
Moje likwidacje
dzwieki / WYDARZENIA Krzysztof Siwczyk Marta Podgórnik Roman HonetZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Romana Honeta, Marty Podgórnik i Krzysztof Siwczyk podczas Portu Wrocław 2009.
WięcejRozmowa Krzysztofa Sztafy z Martą Podgórnik, towarzysząca premierze almanachu Połów. Poetyckie debiuty 2016, wydanego w Biurze Literackim 6 lutego 2017 roku, a w wersji elektronicznej 25 grudnia 2017 roku.
Krzysztof Sztafa: Marta, z projektem Połów jesteś związana od samego początku, a Twój wieloletni staż redaktorski po prostu robi wrażenie. Na samym początku naszej pogadanki chciałbym zadać Ci pytanie zasadnicze, które sam sobie stawiałem podczas współpracy przy tegorocznej edycji konkursu i, dalej, niedawnej lektury almanachu. Dlaczego od tylu lat kontynuujecie z Arturem projekt, który nie jest przecież ani żadnym manifestem, ani „projektującą” antologią z konkretną ideą przewodnią (jak chociażby niedawne Warkocze czy Zebrało się śliny) na miarę naszych niepewnych czasów? Pytam o to przede wszystkim w kontekście mocno już przecież ukształtowanej formacji poetyckiej (ukształtowanych formacji poetyckich?) spod znaku roczników dziewięćdziesiątych, restauracji krytyki towarzyszącej i nowych języków, jakimi ona mówi. Almanach jest na tym tle fenomenem osobnym, by nie powiedzieć: odsuniętym. Nie czujecie się w Połowie z Arturem trochę wyautowani z uczestnictwa w przemianach najnowszej poezji? Nie uważasz, że kolejny Połów jest „odstrzelony” z tymi dziewięcioma nazwiskami, które łączy głównie fakt uczestnictwa w jednym konkursie literackim? Czy ta książka rzeczywiście proponuje nam – czytelnikom, krytykom – coś nowego, nieoczekiwanego? Przyznam, że mam z tym pewien – czytelniczy i krytyczny – kłopot.
Marta Podgórnik: Kłopot czytelniczy czy też aż krytyczny? Aż tak marny kłopocik, tak warty użytkowej litości, by o nim wspominać? Ja, jak wiesz, uwielbiam kłopoty poznawcze wszelkiego rodzaju, bo upatruję w nich coraz nowych kłopotów, ambarasu lepszej proweniencji. Nie rozumiem zupełnie koleżanek i kolegów pragnących uformować się, jak to określasz, w „roczniki dziewięćdziesiąte”, czy cokolwiek tam im ślina, której się zebrało, przyniesie na język, który nie dość, że pożyczony po raz tysięczny, to jeszcze niezbyt giętki. Wybacz sarkazm, ale dla mnie ustawianie poezji, jej palet i sztalug, pod kreskę konwencji, płci, polityki, rocznika, tematu, miejsca zamieszkania czy debiutowania, czy co tam jeszcze, to, wybacz, jest zwyczajnie słabe. Gdzie Ty, mój drogi, widzisz „mocno już przecież ukształtowaną formację poetycką”? Chyba w snach, i, czego Ci nie zazdroszczę, sny te są prawdopodobnie tyleż prorocze, co koszmarne. Na pewno nie sprawcze.
Rozróżnijmy zbiorcze publikacje. Almanach Połowu to po troszę takie misplaced rendez-vous. Kilka lat temu przy okazji premiery jednego z poprzednich zbiorów Połowowych zastanawialiśmy się z Romkiem Honetem nad kwestią „głosów nie dosłyszanych”, autorów z różnych powodów nie łapiących się na numerowane miejsca w wagonikach środowiskowych szeregowań. Bo jedni za starzy, inni za młodzi. Bo jedni miewają wzwód, a inni miesiączkę, jedni mieszkają w mieście udającym metropolię, drudzy na wiosce udającej eden. Jedni bardziej z internetu, inni wręcz przeciwnie; rymują albo nie, przeklinają szpetnie lub wyzywają Boga; jedni przesadnie pewni swoich literackich wyborów, inni nastawieni na poszukiwanie, łaknący przygody. Co połowionych autorów łączy? Chciałabym wierzyć, że to, iż nic ich nie łączy, poza tym, że trójce (różniących się mocno pod względem literackich preferencji) jurorów spodobały się, zwyczajnie, teksty. Mało kto mi uwierzy, ale oboje z Arturem Bursztą wciąż lubimy czytać nowe wiersze; im bardziej dla nas nowe, tym ciekawszy Połów.
