Artur Burszta: Nie wiem, czy pamiętasz, naszą poprzednią rozmowę zakończyliśmy wspólnym, niczym dwóch białowieskich żubrów, „mruczeniem” tematu z filmu Prawo i pięść i popijaniem, czy też raczej żuciem oranżady. Czym dzisiaj wznosić będziemy toast za Bagaż?
Jerzy Jarniewicz: Wiesz, dzieci nowe już raczej nam się nie urodzą, ale pieśni dwojga uskrzydlonych twórców nie będziemy zmieniać, bo to evergreen. Możemy za to zmienić drinka. Z oranżady na biovital? Ponoć przyjazny dla pamięci, a ta, wiadomo, matką muz. Pamiętajmy o pamięci.
Jest wiele powodów do wznoszenia toastów. Bagaż naszej znajomości, przyjaźni, jest chyba całkiem obszerny. We wrześniu minęło dwadzieścia pięć lat od Twojej pierwszej wizyty na naszym festiwalu – pamiętnego „irlandzkiego” spotkania na Forcie Legnica 1998. To był pomysł Piotrka Sommera, żeby zaprosić Ciebie do naszej festiwalowej paczki. Dzięki temu, że Jola Kowalska z Telewizji Polskiej konsekwentnie przez lata dokumentowała nasze legnickie Forty i Porty, często myślimy filmowymi obrazami. I wtedy widzę kadry z jednego z jej filmów, Ciebie na scenicznej ławeczce imitującej pociąg, który zabiera na kolejnych stacjach poetów z całej Polski. Ty obok Darka Foksa, Andrzeja Sosnowskiego, Marcina Świetlickiego. Nie było Ciebie w naszym cyklu „barbarzyńcy i nie”. „Brulion” i „Nowy Nurt” to nie była Twoja historia. Ale wkrótce wydasz w Legnicy Niepoznaki, swoją pierwszą książkę poetycką, w innym miejscu niż Łódź. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, nigdy nie zapytałem: Legnica, Forty i Porty – czy to był dla Ciebie wtedy jakiś ważny poetycko moment?
Jeśli pyta mnie o coś takiego wydawca, inicjator tych wydarzeń, a do tego zaprzyjaźniony gość, to muszę się mieć na baczności, bo, wiesz, łatwo wpaść w jakiś wersal. Albo w kontredans uników. Ale tak. Tak, był to ważny poetycko moment. Świat kończył swoje drugie, po roku zerowym, tysiąclecie, czekaliśmy na zapaść systemów i sieci, niektórzy nawet na coś więcej, a do mnie wtedy doszło, że tak jak pisałem dotychczas, dalej pisać nie mogę. Że już nie mogę tak parabolicznie, z dociskaną puentą, z podmiotem w liczbie mnogiej, z mitologią siedzącą mi na karku. Naokoło kipiało od wierszy w nowych poetykach, zieleniała poezja, trwało ogólne w branży przemeblowanie. To poetyckie pobudzenie i mnie się udzieliło. Ale, przyznam, z lękiem, że to, co wszystkich pobudza, może być dla mnie kulą u nogi. A przynajmniej może zamienić się w odgrywaną bez castingu rolę w cudzym filmie. Oddychałem więc tym świeżym powietrzem i próbowałem się nim nie zachłysnąć. Z racji moich wcześniejszych zainteresowań, a trochę z przekory, przyjaźniłem się bardziej z Irlandczykami i Anglikami niż z Amerykanami, którzy z dnia na dzień dostali polskie obywatelstwo. Kiedy pojechałem na stypendium do Stanów, nie szukałem kontaktu z Ashberym, zrobiłem natomiast wszystko, żeby spotkać się z Irlandczykiem, Paulem Muldoonem, który wykładał akurat w Princeton. Może popełniłem błąd, ale taki błąd był mi wtedy potrzebny jak niepodległość. A poza tym nigdy nie lubiłem pielgrzymek. Nieoczywisty był to dla mnie czas, którego nadal nie potrafię w pełni opisać: czas współuczestnictwa i czas odrębności. Wtedy akurat się poznaliśmy, przyjechałem na Twoje zaproszenie raz i drugi do Legnicy, wydałem u Ciebie książkę z przekładami Craiga Raine’a, a potem tom własnych wierszy Niepoznaki, który uznaję za nowy początek. W odróżnieniu od wcześniejszych, łódzkich książek, tom ten pisałem z nową dla mnie samoświadomością, dlatego gotów jestem mówić, że był on momentem zwrotnym. To, że znalazłem się w legnickiej brygadzie spadochronowej, o której wspomniałeś, z Foksem, Piórą, Sendeckim, Sosnowskim, także z Martą Podgórnik, z pewnością się do tego przyczyniło. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy bez atmosfery Fortów i Portów, bez tych rozmów na trzeźwo i po pijaku, bez przekazywanych sobie książek, dokonałoby się tak wyraźne przewartościowanie w moim myśleniu o wierszu. Legnickie Biuro Literackie stało się po części jego akuszerką.
