektualnej, ale przecież jej poezja to jest cały czas na swój sposób mówienie „wolałabym nie” – zaczynam coś, ale nie kończę, „wolałabym nie”. Jest w tej poezji coś, co wstrząsa czytelnikiem, bo wybija go z kolein utartego rozumowania, nie daje spokoju.
Tak, zdecydowanie. Właściwie trudno byłoby wskazać u niej teksty od początku do końca jedynie konwencjonalne, jest ich stosunkowo niewiele. Dla mnie ciekawe jest też to, że późna Dickinson niekiedy wraca do tych bardziej tradycyjnych wzorców, odchodząc od radykalnej, także na poziomie formy, poetyki tekstów z lat sześćdziesiątych, ale robi to już na swój sposób. Gdy spojrzy się na ogromny dorobek Dickinson, liczący blisko 1800 wierszy – często, o czym Pan wspomniał, jak gdyby przerwanych, niedokończonych – ma się poczucie, że Dickinson nie była poetką, która miała w wyobraźni skończony tekst, przemyślany od początku do końca; że jej wiersze to swego rodzaju „zapiski” – genialne, zapewne wielokrotnie rewidowane i cyzelowane, to jasne, ale uderzające jest to nieodparte wrażenie, że nie była ona zainteresowana skończonym „dziełem”. To bardzo nowoczesny rys tego pisania. Właściwie gdzieś tak do początków XX wieku literatura była równoznaczna z dziełem literackim, które ma swój początek i koniec, i które jest pewną spójną, domkniętą koncepcją. Dopiero później, jak wiemy, założenia te zostały radykalnie podważone. U Dickinson nie ma wizji „dzieła”. I wydaje się, że nie ma go nieprzypadkowo. To nie jest kwestia jej niedbalstwa czy lenistwa, lecz immanentna cecha jej metody twórczej – pisania i myślenia, w którym nie ma miejsca na coś skończonego.
To ciekawe, co Pan powiedział – że u niej nawet same takie pojęcia, jak początek i koniec, nabierają bardzo dziwnego znaczenia. W jej przypadku mogą one być używane właściwie tylko jako pojęcia oznaczające, że gdzieś musimy coś zacząć i gdzieś musimy przerwać, bo nie jesteśmy w stanie ogarnąć pewnej zasadniczej ciągłości, ale to są właściwie pojęcia bardzo umowne. Myślę, że z powodzeniem można czytać tę poezję jako swego rodzaju dziennik duchowy, i w pełni zgadzam się tu z Panem – nie sądzę, by miała ona zamysł jakiegoś opus. Wydaje mi się, że ona miała dość swoisty sposób przeżywania czasu – u Dickinson czas się nie sumuje, a każda z tych drobin czasu stanowi jak gdyby całość samą w sobie, jest więc to czas, by tak powiedzieć, zgranulowany, gdzie każdy wiersz jest jak granulka czasu. Albo ‒ by posłużyć się tytułem znanej książki Hessego – to jest trochę taka gra szklanych paciorków, każdy z tych paciorków jest osobny. To także specyficzny rodzaj modlitwy, jak gdyby antyfony, ale on nie ma jakiejś finalnej prośby, by tak powiedzieć. To jest wiersz, na który można patrzeć w porządku modlitwy, pewnej suplikacji – kto jest suplikantem, możemy się domyślać, choć i z tym bywa różnie; ale kto jest adresatem tej suplikacji, to już do końca nie wiemy. Niezwykłość Dickinson polega także na niejasnym statusie tych wierszy, to rzeczywiście rodzaj takiego zaproszenia wysłanego do czytelnika, choć musimy sobie zdawać też sprawę z tego, że dzisiaj Emily Dickinson to już rodzaj przemysłu. Istnieje ogromna bibliografia prac poświęconych „pustelnicy z Amherst”. Na szczęście to jest taka poezja – i taki sposób myślenia – który przypuszczalnie nigdy się nie wyczerpie. Dickinson to jedna z tych wielkich postaci, którą każde pokolenie musi sobie napisać na nowo, bo każde pokolenie coś innego u niej wyczyta.