Nie no, roczniki dziewięćdziesiąte widzę całkiem wyraźnie – i to bynajmniej nie oczyma wyobraźni – poza środowiskowym bagienkiem i ruchami projektującymi jako, powiedzmy, wynik naturalnej rekompozycji w polu poezji, jakieś tam zjawisko. Znaczące czy nie – to już zależy chyba głównie od tego, kto te wiersze czyta. W każdym razie mam wrażenie, że o tych „młodoliterackich” zmianach możemy mówić bez angażowania wielkich światopoglądowych kwantyfikatorów. Chodzi mi o nowe głosy, te sprzed kilku lat, gdzieś już trochę nagradzane, gdzieś już trochę doceniane, gdzieś już przyczynkowo omawiane, w mniej lub bardziej udanych zbiorach – w Zebrało się śliny czy, może nawet lepiej, Rówieśnicy III RP. To przecież raczej coś niż nic.
Tymczasem, nim zaczniemy klaskać nad całym naszym „coś” w całym naszym „nic”, przypomnijmy sobie, że literatura to sport indywidualny, nie zespołowy. Jakiekolwiek diagnozy dokonywane zbiorczo na żywej tkance stanowią zapewne pokusę dla saprofitów wszelkiej maści; ja jakoś tego nie czuję. Zostawmy coś do zabawy historykom literatury, socjologom kultury, antropologom. A może, zwyczajnie, plotkarzom i blogerom, jak to się dzisiaj nazywa ludzi nie mających nic lepszego do roboty. Ale okej, uznajmy, że dążenie do porządkowania rzeczywistości po prostu występuje, że rzeczywistość – w naszym przypadku „młodoliteracka” – elementarnego porządkowania się domaga. To dam Ci przykład na labilność owego mitycznego ładu, nie pierwszy z brzegu, ale hojnie, z własnego podwórka: z Krzyśkiem Siwczykiem w roli pomocy naukowej (śmiech). Obojeśmy roczniki siedemdziesiąte, oboje z Śląska Górnego, ba, z jednego miasta, jednego liceum, niemalże z jednej piaskownicy. Pierwsze laury zbieraliśmy w tych samych konkursach, w „Kaczym Piórze” organizowanym przez Pałac Młodzieży w Katowicach, w Gliwickich Turniejach Jednego Wiersza… W Mikołowie, mieście Rafała Wojaczka, przestrzeni, z którą jesteśmy połączeni niemal organicznie. Prywatnie przyjaźnimy się przez całe dorosłe życie. Literacko: wyrośliśmy z tych samych lektur, piosenek, z tych samych pejzaży, z tych samych prywatek, podróży, fascynacji, etc. Jeździmy tymi samymi pociągami. A zatem teraz – spróbuj nas połączyć, i „krytycznoliteracko” zrobić z nas „formację”. Na tej samej zasadzie możesz łączyć pisarstwo Tadeusza Dąbrowskiego z pisarstwem Wojtka Wencla. Wiersze Andrzeja Sosnowskiego z wierszami Tadeusza Pióro. Książki Bohdana Zadury z książkami Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego. Wyliczankę można by ciągnąć, lecz spytajmy także, co łączy poezję Joanny Mueller z poezją Justyny Bargielskiej? Odpowiedź dla antologisty z Bożej łaski jest oczywista: obie mieszkają w Polsce, są w podobnym wieku, urodziły dzieci, no i, last but not least, są kobietami. I co, poważnie, tyle wystarczy?
