Anna Adamowicz: Stosunkowo szybko, bo już dwa i pół roku po premierze dobrze przyjętej Wody na Marsie, oddajesz do rąk czytelników nową książkę z wierszami. Zacznę od pytania ciekawskiej młodszej koleżanki po piórze – skąd przyszedł koncept Pustych nocy, jak się krystalizował? Zrodził się po napisaniu Wody… czy czaił się z tyłu głowy już wcześniej?
Jerzy Jarniewicz: U mnie tak jest, że wiersze, nawet ułożone w tomik, czyli jakoś ze sobą współgrające, nie rodzą się w jednym czasie, nie mają konkretnego początku, ale wyłaniają się powoli i nie zawsze skutecznie ze słów i obrazów, które gromadzą się w pamięci, czy – jak wolisz – z tyłu głowy, od kiedy zacząłem mówić i słuchać, jak mówią inni. Życia wierszy nie wyznaczają okresy od tomiku do tomiku, a rozpoczęcie pisania nowej książki nie oznacza, że w tej właśnie chwili zaczynają się rodzić, jak je nazywasz, koncepty. One w jakiejś, choćby szczątkowej czy widmowej formie, są już wcześniej.
Pobrzmiewa mi w tych wierszach atmosfera rozpadu, rozkładu i podobnych rzeczy. Ponieważ mnie również interesuje rozpad (choć realizuję to zainteresowanie na zgoła odmienne od twoich sposoby), przekornie zapytam: cóż jest tak nęcącego w nieuchronnie postępującym unicestwianiu, że wewnętrzny przymus popycha do tworzenia kolejnych wierszy drążących ten temat?
Nie mam turpistycznych upodobań, rozkład mnie nie nęci, a jeśli jest w wierszach, to dlatego, że widocznie być musi, bo taki się nam, sorry, wyrychtował świat. Rozpad nie interesuje mnie bardziej niż popisy Magdaleny Ogórek albo to, co się dzieje, kiedy dwoje ludzi idzie ze sobą do łóżka, albo chodzić do łóżka przestaje. W zasadzie „rozpad” to zbyt ogólne słowo, żeby mnie zainteresowało. Bo o czym konkretnie mówimy? O odejściach bliskich nam ludzi? O końcu parszywiejącej miłości? O uciekającym życiu i zmianach z tym związanych? Czy o rozpadzie Unii Europejskiej? Można by dodać jeszcze rozpad języka, jego rozwarstwienie, fragmentację, pojawienie się w nim obcych ciał, choć w moim wierszu równoważy go składnia. A ta akurat interesuje mnie rzeczywiście. Jak przejść od jednego zdania do drugiego, choć to zdania odmienne, nieprzystawalne? Jak bardzo zdanie może się rozwijać, by pozostać zdaniem? Kiedy traci swoją spójność? Co wynika ze zdaniowych zapętleń? Co się dzieje, kiedy zdanie dobiega kresu i dalej iść nie chce?
W twoich poprzednich książkach (szczególnie chyba w Wodzie na Marsie) na pierwszy plan wybijała się tymczasowość, akcydentalność tekstów, natomiast w Pustych nocach moim zdaniem jest – z jednej strony – więcej nawiązywania do przeszłości (swoiste flashbacki, których doświadcza podmiot), z drugiej – więcej uniwersalizmu przebijającego przez współczesne fatałaszki. Niewielkie przesunięcie myślenia o wierszu czy zupełnie chybiony trop (z mojej strony)?
Nie odnoszę wrażenia, żeby w tej książce było szczególnie wiele „nawiązywań do przeszłości”. I nie żebym się ich wystrzegał czy wyrzekał, bo przecież przeszłość, ta godna uwagi, to – jeśli mogę sparafrazować klasyka – dziś, tyle że wczoraj. Widzę to tak, że nie ma przeszłości poza tym, czego doświadczam dzisiaj. Jeśli w wierszach pojawiają się jakieś obrazy czy historie z dzieciństwa, to tylko w klinczu z tym, co dzieje się teraz. W Pustych nocach jest sporo nawiązań do tego, co się wydarzyło całkiem niedawno, jeśli nie przed kilkoma tygodniami, to przed trzema, czterema miesiącami. Do wierszy wepchała mi się, wparadowała „chwila obecna”. Teraźniejszość, nie przeszłość.