Wróciłem do tamtego czterdziestoletniego Jarniewicza nieprzypadkowo. Myślę, że nastąpiła wtedy w Twoim życiu niejedna zmiana. Po pierwsze, chyba faktycznie właśnie wtedy na poważnie i na całego zabrałeś się za pisanie wierszy. Po drugie, za chwilkę zaczniesz wydawać jedna po drugiej książki eseistyczne. Po trzecie, przekład zacznie już na dobre wyznaczać Twój rytm pracy, i to w postaci kolejnych książek, ale też jako jednego z najważniejszych członków „Literatury na Świecie”. Po czwarte, na dobre poświęcisz się pracy naukowej, w 2003 roku zrobisz habilitację. Nie oczekuję, że mi teraz przytakniesz i powiesz – tak, to był taki czas. Bardziej interesuje mnie, jak po ponad dwudziestu pięciu latach myślisz o sobie z tamtego okresu. Czy Twoje zawodowe i artystyczne życie, które swoje początki miało w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych, poszło tak, jak to sobie wcześniej zaplanowałeś? Równolegle z anglistyką studiowałeś filozofię. Twoje życie mogło pójść w inną stronę.
Tak, to był taki czas. I to by mogła być krótka odpowiedź na Twoje pytanie. A odpowiedź dłuższa mogłaby wyglądać tak: nie pamiętam, żebym sobie cokolwiek, kiedykolwiek planował. Jasne, jakieś plany były, ale krótkoterminowe, doraźne, praktyczne. Mogłem zaplanować sobie wakacje w roku dwutysięcznym, pobyt na Helu, dojazd do Zielonej Góry. Ale żeby planować sobie ŻYCIE, artystyczne czy zawodowe? Robiłem wiele rzeczy pod wpływem impulsu, przyciśnięty okolicznościami, pobudzony nudą czy wolnym czasem, zmotywowany niespodziewaną ofertą. Jestem zbyt niecierpliwy, by sobie coś na dłuższą metę planować lub poświęcić się czemuś, co trwa dłużej niż kilka miesięcy – dlatego też nigdy, nawet za duże pieniądze, nie przełożyłbym Sagi rodu Forsyte’ów. Nie rozumiałem też, jak można mieć „projekt” książki, zwłaszcza poetyckiej – być może z tego powodu nigdy nie wysmażyłem wniosku o grant czy stypendium, nie umiałbym przedstawić „projektu”. Czym będzie wiersz, dowiadywałem się w trakcie pisania. Żaden program, poza samym pisaniem, nie powoływał go do życia. Wiersze mi się więc pisały, ale książki układały się z nich dopiero wtedy, gdy przypominali mi o tym wydawcy. Jak pamiętasz, to ty zaproponowałeś mi wydanie w Biurze pierwszego zbioru wierszy. I chyba tak było z kolejnymi tomami, wiersze powstawały, raz szybciej, raz wolniej, ale o książce zaczynałem myśleć na serio dopiero wtedy, gdy dostawałem upomnienie, że może już czas wiersze zebrać, ułożyć i wydać. Sytuacja dla mnie optymalna, bo nie wyobrażam sobie, żebym chodził z maszynopisem od wydawcy do wydawcy po prośbie. W ogóle pisanie wierszy długo uznawałem za czynność, z którą lepiej się nie afiszować.
