wywiady / o książce

Wszystko dla ludzi

Krzysztof Sztafa

Marta Podgórnik

Rozmowa Krzysztofa Sztafy z Martą Podgórnik, towarzysząca premierze almanachu Połów. Poetyckie debiuty 2016, wydanego w Biurze Literackim 6 lutego 2017 roku, a w wersji elektronicznej 25 grudnia 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Krzysz­tof Szta­fa: Mar­ta, z pro­jek­tem Połów jesteś zwią­za­na od same­go począt­ku, a Twój wie­lo­let­ni staż redak­tor­ski po pro­stu robi wra­że­nie. Na samym począt­ku naszej poga­dan­ki chciał­bym zadać Ci pyta­nie zasad­ni­cze, któ­re sam sobie sta­wia­łem pod­czas współ­pra­cy przy tego­rocz­nej edy­cji kon­kur­su i, dalej, nie­daw­nej lek­tu­ry alma­na­chu. Dla­cze­go od tylu lat kon­ty­nu­uje­cie z Artu­rem pro­jekt, któ­ry nie jest prze­cież ani żad­nym mani­fe­stem, ani „pro­jek­tu­ją­cą” anto­lo­gią z kon­kret­ną ideą prze­wod­nią (jak cho­ciaż­by nie­daw­ne War­ko­cze czy Zebra­ło się śli­ny) na mia­rę naszych nie­pew­nych cza­sów? Pytam o to przede wszyst­kim w kon­tek­ście moc­no już prze­cież ukształ­to­wa­nej for­ma­cji poetyc­kiej (ukształ­to­wa­nych for­ma­cji poetyc­kich?) spod zna­ku rocz­ni­ków dzie­więć­dzie­sią­tych, restau­ra­cji kry­ty­ki towa­rzy­szą­cej i nowych języ­ków, jaki­mi ona mówi. Alma­nach jest na tym tle feno­me­nem osob­nym, by nie powie­dzieć: odsu­nię­tym. Nie czu­je­cie się w Poło­wie z Artu­rem tro­chę wyau­to­wa­ni z uczest­nic­twa w prze­mia­nach naj­now­szej poezji? Nie uwa­żasz, że kolej­ny Połów jest „odstrze­lo­ny” z tymi dzie­wię­cio­ma nazwi­ska­mi, któ­re łączy głów­nie fakt uczest­nic­twa w jed­nym kon­kur­sie lite­rac­kim? Czy ta książ­ka rze­czy­wi­ście pro­po­nu­je nam – czy­tel­ni­kom, kry­ty­kom – coś nowe­go, nie­ocze­ki­wa­ne­go? Przy­znam, że mam z tym pewien – czy­tel­ni­czy i kry­tycz­ny – kło­pot.

Mar­ta Pod­gór­nik: Kło­pot czy­tel­ni­czy czy też aż kry­tycz­ny? Aż tak mar­ny kło­po­cik, tak war­ty użyt­ko­wej lito­ści, by o nim wspo­mi­nać? Ja, jak wiesz, uwiel­biam kło­po­ty poznaw­cze wszel­kie­go rodza­ju, bo upa­tru­ję w nich coraz nowych kło­po­tów, amba­ra­su lep­szej pro­we­nien­cji. Nie rozu­miem zupeł­nie kole­ża­nek i kole­gów pra­gną­cych ufor­mo­wać się, jak to okre­ślasz, w „rocz­ni­ki dzie­więć­dzie­sią­te”, czy cokol­wiek tam im śli­na, któ­rej się zebra­ło, przy­nie­sie na język, któ­ry nie dość, że poży­czo­ny po raz tysięcz­ny, to jesz­cze nie­zbyt gięt­ki. Wybacz sar­kazm, ale dla mnie usta­wia­nie poezji, jej palet i szta­lug, pod kre­skę kon­wen­cji, płci, poli­ty­ki, rocz­ni­ka, tema­tu, miej­sca zamiesz­ka­nia czy debiu­to­wa­nia, czy co tam jesz­cze, to, wybacz, jest zwy­czaj­nie sła­be. Gdzie Ty, mój dro­gi, widzisz „moc­no już prze­cież ukształ­to­wa­ną for­ma­cję poetyc­ką”? Chy­ba w snach, i, cze­go Ci nie zazdrosz­czę, sny te są praw­do­po­dob­nie tyleż pro­ro­cze, co kosz­mar­ne. Na pew­no nie spraw­cze.