Tak. Wspomniał Pan o przemyśle prac wokół jej poezji, jak też i biografii ukazujących się raz za razem, pisanych z nowych perspektyw metodologicznych i ideologicznych. Rzeczywiście, Dickinson pod wieloma względami jest wdzięcznym obiektem tego rodzaju zabiegów. A skoro jesteśmy już przy biografii, chciałbym i o nią zapytać. Muszę przyznać, że nigdy nie byłem szczególnie zainteresowany tym biograficznym aspektem, nie tylko zresztą w przypadku Dickinson, wręcz się przed nim broniłem. Ale jednym z paradoksów tej poetki – a cała jej poezja jest na paradoksalnym postrzeganiu rzeczywistości ufundowana – jest to, że nieodłączną składową jej legendy literackiej jest owo skryte życie, szczególnie jego druga połowa, o którym jednak wiemy stosunkowo niewiele.
Tak, to prawda. I pewnie dlatego mogło stać się legendą. Ono jest jak wielkie pytanie, które unosi się nad tą poezją.
Tak, z pewnością – można je sobie dopowiedzieć, posiłkując się wierszami. Mamy całe mnóstwo białych miejsc, które – jeśli pójść tym biograficznym tropem – wręcz domagają się wypełnienia.
Zwłaszcza ciekawe wydają się te białe miejsca romansowe, jak na przykład niepewna sytuacja z pastorem Charlesem Wadsworthem, który wyjechał do San Francisco, by nauczać w Calvary Church, a kalwaria pojawia się parokrotnie w jej wierszach, co – jak sugerują niektórzy – jest nawiązaniem do owego kościoła i osoby pastora. Muszę przyznać, że podzielam Pańską ostrożność co do przywiązywania przesadnie dużej wagi do biografii. Z jednej strony jest to bardzo trudne zadanie – napisanie biografii kogoś, o kim wiemy bardzo niewiele – a z drugiej, bardzo wdzięczne. Ale muszę też powiedzieć, że jeśli kusiłaby mnie książka o Dickinson, na pewno nie pisałbym jej kluczem biograficznym, a raczej kluczem myślnikowym.
Zwłaszcza że Dickinson uczyniła nieomal wszystko, by ów porządek biograficzny, przynajmniej na poziomie życia społecznego, sprowadzić do wymiaru najbardziej elementarnego.
Warto byłoby też ‒ i zaczął to swego czasu bardzo wybitny polski amerykanista Marek Wilczyński, którego bardzo interesowały dziewiętnastowieczne piszące kobiety ‒ zobaczyć ją na tle kobiet piszących w ówczesnej Ameryce, a trochę ich było. Być może to byłoby dla niej dobre towarzystwo, które pozwoliłoby zobaczyć, jak wyglądał los piszącej kobiety na tle losu przeciętnej kobiety w Ameryce tamtego czasu. Myślę, że na tym tle mocno byłoby widać, jak bardzo już wtedy była ona od nich odrębna. Być może okazałby się to również ciekawy trop interpretacyjny.
Wiemy, że podziwiała George Eliot. Ciekawe wydaje się zestawienie tych dwóch postaw egzystencjalnych, jeśli można tak powiedzieć, jakie przyjęły obie autorki, zrealizowanych zupełnie innymi środkami i na inny sposób, które jednak wykazują pewne podobieństwo w konsekwencji, z jaką traktowały swoje pisanie.