Wiesz już chyba, co lubię w projekcie Połów? Właśnie to, że nie szukamy podobieństw, aktów przynależności, wręcz przeciwnie: jeśli cokolwiek mnie do lektury konkursowych wierszy może zrazić, to krzykliwe lojalki wypisywane ostentacyjnie, autorskie oświadczyny wobec szeregowań i modnych (dzisiaj) dykcji. Literatura, a liryka szczególnie, stanowi wypowiedź z założenia osobną; głos w chórze może nie zostać dosłyszany z co najmniej dwóch powodów: raz, że fałszywe brzmienie zostaje zagłuszone i „podciągnięte” pod sztywną gamę ideologii „chóru”, dwa – że zbyt czyste brzmienie może owemu „chórowi” zagrozić, więc jest tonowane we wspólnej, kojącej pieśni. Jest bowiem coś bardziej zabójczego dla literatury, niż „równanie do dołu”. To „równanie do środka”.
Trochę zaskakuje mnie, że nakreślasz tak zobowiązujące i ciężkie dychotomie, zmuszające do myślenia o poezji podług dwóch nieprzechodnich względem siebie alternatyw: z jednej strony rzekomo zideologizowanych (z różnych powodów, nie tylko politycznych) chórzystów, z drugiej rzekomo autonomicznych (co to w ogóle dzisiaj znaczy?) solistów. Nie uważasz, że to trochę upraszczające? Przykładowo: Sebastian Brejnak albo Kuba Kiraga ze swoimi delikatnie podkręconymi społecznymi rejestrami zatracają się w kolektywnej ślinie, której zebrało się jednemu środowisku? Przemawia przez nich już tylko jakiś Wielki Inny? Mam wrażenie, że ilekroć mówimy o „formacjach” albo „grupach” literackich, tylekroć wpadamy w pułapkę tych niepotrzebnych przecież i zubażających punktów widzenia: że w grupie, czyli pod względem poetyckim nigdzie, bo masa i równanie do środka, albo samotnie, czyli pod względem poetyckim wszędzie, bo idiom i wyjątkowość. Chyba wciąż tkwimy z tym problemem gdzieś w połowie lat dziewięćdziesiątych i lamentach podnoszonych z tytułu utraconej bądź nie niezależności literatury. Tymczasem – tak mi się wydaje – te osie „formacyjne”, oczywiście odpowiednio rozmiękczone i osłabione, bo nikt już przecież nie tęskni do Kolumbów, nie przebiegają po prostu wzdłuż żelaznych granic czy tam rozgraniczeń masy i osobności. Spójrzmy na ostatni debiut Dawida Mateusza, w którym chłopak raz jeszcze (za Enzensbergerem), ale tym razem z pełną dobitnością (dla polskiego czytelnika) unieważnia nieprzechodniość rzekomo nieprzystających do siebie perspektyw: wrażliwości społecznej, skierowanej „do świata” i wrażliwości intymnej, skierowanej „do siebie”.
I jeszcze wracając do Twojej wypowiedzi o samym Połowie: czyli almanach to trochę też takie miejsce dla literackiej czarnej materii?
Miły, coś tam nakreślam, lecz nie wartościuję. Jeżeli cokolwiek przy tym podważam, to nawyk kreślenia z gruntu bezpodstawnych hierarchii. Zatem i dychotomie nie mogą być zbyt ciężkie do uniesienia. Żelazne granice istnieją dla mnie, jedynie we mnie; są kwestie „off limits”, ale z pewnością nie w literaturze. Chce ktoś śpiewać w chórze? W porządeczku, niech się jednak uprzednio upewni, co ten chór nosi w nazwie, w jakich fika barwach. Chce ktoś zaśpiewać solo? Troszeczkę mu będzie nieraz ciężko bez chóru, orkiestry, czy – bez publiczności. Wszystko dla ludzi, przecież. Jak mawiamy na Śląsku: balonik należy przekłuć przed napompowaniem.