Roz­róż­nij­my zbior­cze publi­ka­cje. Alma­nach Poło­wu to po tro­szę takie mispla­ced ren­dez-vous. Kil­ka lat temu przy oka­zji pre­mie­ry jed­ne­go z poprzed­nich zbio­rów Poło­wo­wych zasta­na­wia­li­śmy się z Rom­kiem Hone­tem nad kwe­stią „gło­sów nie dosły­sza­nych”, auto­rów z róż­nych powo­dów nie łapią­cych się na nume­ro­wa­ne miej­sca w wago­ni­kach śro­do­wi­sko­wych sze­re­go­wań. Bo jed­ni za sta­rzy, inni za mło­dzi. Bo jed­ni mie­wa­ją wzwód, a inni mie­siącz­kę, jed­ni miesz­ka­ją w mie­ście uda­ją­cym metro­po­lię, dru­dzy na wio­sce uda­ją­cej eden. Jed­ni bar­dziej z inter­ne­tu, inni wręcz prze­ciw­nie; rymu­ją albo nie, prze­kli­na­ją szpet­nie lub wyzy­wa­ją Boga; jed­ni prze­sad­nie pew­ni swo­ich lite­rac­kich wybo­rów, inni nasta­wie­ni na poszu­ki­wa­nie, łak­ną­cy przy­go­dy. Co poło­wio­nych auto­rów łączy? Chcia­ła­bym wie­rzyć, że to, iż nic ich nie łączy, poza tym, że trój­ce (róż­nią­cych się moc­no pod wzglę­dem lite­rac­kich pre­fe­ren­cji) juro­rów spodo­ba­ły się, zwy­czaj­nie, tek­sty. Mało kto mi uwie­rzy, ale obo­je z Artu­rem Bursz­tą wciąż lubi­my czy­tać nowe wier­sze; im bar­dziej dla nas nowe, tym cie­kaw­szy Połów.

Nie no, rocz­ni­ki dzie­więć­dzie­sią­te widzę cał­kiem wyraź­nie – i to bynaj­mniej nie oczy­ma wyobraź­ni – poza śro­do­wi­sko­wym bagien­kiem i rucha­mi pro­jek­tu­ją­cy­mi jako, powiedz­my, wynik natu­ral­nej rekom­po­zy­cji w polu poezji, jakieś tam zja­wi­sko. Zna­czą­ce czy nie – to już zale­ży chy­ba głów­nie od tego, kto te wier­sze czy­ta. W każ­dym razie mam wra­że­nie, że o tych „mło­do­li­te­rac­kich” zmia­nach może­my mówić bez anga­żo­wa­nia wiel­kich świa­to­po­glą­do­wych kwan­ty­fi­ka­to­rów. Cho­dzi mi o nowe gło­sy, te sprzed kil­ku lat, gdzieś już tro­chę nagra­dza­ne, gdzieś już tro­chę doce­nia­ne, gdzieś już przy­czyn­ko­wo oma­wia­ne, w mniej lub bar­dziej uda­nych zbio­rach – w Zebra­ło się śli­ny czy, może nawet lepiej, Rówie­śni­cy III RP. To prze­cież raczej coś niż nic.