Tak. Ale wydaje mi się, że moglibyśmy tam też znaleźć jeszcze jeden ciekawy wątek, skoro już mówimy o dziewiętnastowiecznej Ameryce, który zapoczątkował wspomniany Thoreau, tylko trochę od niej starszy. W pewnym sensie to jest to samo pokolenie. W ówczesnej Ameryce toczył się bardzo ciekawy eksperyment socjalizmu, tworzyły się komuny, jakie wymarzyli sobie w Europie utopijni socjaliści typu Fourier, i które były niemożliwe do realizacji na Starym Kontynencie, ale w Ameryce już jak najbardziej. I choć zwykle były krótkotrwałe, jak słynna Brook Farm, z którą sympatyzowali wszyscy wielcy – Thoreau, Emerson, Melville – odbijały się one dość szerokim echem. Warto byłoby zobaczyć, czy to zatroskanie Dickinson codziennością nie jest jakąś formą próby innego spojrzenia na życie ówczesnej, rozpędzonej już bardzo Ameryki, kapitalistycznej – jak w tej słynnej frazie „business of America is business” – i czy nie jest w pewnym sensie jej krytyką. Ona z jednej strony to akceptuje, jest oddana ojcu i niejako służy temu męskiemu światu, ale z drugiej strony myślę, że w jej poezji jest dużo takich momentów, które pokazują, że mogłoby być inaczej.
Warto wspomnieć, że twórcy Brook Farm, jak na utopistów przystało, chcieli nie tylko żyć inaczej, ale i planowali szeroko zakrojoną misję edukacyjną. A jak się mówi o Dickinson w przestrzeni uniwersytetu, jak się o niej naucza?
Wydaje mi się, że Dickinson może być wdzięcznym – choć niebywale trudnym – przedmiotem nauczania, bo zostawia tyle prowokacyjnych, pustych miejsc, że aż się prosi o pedagogiczne „uderzenie”. To jest poetka, która naprawdę daje do myślenia, w jak najdosłowniejszym tych słów znaczeniu. Ja niestety nigdy nie poświęciłem jej dużo miejsca jako pedagog, ale wydaje mi się, że ona byłaby bardzo dobrym przedmiotem nauczania, jeśli można tak powiedzieć, bo zmusza do aktywnej lektury, do myślenia razem z wierszem, co wcale nie jest tak częste, jak mogłoby się wydawać.
To skądinąd bardzo ciekawa sprawa, jak Dickinson funkcjonuje u nas zarówno w powszechnej świadomości literackiej, jak i w dyskursie akademickim. O ile o Whitmanie mówi się często, bo dobrze się wpisuje w powszechnie przyjęte ramy historycznoliterackie, o tyle mówienie – i nauczanie – o Dickinson wydaje mi się dużo trudniejszym zadaniem. Whitman miał pełną świadomość, że tworzy nową literaturę, i to w jego poezji jest wyraźnie wyartykułowane. U Dickinson tego elementu – przynajmniej expressis verbis – nie ma. Trudno – z jej pojęciami, jej wizją świata – osadzić ją w tym kontekście historycznoliterackim, w którym siłą rzeczy trzeba ją rozpatrywać.
Ale może właśnie dlatego byłaby bardzo owocna pedagogicznie? Myślę, że pozwoliłaby skutecznie przełamywać te schematy, w jakich umieszczamy innych poetów tamtego czasu. Ona nie mieści się w żadnej skończonej interpretacji czy wykładni – gdzie jej Pan nie włoży, ona wystaje. Nie poddaje się łatwej klasyfikacji, i to jest jej ogromna siła.
I nieustannie wraca, na różne sposoby, choć jej obecność też jest dość specyficzna – to znaczy ona, owszem, jest obecna, i odcisnęła swoje piętno na literaturze – szczególnie powojennej – ale jednocześnie należy do takich poetów, których nie bardzo da się naśladować, których śladami nie bardzo można pójść, czy to imitując, czy wpisując się w pewną szkołę uprawiania poezji. Ona pojawia się znikąd i bardzo szybko znika, pozostawiając za sobą te wiersze – ślad jakiejś niebywałej, nieporównywalnej z niczym innym w literaturze wrażliwości.