Na uczelni też żyłem swoim rytmem, doktorat napisałem po ośmiu latach od magisterium, habilitację w dziesięć lat po doktoracie, a książkę profesorską piętnaście po habilitacji, gdzie już wszyscy naokoło raban podnieśli, że to wstyd, że nie godzi się tak długo z tym zwlekać. Zajmowałem się najpierw poezją brytyjską, Larkinem na przykład. Dwie książki nawet o nim napisałem. Mogłem się tym Larkinem zajmować do śmierci, uchodzić za eksperta, wygłaszać referaty plenarne, zostać prezesem towarzystwa larkinowskiego, czy co tam jeszcze, ale minęło kilka lat i poczułem się Brytyjczykami znużony. Świeżą podnietę znalazłem na sąsiedniej wyspie, zacząłem przyglądać się uważniej twórczości Irlandczyków, głównie Heaneya. Napisałem kilka książek i kilkadziesiąt artykułów, opracowałem nowe kursy, pojeździłem na Heaneyowskie konferencje. Ale opatrzył mi się. Zaciekawiła mnie natomiast problematyka ekfrazy, relacja słowa i obrazu, zmieniłem temat seminarium i wykładów, powstała monografia. I znów, po jakimś czasie, sięgnąłem po coś nowego – napisałem dwie książki o kontrkulturze, z kontrkultury prowadziłem seminaria, powstało kilka ciekawych prac magisterskich. Ale zdradziłem temat dla przekładu literackiego, który teraz chyba zajmuje mnie najmocniej. Jakby tak spojrzeć na naszkicowaną tu moją drogę akademicką, to można powiedzieć o niej wszystko, oprócz tego, że jest podróżą zaplanowaną, prawda? No. To tak samo z wierszami.
W której z tych ról czujesz się dzisiaj najbardziej spełniony? Naukowca, tłumacza, poety czy też jurora wspierającego innych piszących?
Na szczęście nie muszę wybierać, ani roli, ani określenia. Jarniewicz poeta dużo zawdzięcza Jarniewiczowi tłumaczowi, a ten z kolei jest, kim jest, bo pomaga mu w tym Jarniewicz krytyk. To kilka stron, że pozwolę sobie na geometryczny absurd, tego samego medalu. Taka trójpolówka czy, powiedzmy, taki płodozmian trzyma mnie w gotowości. Jest znakomitym buforem przed tym wszystkim, co może grozić pisarzowi na etacie: przed nudą, rutyną czy pociechą samogwałtu. A poczucie spełnienia? Nie wiem, co to słowo znaczy. Dla mnie to jakiś wymysł, jak czarny śnieg czy prostokątne koło. Żeby wierzyć w poczucie spełnienia, trzeba wierzyć w pełnię, a konkretnie: w możliwość jej objęcia czy choćby jej pomyślenia. Może to moja ułomność, ale nie mogę wyobrazić sobie pełni, co w chwilach słabości każe mi domniemywać, że pełni w przyrodzie nie ma. I to w jakiejkolwiek skali. Każde zjawisko jest dziurawe, składa się z luk i braków. Dlatego narzędziem, które otaczam prawdziwym kultem, jest durszlak. Wiersz jak durszlak musi przeciekać. Od pełni trzymam się z daleka, bo to synonim doskonałości, a doskonałość brzydko pachnie.