Tym­cza­sem, nim zacznie­my kla­skać nad całym naszym „coś” w całym naszym „nic”, przy­po­mnij­my sobie, że lite­ra­tu­ra to sport indy­wi­du­al­ny, nie zespo­ło­wy. Jakie­kol­wiek dia­gno­zy doko­ny­wa­ne zbior­czo na żywej tkan­ce sta­no­wią zapew­ne poku­sę dla sapro­fi­tów wszel­kiej maści; ja jakoś tego nie czu­ję. Zostaw­my coś do zaba­wy histo­ry­kom lite­ra­tu­ry, socjo­lo­gom kul­tu­ry, antro­po­lo­gom. A może, zwy­czaj­nie, plot­ka­rzom i blo­ge­rom, jak to się dzi­siaj nazy­wa ludzi nie mają­cych nic lep­sze­go do robo­ty. Ale okej, uznaj­my, że dąże­nie do porząd­ko­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści po pro­stu wystę­pu­je, że rze­czy­wi­stość – w naszym przy­pad­ku „mło­do­li­te­rac­ka” – ele­men­tar­ne­go porząd­ko­wa­nia się doma­ga. To dam Ci przy­kład na labil­ność owe­go mitycz­ne­go ładu, nie pierw­szy z brze­gu, ale hoj­nie, z wła­sne­go podwór­ka: z Krzyś­kiem Siw­czy­kiem w roli pomo­cy nauko­wej (śmiech). Obo­je­śmy rocz­ni­ki sie­dem­dzie­sią­te, obo­je z Ślą­ska Gór­ne­go, ba, z jed­ne­go mia­sta, jed­ne­go liceum, nie­mal­że z jed­nej pia­skow­ni­cy. Pierw­sze lau­ry zbie­ra­li­śmy w tych samych kon­kur­sach, w „Kaczym Pió­rze” orga­ni­zo­wa­nym przez Pałac Mło­dzie­ży w Kato­wi­cach, w Gli­wic­kich Tur­nie­jach Jed­ne­go Wier­sza… W Miko­ło­wie, mie­ście Rafa­ła Wojacz­ka, prze­strze­ni, z któ­rą jeste­śmy połą­cze­ni nie­mal orga­nicz­nie. Pry­wat­nie przy­jaź­ni­my się przez całe doro­słe życie. Lite­rac­ko: wyro­śli­śmy z tych samych lek­tur, pio­se­nek, z tych samych pej­za­ży, z tych samych pry­wa­tek, podró­ży, fascy­na­cji, etc. Jeź­dzi­my tymi samy­mi pocią­ga­mi. A zatem teraz – spró­buj nas połą­czyć, i „kry­tycz­no­li­te­rac­ko” zro­bić z nas „for­ma­cję”. Na tej samej zasa­dzie możesz łączyć pisar­stwo Tade­usza Dąbrow­skie­go z pisar­stwem Wojt­ka Wenc­la. Wier­sze Andrze­ja Sosnow­skie­go z wier­sza­mi Tade­usza Pió­ro. Książ­ki Boh­da­na Zadu­ry z książ­ka­mi Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go. Wyli­czan­kę moż­na by cią­gnąć, lecz spy­taj­my tak­że, co łączy poezję Joan­ny Muel­ler z poezją Justy­ny Bar­giel­skiej? Odpo­wiedź dla anto­lo­gi­sty z Bożej łaski jest oczy­wi­sta: obie miesz­ka­ją w Pol­sce, są w podob­nym wie­ku, uro­dzi­ły dzie­ci, no i, last but not least, są kobie­ta­mi. I co, poważ­nie, tyle wystar­czy?