Co powiedziawszy, przyznam, że jest tu wiele wojennych tropów i w nich może odzywa się wywołana przez ciebie przeszłość. Wiele wierszy naznaczonych jest czymś, co nazwałbym moją wojenną traumą. Dziwna to trauma, bo przecież urodziłem się po wojnie i wojny – drugiej światowej – nie doświadczyłem. A jednak moje dojrzewanie przebiegało w cieniu wojennych opowieści bliskich i niebliskich, w cieniu wojennych obrazów, obok ciepłych jeszcze wojennych śladów i w towarzystwie wojennego języka. Niedawno rozmawiałem z kuzynką, która zupełnie niesprowokowana zaczęła o tym samym – o tym naszym wojennym garbie – mówić. Żeśmy jakoś tą wojną skażeni, przegięci, przetrąceni, że nasza wyobraźnia tą wojną zatruta i wypaczona. To wynik oczywiście świeżości wojennych wydarzeń, bo urodziłem się zaledwie trzynaście lat po jej zakończeniu, ale też, przypomnę, państwowej propagandy, która chowała nas w przeświadczeniu, że już, już, lada dzień, a wrócą i podpalą nasz dom. No, a dodaj do tego te śliczne narodowe piosenki o tym, jaka to wojenka jest ładna, ile w niej seksapilu, jak się do niej wszyscy garną, choćby byli bez broni, i jak pięknie śmierć całuje. Nie wiem, czy jest na świecie druga kultura, która by stworzyła taki obraz wojny jako kochanki, wojenki jako przygody miłosnej czy kompensacji miłości utraconej. Odbija się to nam czkawką do dziś. Zuzanna Sala nazwała to trafnie próbą emocjonalnego szantażu.
W ostatnim czasie modna (tak, użyjmy tego brzydkiego słowa) zrobiła się poezja zaangażowana. Osobiście uważam (i mocno się tego trzymam), że każda poezja jest zaangażowana, ale na potrzeby tej rozmowy przyjmijmy intuicyjną definicję zawężoną. W ramach tej definicji powiem, że twoja poezja w moim odczuciu zaangażowana nie jest, mimo że wielokrotnie odnosisz się do rozmaitych wydarzeń z ostatnich miesięcy (wymienić tu można choćby protest lekarzy rezydentów czy pożar wieżowca w Londynie), które czasami aż proszą się o coś więcej niż te mimowolne migawki, w których występują. Po raz kolejny przekornie: dlaczego migawki pozostają migawkami, nie pęcznieją w większe obrazy, w których podmiot opowiadałby się po którejś ze stron? Dlaczego podmiot stoi z boku, nie przyłącza się ani do marszu, ani do kontrmarszu?