Przypisałeś mi na początku rozmowy kilka ról, a ja, tak jak i ty, też mam z nimi problem. Nigdy na przykład nie czułem się wydawcą w pełnym tego słowa znaczeniu, inicjatorem wydarzeń chyba też. Bardziej myślę o sobie jako kreatorze zdarzeń, kimś, kto w danym momencie podejmuje się bardzo konkretnej misji. Chociażby integruje środowisko po upadku „Brulionu” i „Nowego Nurtu”. A potem z przymusu powołuje wydawnictwo, żeby uporządkować sytuację, w której autorzy wydawali książki bez umów, często dostając większość egzemplarzy, a co za tym idzie – skazywani byli na brak jakiejkolwiek dystrybucji dla swojej twórczości. Wreszcie wymyśla Silesiusa, czyli nagrodę dla tychże poetów, którzy po zmianie ustrojowej żyli w kraju bez wystarczająco nobilitującego wyróżnienia. To ty powiedziałeś, że Nike dla Twojej książki była trochę nagrodą dla całego środowiska. Ty jak mało kto rozumiesz taki gest, jesteś od początku w jury Nagrody Literackiej Gdynia, która starała się na początku nadrabiać zaległości i nagradzać te osoby, które zasługiwały na laury już wcześniej (Bargielska, Bonowicz, Podgórnik, Sosnowski, Świetlicki, Wiedemann, Tkaczyszyn-Dycki), a potem „namaszczać” nowych (Bielicki, Janicki, Klicka, Sobol).
O nagrodach nie za bardzo chce mi się gadać, bo temat opukany na wszelkie możliwe sposoby. Przy czym, gdziekolwiek spojrzeć, nagrody dostają dziś regularne manto. Czasy takie, że po prostu wypada kręcić nosem na system nagród literackich. Nagrody są, to jasne, niedoskonałe, ale żeby walić w nie, bo system stypendiów twórczych, niby potrzebniejszy niż nagrody, szwankuje, wydaje mi się jakąś gigantyczną pomyłką. Juroruję w Gdyni od powstania tej nagrody, z silnym poczuciem, że wyróżnia się ona na tle innych. Czy jest nagrodą służącą literaturze, nie mnie przyjdzie ostatecznie oceniać, o jej znaczeniu niech mówią laureaci. Wspomniałeś o Bargielskiej – dostała Gdynię za Dwa fiaty, których nie zauważyli jurorzy żadnej z nagród. Nawet tej branżowej, która powinna była trzymać palec na pulsie nowej poezji, a nie trzymała – myślę o Silesiusie, który jej nawet nie nominował. Inna rzecz, że poza środowiskiem nagrody poetyckie nie mają znaczenia, czy to Silesius, Herbert, Orfeusz, Bierezin czy Gdynia. Szymborska daje laureatowi dwa razy tyle co Nike, ale to Nike jest nagrodą, jedyną zresztą, która potrafi zaciekawić media i wpłynąć znacząco na sprzedaż nagrodzonej książki. Czy da się to zmienić, nie wiem. Daleki jednak jestem od oceniania zjawisk w kulturze przez liczbę ich uczestników, że niby im więcej, tym lepiej. Czy też przez dający się zmierzyć wpływ na rynek. Nie o to chodzi w kulturze.
Przespaliśmy już ten moment, w którym była okazja na realną zmianę znaczenia nagród. Czym innym są dyskusje środowiskowe, czym innym rozmowy z udziałem tych, którzy te nagrody fundują. Poza rozmową z Portu Literackiego 2008 z obecnością Pawła Adamowicza, Rafała Dutkiewicza i Wojciecha Szczurka, kiedy to Stanisław Bereś dociekał, czemu te nagrody mają służyć, nie przypominam sobie podobnej debaty z udziałem fundatorów. Te wszystkie „wymiany opinii” – dokładnie tak bym je nazwał – także te, które inicjowałem na stronach Biura Literackiego, bez udziału wszystkich zainteresowanych stron, a zatem: fundatorów, mediów, instytucji, które zostały powołane do propagowania czytelnictwa, i przede wszystkim samych czytelników, nic nie zmienią. To musiałoby być szerokie forum – przypomnę, że to był jeden z wniosków „Raportu na temat stanu nagród literackich w Polsce”. Co do stypendiów, to ktokolwiek promuje koncept, że lepiej fundować stypendia, aniżeli wręczać nagrody, nie ma zbyt wielkiego pojęcia o literackiej rzeczywistości, szczególnie tej stronie, która zasila ją finansowo.