Wiesz już chy­ba, co lubię w pro­jek­cie Połów? Wła­śnie to, że nie szu­ka­my podo­bieństw, aktów przy­na­leż­no­ści, wręcz prze­ciw­nie: jeśli cokol­wiek mnie do lek­tu­ry kon­kur­so­wych wier­szy może zra­zić, to krzy­kli­we lojal­ki wypi­sy­wa­ne osten­ta­cyj­nie, autor­skie oświad­czy­ny wobec sze­re­go­wań i mod­nych (dzi­siaj) dyk­cji. Lite­ra­tu­ra, a liry­ka szcze­gól­nie, sta­no­wi wypo­wiedź z zało­że­nia osob­ną; głos w chó­rze może nie zostać dosły­sza­ny z co naj­mniej dwóch powo­dów: raz, że fał­szy­we brzmie­nie zosta­je zagłu­szo­ne i „pod­cią­gnię­te” pod sztyw­ną gamę ide­olo­gii „chó­ru”, dwa – że zbyt czy­ste brzmie­nie może owe­mu „chó­ro­wi” zagro­zić, więc jest tono­wa­ne we wspól­nej, koją­cej pie­śni. Jest bowiem coś bar­dziej zabój­cze­go dla lite­ra­tu­ry, niż „rów­na­nie do dołu”. To „rów­na­nie do środ­ka”.

Tro­chę zaska­ku­je mnie, że nakre­ślasz tak zobo­wią­zu­ją­ce i cięż­kie dycho­to­mie, zmu­sza­ją­ce do myśle­nia o poezji podług dwóch nie­prze­chod­nich wzglę­dem sie­bie alter­na­tyw: z jed­nej stro­ny rze­ko­mo zide­olo­gi­zo­wa­nych (z róż­nych powo­dów, nie tyl­ko poli­tycz­nych) chó­rzy­stów, z dru­giej rze­ko­mo auto­no­micz­nych (co to w ogó­le dzi­siaj zna­czy?) soli­stów. Nie uwa­żasz, że to tro­chę uprasz­cza­ją­ce? Przy­kła­do­wo: Seba­stian Brej­nak albo Kuba Kira­ga ze swo­imi deli­kat­nie pod­krę­co­ny­mi spo­łecz­ny­mi reje­stra­mi zatra­ca­ją się w kolek­tyw­nej śli­nie, któ­rej zebra­ło się jed­ne­mu śro­do­wi­sku? Prze­ma­wia przez nich już tyl­ko jakiś Wiel­ki Inny? Mam wra­że­nie, że ile­kroć mówi­my o „for­ma­cjach” albo „gru­pach” lite­rac­kich, tyle­kroć wpa­da­my w pułap­kę tych nie­po­trzeb­nych prze­cież i zuba­ża­ją­cych punk­tów widze­nia: że w gru­pie, czy­li pod wzglę­dem poetyc­kim nigdzie, bo masa i rów­na­nie do środ­ka, albo samot­nie, czy­li pod wzglę­dem poetyc­kim wszę­dzie, bo idiom i wyjąt­ko­wość. Chy­ba wciąż tkwi­my z tym pro­ble­mem gdzieś w poło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych i lamen­tach pod­no­szo­nych z tytu­łu utra­co­nej bądź nie nie­za­leż­no­ści lite­ra­tu­ry. Tym­cza­sem – tak mi się wyda­je – te osie „for­ma­cyj­ne”, oczy­wi­ście odpo­wied­nio roz­mięk­czo­ne i osła­bio­ne, bo nikt już prze­cież nie tęsk­ni do Kolum­bów, nie prze­bie­ga­ją po pro­stu wzdłuż żela­znych gra­nic czy tam roz­gra­ni­czeń masy i osob­no­ści. Spójrz­my na ostat­ni debiut Dawi­da Mate­usza, w któ­rym chło­pak raz jesz­cze (za Enzens­ber­ge­rem), ale tym razem z peł­ną dobit­no­ścią (dla pol­skie­go czy­tel­ni­ka) unie­waż­nia nie­prze­chod­niość rze­ko­mo nie­przy­sta­ją­cych do sie­bie per­spek­tyw: wraż­li­wo­ści spo­łecz­nej, skie­ro­wa­nej „do świa­ta” i wraż­li­wo­ści intym­nej, skie­ro­wa­nej „do sie­bie”.

I jesz­cze wra­ca­jąc do Two­jej wypo­wie­dzi o samym Poło­wie: czy­li alma­nach to tro­chę też takie miej­sce dla lite­rac­kiej czar­nej mate­rii?