Nie wiem, jak rozumiesz zawężoną definicję zaangażowania. Jeśli masz na myśli polityczny i społeczny wymiar wiersza, to w Pustych nocach widzę go aż za dobrze. Puste noce, wbrew temu, co mówisz, są zaangażowane, tyle że po swojemu. Znajdziesz tam wiersze, które ktoś mógłby odczytać jako, powiedzmy, reakcję na zjawiska z kilku obszarów niedawnych społecznych napięć. Sam dostrzegam dwa, może trzy takie obszary, ale ich tu nie nazwę, bo to byłby jednak obciach. O pożarze wieżowca wspominam w wierszu, który stawia pytanie o możliwość włączenia się wiersza w rzeczywistość cudzego cierpienia i czyjejś nieodpowiedzialności, o zasadność takiej ingerencji, jaką byłaby próba nazwania tej rzeczywistości. A migawki pozostają migawkami, bo rzeczywistość dociera do nas migawkowo. Czy, żeby już trzymać się jednego przykładu, pożar w Londynie oglądałaś w migawkach, czy podczas wielogodzinnej transmisji, do tego filmowanej z pięciuset kamer, by dać ci pełny obraz? No i wreszcie: czy podmiot się opowiada? Opowiada się, gdy czuje, że musi się opowiedzieć, bo rzecz go dotyka, wścieka, dołuje, niepokoi. I nie opowiada się, kiedy widzi, że to opowiedzenie się nie z niego wynika, a jest mu narzucone, bo ktoś sobie wymyślił, że świat jest czarno-biały, i ogłosił zaciąg do swojej – białej, ma się rozumieć – armii. Nieopowiedzenie się może być w takich warunkach gestem ze wszech miar politycznym. I rewolucyjnym. Tak jak opowiedzenie się może być i bywa gestem kabotyństwa lub tchórzostwa. Przypomnę jeszcze – przepraszam, jeśli to jest zbyt oczywiste – że podmiot w wierszu nie zawsze cieszy się przychylnością autora. Autor wiersza może, bo mu wolno i ma taką władzę, stworzyć taki podmiot, który mu ością w gardle staje i któremu by ręki nie podał. Mam wrażenie, że uważny czytelnik zdoła wyczytać z tych wierszy, na czym polega i jak wygląda moje autorskie opowiedzenie się.
Wprawdzie jest tego niedużo, ale tu i tam widać odcisk trzewika Adama Mickiewicza (a to w motcie do jednego z tekstów, a to w samym ciele wiersza). Na ile jego odwiedziny w Pustych nocach zostały zaplanowane, a na ile wynikły z, nazwijmy to, przypadku, z tego, że akurat „tak się napisało”?
Chciałem odpowiedzieć, że „tak mi się napisało”, bo to byłoby zabawne mieć Mickiewicza z przypadku. Ale nie, nie napisało mi się. Policzyłem te odciski Mickiewicza i mówisz, że niedużo? Naliczyłem siedem cytatów. Wychodzi średnio jeden odcisk na sześć wierszy. Ten Mickiewicz nie jest przypadkowy, ale też nie był zaplanowany. Myśląc o tym dzisiaj, powiedziałbym, że wziął się z dwóch powodów. Po pierwsze, jego wiersze były pierwszymi wierszami, jakie w życiu poznałem, bo recytowała mi je z pamięci babka, gdy ja do maluchów i średniaków chodziłem. To były czasy przed telewizją, do kina też jeszcze mnie rodzice nie brali, w ramach wieczornej rozrywki recytowano mi więc taki na przykład „Kurhanek Maryli”, a ja przeżywałem chwile grozy. Przechodziły mnie ciarki, gdy słuchałem tych śpiewnych historii o miłości, śmierci i duchach. A w powtórzonym „nie masz, nie masz Maryli” słyszałem całą mizerię życia, nie mając jeszcze pojęcia, czym to życie jest, czym jest śmierć, czym utrata. Do dzisiaj to pamiętam. Wysokie okna dużego pokoju drżą od przejeżdżających autobusów i ciężarówek, sufit przecinają światła samochodów, babka siedzi na skraju łóżka i recytuje w półmroku. Mój pierwszy dreszcz. Mój pierwszy język miłości i śmierci. Po drugie, o czym napisał Adam Poprawa w swojej recenzji, Mickiewicz tworzy taką triadę erotyka–wojna–prawo, która chyba sprawdza się w tym tomie. Nie sądzisz, że to się jakoś komponuje z przywoływanymi równie często piosenkami o ułanach, seksie i wojnie? To były podstawowe matryce mojej językowej wyobraźni.