Czarna materia brzmi jak czarna magia (taka dygresyjka); ja raczej wyznaję teorię strun. Nie po to Bóg dał mi dwie ręce, żebym miała wybierać między prawą a lewą. Mogę, jako zawodowa redaktorka, oceniać jedynie „wykonanie dzieła”, a i to na poziomie podstawowym: formy. I tylko w swojej skali, bo żadna miara w tym przypadku nie będzie obiektywna. Oczywiście, mam też prawo do własnych gustów, uprzedzeń, a co za tym idzie, błędów. Lecz to nie moje gusta są przedmiotem rozmowy. Ideologia – jakakolwiek – znajduje się daleko poza moją, czy czyjąkolwiek, jurysdykcją krytyczną. Śpijmy jednak spokojnie: żadna idea nie uskrzydli grafomanii, ani też żadna nie uciszy prawdziwych głosów. Zawsze będą słyszalne, nawet, jeśli nie dostały solówki. Nie każdy z „połowionych” Autorek i Autorów dostąpi Nobla, czy też, bardziej przyziemnie: zwiąże swoje życie z poezją, sztuką, itd. Mnie bardziej kręci ta wielogłosowość, najprostsza prawda, że można język traktować jak pole niczym nieskrępowanych zabaw, czy, w kilka sekund później, jak pole minowe. Że można z nim uczynić wszystko, że w tej jednej jedynej sferze pozostajemy wolni. Bo wiersze są, Mój Drogi, zawsze wolne.
Wiersze są wolne, bo wychodzą za kaucją (śmiech). Mam jednak wrażenie, że właśnie wartościujesz i opowiadasz się, powiedzmy, po jednej ze stron – chociażby kiedy mówisz o języku nie dość, że pożyczonym, to jeszcze nieszczególnie giętkim. Dla mnie to żaden problem; każda z „pozycji”, chociaż rzecz jasna relacyjna, usprawiedliwia się i legitymizuje przecież przez samą siebie. Zastanawia mnie jednak coś innego: może pod makijażem podziwu dla wielogłosu w poezji często zostajemy tak naprawdę z niczym – z grą językową właśnie, igraszką, a w najlepszym wypadku zgrywą, których od magicznego 89 roku było dużo albo bardzo dużo – i wobec tego „niczego” projektujące interwencje, często jawnie demonstracyjne, są najlepszym sposobem na wbicie twórczego klina, kija w harmonijne, ale nudne mrowisko zwane literackim światkiem? Interesuje mnie moment wychodzenia z wielogłosu (literackiego) rozumianego nie jako arbitralna apoteoza jakiegoś określonego rejestru lirycznego, tylko jako próba wyrwania z często zapoznanych albo wręcz znajomych mechanizmów tworzenia poetyckiej wypowiedzi i, dalej, dyskutowania o tej wypowiedzi w oswojonych tonach dyseminacji, labilności znaczącego, braku desygnatu i tak dalej… Dla mnie właśnie to jest coraz mniej atrakcyjne – pod względem poznawczym.
Wiersze nie wychodzą za kaucją. Po prostu nie dają się zamknąć. Wychodzą nakładem mniej czy bardziej niszowych wydawnictw, i tej mniej romantycznej kwestii nie sposób nam zignorować nawet w tak uskrzydlonej (momentami) pogadance. Która nie wiedzie nas do żadnych wniosków. Podobnie almanach. Oto Ty, autorze wierszy, powiedziałeś swoje, ja powiedziałam swoje. Spytałeś, odpowiadam. Wysyłasz swoje wiersze, komunikaty nie zawsze literackie, w ogóle wydobywasz je na światło dzienne, udajesz się na slam, turniej, na pocztę, czy robisz to mejlem: efekt jest zawsze ilorazem Twoich (autora) i moich (czytelnika) oczekiwań. Częstym błędem jest branie owego ilorazu za iloczyn (śmiech). Czym są kolejne edycje projektu Połów i almanachy im towarzyszące? Wynikiem dzielenia; dzielenia przez autorów, czytelników, jurorów i wydawcę skłonności do wierszy.
Urodzony w 1991 roku. Pochodzi z gór, mieszka w Krakowie. Publikuje w prasie i Internecie. Po godzinach trochę prozaik.
Ur. w 1979 r., poetka, krytyczka literacka, redaktorka. Laureatka Nagrody im. Jacka Bierezina (1996), stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, nominowana do Paszportu „Polityki” (2001), laureatka Nagrody Literackiej Gdynia (2012) za zbiór Rezydencja surykatek. Za tomik Zawsze nominowana do Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej (2016) oraz do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2016). W 2017 r. wydała nakładem Biura Literackiego tom Zimna książka, który również nominowany był do tych samych nagród. Książka Mordercze ballady przyniosła autorce Nagrodę Poetycką im. Wisławy Szymborskiej oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Mieszka w Gliwicach.