Miły, coś tam nakre­ślam, lecz nie war­to­ściu­ję. Jeże­li cokol­wiek przy tym pod­wa­żam, to nawyk kre­śle­nia z grun­tu bez­pod­staw­nych hie­rar­chii. Zatem i dycho­to­mie nie mogą być zbyt cięż­kie do unie­sie­nia. Żela­zne gra­ni­ce ist­nie­ją dla mnie, jedy­nie we mnie; są kwe­stie „off limits”, ale z pew­no­ścią nie w lite­ra­tu­rze. Chce ktoś śpie­wać w chó­rze? W porzą­decz­ku, niech się jed­nak uprzed­nio upew­ni, co ten chór nosi w nazwie, w jakich fika bar­wach. Chce ktoś zaśpie­wać solo? Tro­szecz­kę mu będzie nie­raz cięż­ko bez chó­ru, orkie­stry, czy – bez publicz­no­ści. Wszyst­ko dla ludzi, prze­cież. Jak mawia­my na Ślą­sku: balo­nik nale­ży prze­kłuć przed napom­po­wa­niem.

Czar­na mate­ria brzmi jak czar­na magia (taka dygre­syj­ka); ja raczej wyzna­ję teo­rię strun. Nie po to Bóg dał mi dwie ręce, żebym mia­ła wybie­rać mię­dzy pra­wą a lewą. Mogę, jako zawo­do­wa redak­tor­ka, oce­niać jedy­nie „wyko­na­nie dzie­ła”, a i to na pozio­mie pod­sta­wo­wym: for­my. I tyl­ko w swo­jej ska­li, bo żad­na mia­ra w tym przy­pad­ku nie będzie obiek­tyw­na. Oczy­wi­ście, mam też pra­wo do wła­snych gustów, uprze­dzeń, a co za tym idzie, błę­dów. Lecz to nie moje gusta są przed­mio­tem roz­mo­wy. Ide­olo­gia – jaka­kol­wiek – znaj­du­je się dale­ko poza moją, czy czy­ją­kol­wiek, jurys­dyk­cją kry­tycz­ną. Śpij­my jed­nak spo­koj­nie: żad­na idea nie uskrzy­dli gra­fo­ma­nii, ani też żad­na nie uci­szy praw­dzi­wych gło­sów. Zawsze będą sły­szal­ne, nawet, jeśli nie dosta­ły solów­ki. Nie każ­dy z „poło­wio­nych” Auto­rek i Auto­rów dostą­pi Nobla, czy też, bar­dziej przy­ziem­nie: zwią­że swo­je życie z poezją, sztu­ką, itd. Mnie bar­dziej krę­ci ta wie­lo­gło­so­wość, naj­prost­sza praw­da, że moż­na język trak­to­wać jak pole niczym nie­skrę­po­wa­nych zabaw, czy, w kil­ka sekund póź­niej, jak pole mino­we. Że moż­na z nim uczy­nić wszyst­ko, że w tej jed­nej jedy­nej sfe­rze pozo­sta­je­my wol­ni. Bo wier­sze są, Mój Dro­gi, zawsze wol­ne.