Myślę, że rzeczywiście tak jest, to znaczy ‒ nie ma takiej szkoły, jaką na przykład była szkoła nowojorska, czy jak Southern Agrarians, która byłaby wyraziście zarysowana także na gruncie ideowym, filozoficznym, nie tylko literackim. Ona rzeczywiście jest bardzo osobna i w tym sensie jej osobność jest osobnością Thoreau. Można się oczywiście zastanowić, czy istnieje szkoła Thoreau – dziś pewnie powiedzielibyśmy, że istnieje, bo istnieje wielka literatura opisywania natury w sposób, w jak czyniła to na przykład Annie Dillard czy cała masa innych pisarzy. To, co odróżnia Dickinson od innych – a co widoczne jest u Whitmana, podobnie jak i u Thoreau – to to, że ona nie podpisałaby się pod tą wielką opowieścią drogi, która jest dla Ameryki tak ważna. Niejako z definicji – bo ona jest domowa, niewędrująca czy wykrzykująca, że wyrusza w drogę, jak czynił to Whitman, ani niespędzająca czterech godzin dziennie w lesie jak Thoreau. Ona właściwie nie pasuje tam – Dickinson w pewnym sensie funduje swoją własną, jednorazową mitologię.
Wspomniał Pan o nieobecności mitologii drogi. Wydaje mi się, że w pewnym sensie zastępuje ją u Dickinson mitologia natury, pisanej zresztą u niej często z dużej litery. Zaryzykowałbym nawet tezę, że jest ona dla niej swoistym światem pierwszym, do którego się próbuje dotrzeć, przebić. Jest trochę jak tajemnica – Secret– z wiersza Frosta, też zresztą zapisany przez niego z dużej litery, wokół którego się tańczy, a on i tak pozostaje sam dla siebie, niezgłębiony, zamknięty dla naszych poznawczych procedur i zabiegów. Swoją drogą warto wspomnieć, że Frost wykładał w Amherst.
Tak, to również wielki poeta natury, choć bardzo różny od Dickinson. Ta jej odrębność na tle bardzo różnych mitologii leżących u podłoża literatury amerykańskiej jest niezwykle interesująca, choć nie zawsze oczywista. To, co najciekawsze u Dickinson, rzadko znajdziemy na powierzchni. Natura z pewnością jest wielkim tematem tej poezji.
Na koniec chciałbym jeszcze zapytać Pana o polskie przekłady Dickinson. Jak się ją Panu czytało i czyta po polsku?
Ja bardzo cenię przekłady Marjańskiej. One są – choć nie wiem, czy to dobre słowo – miękkie, kobiece, w najlepszym tych słów rozumieniu. I moim zdaniem one też tę aurę domowości, o której już rozmawialiśmy, zachowują. Oczywiście mówię teraz w kategoriach bardzo ogólnych. Jeśli chodzi o Stanisława Barańczaka – to są świetne, solidne przekłady, ale emocjonalnie przywiązany jestem znacznie bardziej do przekładów Ludmiły Marjańskiej, która zresztą nigdy nie taiła, że w jakimś sensie poświęciła życie Dickinson, a jej wiersze to był właściwie nieusuwalny fragment domowej codzienności, który zresztą nie zawsze musiał owocować tłumaczeniem. Wydaje mi się, że aura jej przekładów bardzo dobrze oddaje tego ducha Dickinson. To zresztą czuje się w nich bardzo mocno, że autentycznie żyła tą poezją, one są bardzo zrośnięte z samą Marjańską, ale też i z Dickinson.
Myślę, że warto też wspomnieć o przekładach Andrzeja Szuby, z którym współtworzył Pan niegdyś grupę poetycką Kontekst. Wydaje mi się, że w przypadku tego tłumacza również możemy mówić o podobnym, zasadniczym pokrewieństwie duchowym.
Tak, wydaje mi się, że Andrzej jest idealnym tłumaczem dla Dickinson ze względu na jego własną poezję, bardzo skondensowaną. To z pewnością i jemu bardzo pokrewna dusza.W swoim wyborze starałem się zachować ten osobisty rys, ale też przełożyć te wiersze, które dotąd nie były tłumaczone na język polski. Chciałem pokazać Dickinson z trochę innej strony niż dotąd była pokazywana – w taki sposób, który jest mi szczególnie bliski.
Tę bliskość czuć bardzo wyraźnie w Pańskich przekładach. Bardzo dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.