Zostawmy już w spokoju bagaż jurorskich doświadczeń, porozmawiajmy o Bagażu – wyborze sześćdziesięciu pięciu wierszy, który właśnie się ukazał. Joanna Orska pisze w posłowiu, że „Jarniewicz jest dziś poetą świetnie przeczytanym”. Takim się czujesz?
Już teraz – tak. Nie będę udawał, że spodziewałem się w ostatnich latach tak wielu i tak wnikliwych odczytań. Nie, nie spodziewałem się ich. Kto kiedykolwiek opublikował własną książkę, pewnie się ze mną zgodzi, że tekst krytyczny o niej jest dużo ważniejszy niż nagroda. Albo ujmijmy to nieco inaczej: brak nagród aż tak nie doskwiera jak brak krytycznej recepcji. I mówię to serio, mając za sobą doświadczenie nie tylko nagrodowego, ale też krytycznego nieistnienia. Pierwszą bodaj recenzję mojej książki napisał Julian Kornhauser i dała mi takiego kopa, że przez następne lata posuchy mogłem jakoś żyć i pisać z poczuciem, że piszę nie od rzeczy. Potem z literacką fantazją i krytyczną przenikliwością opisał mnie raz czy drugi Zdzisław Jaskuła, ale ogólnie krytycy czy poeci mojego pokolenia lub nieco młodsi głowy sobie mną nie zawracali. Porządne czytanie moich książek przyszło późno, gdy pojawiła się nowa generacja krytyków. To już nie były recenzenckie noty, ale często ambitne syntezy, sproblematyzowane, panoramiczne ujęcia, na tle i poza tłem, nierzadko polemiczne. Paweł Kaczmarski, Marta Koronkiewicz, Jakub Skurtys, Karol Poręba, Kacper Bartczak. Być może kogoś pomijam, przepraszam, ale wymienione nazwiska to krytycy, którzy kilkakrotnie podchodzili do moich wierszy i dłużej im towarzyszyli. Zastanawiałem się, co jest tego przyczyną – i wydaje mi się, że nie tylko trafili na moje późniejsze, czyli w moim mniemaniu ciekawsze książki, ale też że skonfrontowali się z nimi bez uprzedzeń i bez założeń, jakie mieli ci, którzy mnie znali od lat. Ta galeria krytyków oświetliła moje wiersze z tak wielu stron i opisała w tak wielu językach krytycznych, że mam poczucie „bycia świetnie przeczytanym”. Nie zrównoważy tego żadna, choćby nie wiem jak prestiżowa nagroda.
Pełna zgoda, rzetelny tekst krytyczny jest dużo ważniejszy niż nagroda. Widzę to teraz, kiedy praktycznie zanika krytyka literacka. Szczególnie odczuwają to debiutanci i debiutantki. Przeznaczamy rocznie na egzemplarze recenzenckie i na zgłoszenia do nagród od trzech do pięciu tysięcy książek. Gdyby je wszystkie sprzedać choćby po dwadzieścia złotych, byłoby z tego około stu tysięcy złotych. Wysyłki z tego tytułu przekraczają dwadzieścia tysięcy złotych. To dla niekomercyjnego wydawnictwa ogromne kwoty. Jeszcze dziesięć lat temu na jeden tytuł przypadało od dziesięciu do dwudziestu recenzji. Teraz są książki, które kończą na jednym, może dwóch tekstach. Sytuacja staje się coraz bardziej dramatyczna. Czy możemy jeszcze w jakiś sposób odwrócić ten niebezpieczny trend?