Zwróciłam uwagę na powracające motywy związane z imionami, choćby „mogę odczytać/ tylko twoje imię, albo to, co przyśniło mi się, że jest/ twoim imieniem”, „Dom, w którym zamieszkają ryby, nazwę/ Mokry Przedświt”, „na nowo mogę ponazywać zwierzęta/ ze stołecznego zoo”. Czym dla ciebie jest w poezji gest nadawania imienia, czym jest imienia zapominanie lub mylenie? Pozorny sukces języka zakończony później klęską?
Dla każdego, kto robi w słowie, imiona czy nazwy własne są jak łyk świeżego powietrza. Chyba dla każdego. To jedyne słowa, które tak bardzo łączą się z istnieniem, z jego pojedynczością, z konkretem. Nie masz imienia, znikasz. Zmieniasz imię, zmieniasz się sama. Masz kilka imion, istniejesz kilkakrotnie. Przyjmujesz czyjeś imię, utożsamiasz się z kimś. Fałszywe imię zafałszowuje cię. Powtarzasz czyjeś imię, to jakbyś się z tym kimś kochała. I tak dalej. Imię wiąże się z konkretną osobą czy przedmiotem, a w zasadzie robi coś więcej: powołuje je do życia. Nie wyobrażam sobie poezji bez imion, choćby ukrytych w jej głębokich podziemiach. To więź wiersza z rzeczywistością, lub z „rzeczywistością”, jakkolwiek by ją rozumieć.
Czy zapożyczenia z języka prawniczego są próbą poszukiwania języka precyzyjniejszego, bardziej adekwatnego do wyrażenia doświadczenia, języka, który wyrazi niewyrażalne?
Przeciwnie, ten niby precyzyjniejszy język jest jakimś koszmarem. Fragmenty z kodeksu karnego czy z prawa rodzinnego, które cytuję tu i ówdzie w książce, to przecież groza. Nijak się on ma do doświadczenia. Wiersz „Defilada” zestawiłem z pierwszych zdań kolejnych paragrafów kodeksu karnego z części dotyczącej wojska. Nic w tych zdaniach nie zmieniałem, a włos się na głowie jeży, kiedy się to czyta. Włos się jeży i chce się śmiać. To jeden, wcale nie najważniejszy, z wielu języków, którymi mówi się w tej książce.
Książka zostaje wydana w tym samym roku, w którym, jak mówiłeś, rozgrywają się pewne wydarzenia w niej wspomniane. Skłania mnie to do zadania pytania, na ile istotna jest odległość czasowa między napisaniem wiersza a jego publikacją? Czy gdyby z jakichś powodów Puste noce zostały wydane za rok, dwa lub pięć lat, zaszkodziłoby to w jakiś sposób wierszom i ich odbiorowi ze względu na ich doraźność?
Dla mnie odległość czasowa, która jest istotna, to nie ta między napisaniem a opublikowaniem wiersza, ale między jego powstaniem a odzywającymi się w nim wydarzeniami. Otóż lubię, kiedy ta druga odległość jest jak najmniejsza, bo to znaczy, że wiersz jest blisko czasu, w którym powstaje. I razem z tym czasem powinien odchodzić w przeszłość, to znaczy nie znikać, ale tracić na przejrzystości, na tej oczywistej czytelności, tak jak traci na czytelności świat minionych epok, który odchodzi i zamienia się w coraz to głębszą tajemnicę. Myślenie, że wiersz jest czymś ponadczasowym, uważam za absurd. Czy język, jego tworzywo, jest poza czasem, nie starzeje się, nie umiera? No, weź. Wiersz zawsze jest skądś, zawsze należy do jakiegoś czasu, czyli zawsze jest doraźny. Co nie znaczy, że kiedy zapomnimy, czego konkretnie dotyczyły wspomniane w nim wydarzenia, przestaje być dla nas ważny. Jest wtedy być może nawet ważniejszy, bo przypomina o naszej historyczności, o tym, że żyjemy zanurzeni w czasie i że innego, poza czasem, życia nikt dla nas nie przygotował. Mógłbym podsumować: wiersz to jeden z ciekawszych synonimów czasu.