Wier­sze są wol­ne, bo wycho­dzą za kau­cją (śmiech). Mam jed­nak wra­że­nie, że wła­śnie war­to­ściu­jesz i opo­wia­dasz się, powiedz­my, po jed­nej ze stron – cho­ciaż­by kie­dy mówisz o języ­ku nie dość, że poży­czo­nym, to jesz­cze nie­szcze­gól­nie gięt­kim. Dla mnie to żaden pro­blem; każ­da z „pozy­cji”, cho­ciaż rzecz jasna rela­cyj­na, uspra­wie­dli­wia się i legi­ty­mi­zu­je prze­cież przez samą sie­bie. Zasta­na­wia mnie jed­nak coś inne­go: może pod maki­ja­żem podzi­wu dla wie­lo­gło­su w poezji czę­sto zosta­je­my tak napraw­dę z niczym – z grą języ­ko­wą wła­śnie, igrasz­ką, a w naj­lep­szym wypad­ku zgry­wą, któ­rych od magicz­ne­go 89 roku było dużo albo bar­dzo dużo – i wobec tego „nicze­go” pro­jek­tu­ją­ce inter­wen­cje, czę­sto jaw­nie demon­stra­cyj­ne, są naj­lep­szym spo­so­bem na wbi­cie twór­cze­go kli­na, kija w har­mo­nij­ne, ale nud­ne mro­wi­sko zwa­ne lite­rac­kim świat­kiem? Inte­re­su­je mnie moment wycho­dze­nia z wie­lo­gło­su (lite­rac­kie­go) rozu­mia­ne­go nie jako arbi­tral­na apo­te­oza jakie­goś okre­ślo­ne­go reje­stru lirycz­ne­go, tyl­ko jako pró­ba wyrwa­nia z czę­sto zapo­zna­nych albo wręcz zna­jo­mych mecha­ni­zmów two­rze­nia poetyc­kiej wypo­wie­dzi i, dalej, dys­ku­to­wa­nia o tej wypo­wie­dzi w oswo­jo­nych tonach dyse­mi­na­cji, labil­no­ści zna­czą­ce­go, bra­ku desy­gna­tu i tak dalej… Dla mnie wła­śnie to jest coraz mniej atrak­cyj­ne – pod wzglę­dem poznaw­czym.

Wier­sze nie wycho­dzą za kau­cją. Po pro­stu nie dają się zamknąć. Wycho­dzą nakła­dem mniej czy bar­dziej niszo­wych wydaw­nictw, i tej mniej roman­tycz­nej kwe­stii nie spo­sób nam zigno­ro­wać nawet w tak uskrzy­dlo­nej (momen­ta­mi) poga­dan­ce. Któ­ra nie wie­dzie nas do żad­nych wnio­sków. Podob­nie alma­nach. Oto Ty, auto­rze wier­szy, powie­dzia­łeś swo­je, ja powie­dzia­łam swo­je. Spy­ta­łeś, odpo­wia­dam. Wysy­łasz swo­je wier­sze, komu­ni­ka­ty nie zawsze lite­rac­kie, w ogó­le wydo­by­wasz je na świa­tło dzien­ne, uda­jesz się na slam, tur­niej, na pocz­tę, czy robisz to mej­lem: efekt jest zawsze ilo­ra­zem Two­ich (auto­ra) i moich (czy­tel­ni­ka) ocze­ki­wań. Czę­stym błę­dem jest bra­nie owe­go ilo­ra­zu za ilo­czyn (śmiech). Czym są kolej­ne edy­cje pro­jek­tu Połów i alma­na­chy im towa­rzy­szą­ce? Wyni­kiem dzie­le­nia; dzie­le­nia przez auto­rów, czy­tel­ni­ków, juro­rów i wydaw­cę skłon­no­ści do wier­szy.

O autorach i autorkach

Krzysztof Sztafa

Urodzony w 1991 roku. Pochodzi z gór, mieszka w Krakowie. Publikuje w prasie i Internecie. Po godzinach trochę prozaik.  

Marta Podgórnik

Ur. w 1979 r., poetka, krytyczka literacka, redaktorka. Laureatka Nagrody im. Jacka Bierezina (1996), stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, nominowana do Paszportu „Polityki” (2001), laureatka Nagrody Literackiej Gdynia (2012) za zbiór Rezydencja surykatek. Za tomik Zawsze nominowana do Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej (2016) oraz do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2016). W 2017 r. wydała nakładem Biura Literackiego tom Zimna książka, który również nominowany był do tych samych nagród. Książka Mordercze ballady przyniosła autorce Nagrodę Poetycką im. Wisławy Szymborskiej oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Mieszka w Gliwicach.

Powiązania