Jeśli chodzi o krytykę i recenzje książkowe, to źle się w pismach dzieje. Długo by pewnie mówić o przyczynach tego stanu rzeczy, ale wspomnę o czymś, na co się prawie wcale nie zwraca uwagi. Otóż wydaje mi się, że redaktorzy pism odpuścili sobie działki recenzenckie. Puszczają je na żywioł, gdy tymczasem redagowanie działu z recenzjami powinno polegać na, po pierwsze, sporządzaniu listy tytułów, które należy koniecznie zrecenzować, po drugie, na zamawianiu recenzji tych książek u ludzi znających się na rzeczy, po trzecie, na komponowaniu zestawu recenzji, by były one zwartą prezentacją kilku ważnych, nieprzypadkowych książek. Ale redaktorzy działów recenzji śpią, drukuje się, co i jak popadnie, bierze się do numeru recenzje, które do redakcji akurat nadejdą. Działy recenzji to w efekcie groch z kapustą, gdzie pojawiają się nudne i nieistotne referaty o nudnych i nieistotnych książkach. Coraz więcej recenzji to teksty letnie, które ni ziębią, ni parzą, a z których nie wynika, czy książkę warto wziąć do ręki, czy niekoniecznie. O książkach coraz częściej piszą ludzie, którym książki są obojętne, a którzy recenzję machną w ciągu dwóch godzin. Krytyków, którzy gotowi byliby narazić się autorom czy wydawcom, albo też narazić się na ryzyko pomyłki, jest jak na lekarstwo. Do tego dochodzi chaos pojęciowy: o ile kiedyś wiedzieliśmy, kto to krytyk i jakie musi mieć kompetencje, o tyle dzisiaj „krytyk” może oznaczać akademickiego badacza, dziennikarza z działu kultury, blogera albo celebrytę prowadzącego spotkania z pisarzami. W powszechnym mniemaniu zacierają się granice między nimi.
A może jest tak, że po prostu zamiera profesja krytyka literackiego? Nie premiuje się już na uczelniach takich publikacji, osoby tam pracujące mają wiele innych obowiązków. Najbardziej zdolni młodzi ludzie, którzy nie dostają uczelnianych etatów i nie znajdują pracy w obszarze literatury (a ten przecież też coraz bardziej się kurczy), znikają dla literatury bezpowrotnie. Wysokonakładowe czasopisma już dawno temu odeszły od recenzji na rzecz krótkich, akapitowych ocen. Dominują teraz recenzje pisane przez czytelników. Główną rolę rekomendacji przejmują zdjęcia z książką wrzucane na Instagrama. To oczywiście działa, przynosi wiele pożytku. Ubolewam tylko nad upadkiem czegoś, co nadawało ton dyskusjom o książkach. Nie wiem, czy jest jeszcze możliwy powrót do tego, co było.
Nie sposób nie zgodzić się z tą diagnozą – zawód krytyka literackiego towarzyszącego współczesnej nam literaturze zamiera. Co powiedziawszy, zwrócę uwagę, że dawno nie mieliśmy tak rozognionych, a jednocześnie merytorycznych sporów między krytykami jak ostatnio. I nie są to spory o to, czy Twardoch jest dobrym pisarzem, ani o to, czy wiersze powinny być zrozumiałe, ale o, powiem prosto, fundamenty, o samo rozumienie literatury, jej funkcjonowanie w kontekście społecznym i politycznym. Ci krytycy potrafią się spierać, a za ich argumentami stoją często wybory egzystencjalne i światopoglądowe. Myślę tu z jednej strony o polemice między Pawłem Kaczmarskim a Dawidem Kujawą, podjętej potem przez innych krytyków, której manifestacją stały się dwie wydane w tym samym roku książki, a z drugiej strony – o wyrastającym z głębokich założeń teoretycznych, przeprowadzonym przez Kacpra Bartczaka analitycznym prześwietleniu poezji Louise Glück. Można też zauważyć, że obok krytyków uprawiających „krytykę sporu” są też krytycy prowadzący skuteczne „akcje afirmacyjne” na rzecz wybranych poetek i poetów. To tyle, gdyby ktoś narzekał, że nic się nie dzieje.
Od zawsze cenię twoje teksty, szkice, eseje. Czy masz na nie jeszcze czas?
Na pisanie szkiców o literaturze czas zawsze znajdę. Jeśli wszystko potoczy się składnie, to jeszcze w tym roku powinna się ukazać moja nowa książka krytycznoliteracka, a kto wie, może też przekładoznawcza.
Bagaż trochę planowaliśmy z myślą o nowych czytelnikach – tych, którzy trafili na Jarniewicza po nagrodzie Nike, ale ostatecznie wyszedł z tego wybór, który – jak zauważa Joanna Orska – „układa się w całość na częściowo przynajmniej odmiennych zasadach”. I tym samym staje się bardzo atrakcyjną książką także dla czytelników i czytelniczek, którzy dobrze znajdą Twoją twórczość. Różnie myśli się w Polsce o wyborach, nie są one tak bardzo cenione jak w krajach anglosaskich. Ja takich książek chciałbym wydawać jeszcze więcej, bo zwyczajnie w poezji interesują mnie także związki, które zachodzą między sąsiadującymi ze sobą wierszami.
Nie było to łatwe zadanie – wybrać sześćdziesiąt pięć wierszy. Bo to i dużo, i mało. Najchętniej skupiłbym się wyłącznie na książkach wydanych już w naszym stuleciu, ale nie ma co ukrywać, że są tomy, które pisałem inną ręką i w innych czasach. Ograniczyłem ich prezentację do minimum, sygnalizując czytelnikom, czym się wtedy zajmowałem. Układając książkę, brałem pod uwagę sąsiedztwo wierszy, przede wszystkim na otwartych stronach, dlatego zmieniałem czasem kolejność, w jakiej znalazły się pierwotnie. Nie wszędzie było to możliwe, ale w wielu przypadkach ta książka rozwija się dwuskokowo, wiersze ustawione są dwójkami, tematy zmieniają się dwójkami, dwójkami zmieniają się formy wiersza. Wbrew temu, co kiedyś pisał Adam Wiedemann, polemizując z praktyką czytania i interpretowania zbiorów, a nie indywidualnych wierszy, uważam, że wiersz z innych wierszy wynika, to istota społeczna. Wiersze nie żyją w próżni, nabierają znaczeń przez sąsiedztwo. Mam przekonanie, że właśnie dzięki temu Bagaż jest czymś innym niż wyborem sześćdziesięciu pięciu utworów z przeszłości. Mając taki stosunkowo niewielki metraż, jest książką do przeczytania w ciągu jednego posiedzenia. Można ją więc czytać jak jeden dłuższy, złożony, trochę patchworkowy utwór. To jeden z powodów, dla których lubię wybory wierszy bliskich mi poetek i poetów. W tych najlepszych wytwarza się jakaś wyjątkowa synergia, nie do odtworzenia, gdy czytamy tomy, z których pochodzą poszczególne utwory.
Mam dokładnie takie same odczucia. I pewnie dlatego tak bardzo podoba mi się ten wybór. Wywołałeś tutaj wyjątkową synergię. Nie brakuje utworów, które wpisały się już na stałe we współczesny kanon poetycki, jest trochę niespodzianek, wierszy, które dzięki nowemu sąsiedztwu wybrzmiewają na nowo. Jak dalece to, że zostało przyjęte założenie o sześćdziesięciu pięciu utworach, złamane zresztą dość zręcznie, narzucało ci wybory albo je ograniczało? Często takie książki robią za poetę inni. Tak było z Sankcjami, które nie są zresztą klasyczną tego typu książką, bo tam jest coś jeszcze. Mówisz: „lubię wybory wierszy bliskich mi poetek i poetów”. Te robione przez nich samych? A może wskazałbyś konkretnie, które warto polecić tym, co rozpakują już twój Bagaż?
Myślałem akurat o irlandzkim poecie, Dereku Mahonie, który wierszy wybranych miał już kilka edycji, przy czym za każdym razem stawiał czytelnika przed wielką niewiadomą, co w nowej edycji pozostało w dawnej postaci, a co zmienił i jak bardzo. Bo Mahon – bliska mi to postawa – uważał, że wiersz nawet po druku nie jest skończony i że można dalej w nim dłubać. Kiedy przygotowywał wiersze do kolejnych wyborów, mocno niektóre zmieniał, dopisywał zwrotki, usuwał fragmenty, zmieniał tytuły. Mógł w tym przypominać Boba Dylana, który od pół wieku gra „Blowin’ in the Wind” albo „Like a Rolling Stone”, ale za każdym niemal razem, ilekroć rusza w trasę, zmienia te kawałki nie do poznania. Trzeba wysłuchać czasem kilku zwrotek, żeby rozpoznać, co to jest. A czy ciekawsze są wybory robione przez autora, czy innych, nie można jednoznacznie powiedzieć. Autor nie zawsze jest najlepszym znawcą swoich wierszy, ma za to tę przewagę nad innymi, że pracując nad wyborem, może wiersze przetwarzać, zmieniać ich układ, dorzucać utwory niepublikowane, komponować książkę jak nową autorską publikację. Wybory dokonywane przez kogoś innego zależą z kolei od autorytetu, jakim ten ktoś się cieszy. Dobrze, żeby doszło wtedy do zderzenia osobowości autora i wyborcy. Ze zderzeń same dobre rzeczy wychodzą. Do dziś wracam do Staffa w wyborze Różewicza. Bardzo bym był ciekaw, jakie wiersze z moich książek wybrałaby na przykład Zyta Rudzka.
Jest jeszcze jedna okoliczność związana z tą książką. To twoja sześćdziesiątka piątka, która wybije niebawem. Jak się z tym masz? Mentalnie czujesz się człowiekiem, który jest w połowie siódmej dekady życia? Nadal czujesz się czterdziestolatkiem? Różewicz dostał Nike, mając ledwie sześć lat więcej. Rymkiewicz cztery. Liczni poeci i poetki po przekroczeniu określonej bariery wieku – jedni osiemdziesiątki, drudzy sześćdziesiątki, a jeszcze inni pięćdziesiątki – albo milkli na zawsze, albo nic szczególnego nie mieli już do powiedzenia. Ty wręcz odwrotnie. Mam wrażenie, że dopiero teraz się rozkręcasz (śmiech).
Mógłbym podać kontrprzykłady: starych, a poetycko jarych. Ale po kiego. Kiedy się pisze wiersz, nie ma się lat. Zapominasz o wieku. Gorzej w sporcie, ale pisanie wierszy nigdy ze sportem nie miało wiele wspólnego. Lata toczą się gdzieś obok tego, co robimy. Choć to moje dobre samopoczucie zaburzył Jakub Skurtys, który wprowadził niedawno do rozmowy o poezji kategorię poezji senilnej. Trwają badania, czy chodziło mu o metrykę, czy o stan umysłu. Bo wiek u mnie tak akurat zadziałał, że pootwierał mi różne furtki. I zdjął ze mnie obowiązki. Nie muszę już, gdy piszę, nic sobie ani nikomu udowadniać. Już wiem, kim na pewno nie będę. I mogę popełniać błędy. Jeszcze paręnaście lat temu unikałbym pierwszej osoby liczby pojedynczej. A dziś – czemu nie? Wchodzę z autobiografizmem, którym mogę naobracać jak zdaniem. Jeszcze jedno tworzywo. Wiek – wielki wyzwoliciel.
Bardzo Ci dziękuję, Jurku, za rozmowę. Potraktujmy ją jako otwartą. Wróćmy do niej przy okazji premiery książki z nowymi wierszami, na którą będę Ciebie teraz coraz mocniej namawiać. W Twoim bagażu jest wciąż wiele wolnego miejsca!