Alicja Sawicka: Po przeczytaniu twoich opowiadań najpierw mam wielką ochotę zapytać nie o pisanie, nie o literaturę, ale o życie – jeżeli pozwolisz. Jakie jest twoje najsilniejsze wspomnienie z dzieciństwa?
Mirek Kulisz: Pierwsze lata życia spędziłem w domu babci. Małe miasteczko pośród pól. Stary dom pełen skrzypiących szaf, tajemniczych pokoików na strychu. Skryte pod podłogą piwnice na kartofle. Mroki komórki na węgiel. No i ogród za domem. To były moje światy. Dorośli byli przy mnie, ale miałem też sporo swobody, żeby to wszystko zwiedzać, wąchać futra w szafach i sprawdzać, co otwierają te wszystkie zardzewiałe klucze wypełniające szuflady. Idę przez ogród w pełnym słońcu i gram z całych sił na jakimś zabawkowym instrumencie, trąbce czy może oboju, trąbię z całych sił, jakbym chciał wszystkim motylom, ptakom i innym sąsiadom powiedzieć: „Jestem!”. To jedno z takich najwcześniejszych wspomnień.
A najsilniejsze? Pamiętam, jak raz wybrałem się na spacer z moim wujkiem Mieciem. Poszliśmy niedaleko brukowaną uliczką w cieniu topoli. Naraz dostrzegłem dom. Bardzo podobny do naszego. A jednak zupełnie inny. Jakby rozchwierutany. Dachówka w paru miejscach popękana. Chyba weszliśmy do niego, bo pamiętam, że w środku mieszkał malarz. Pokazywał nam swoje obrazy, na których były pożary. Czerwone niebo, łuny. Malarz chodził w umazanym farbami podkoszulku. Na środku pokoju stała drabina do malowania, jakby malarz początkowo miał malować odrapane ściany, ale zapomniał i wziął się za płótno. W oknie domu siedziała kobieta bez zębów ubrana w brudną koszulę nocną i karmiła szczura. Machała do mnie przyjaźnie, kiedy odchodziliśmy. Nie wiem, co to była za rodzinka, ale zrobiło to na mnie spore wrażenie.
W podobny, plastyczny i bogaty w konkrety sposób tworzysz świat swoich bohaterek, nastolatek, dziewczyn, które dla mnie są w tym dziwnym, trudnym momencie, ani już dzieci, ani jeszcze dorosłe. Skąd ta dziewczyńskość w twoich opowiadaniach, dlaczego nie chłopactwo jest ich tematem? Czy za tym wyborem stoi jakaś myśl, powód?
W pisaniu – podobnie jak w czytaniu – szczególnie pociąga mnie możliwość przeżywania wielu żyć, także kompletnie różnych od mojego. Lubię te wszystkie wycieczki, te małe opętania. Ach, pobyć przez chwilę półdziką małą dziewczynką biegnącą przez pole kukurydzy. Albo pretensjonalną nastolatką, którą wszyscy doprowadzają do furii. Czasami nawet mam wrażenie, że im dalej od siebie, tym łatwiej. Pisze mi się wtedy jakoś swobodniej. Mniej oglądam się na siebie. Choć mam wrażenie, że pewne emocje i młodzieńcze zmagania są jednak podobne bez względu na płeć.
Moje pisanie bierze się z nagłych impulsów, podpatrzonych obrazów, podsłuchanych opowieści, podarowanych, a niekiedy ukradzionych scen. A ponieważ tak się składa, że mój najlepszy przyjaciel jest dziewczyną, kobietą, to w sposób naturalny otrzymuję z tego źródła wiele cudownych iskier, które mnie podpalają, wiele obłędnych inspiracji różnego kalibru, od hardkorowych, mrocznych sekretów, które nie dają mi potem spokoju, po cały ten plankton, faunę i florę, które pomagają nadać opowieści kolor i zapach (pozdrowienia dla M. – co ja bym bez Ciebie zrobił!). Ale, żeby nie było – o chłopactwie też piszę.
Bohaterki twoich opowiadań – opublikowanych przez Biuro Literackie – zdają się być pozbawione jakiegokolwiek wsparcia, muszą same uczyć się zasad, żyją po omacku. Są jednocześnie słabe i silne. Na czy polega według ciebie lub z czego wynika ich słabość, a na czym siła?
Staram się mówić w imieniu tych, którym bez przerwy zamykano usta. „Siedź cicho, jak starsi rozmawiają. Nie masz nic do gadania. Jeszcze długo, długo nie, a potem wcale” itp. Pewnie częściej słyszały to małe dziewczynki. To je próbowano, czasem dość brutalnie, „zatrzymać. Zamknąć. Zakneblować. Uczesać (…) ją chcieli w jakieś warkocze durne. Jakieś kłosy czy inne przekładańce. W sukieneczkę błękitną przyoblec. Jak do zdjęcia usadzić na zydelku. I siedź mi tu. Ani mru mru!”. Ale, jak wiemy, małe dziewczynki potrafią się czasem wkurzyć. Wierzgają. Zrywają się ze smyczy. Walczą z opresyjnym systemem, w którym chodzi się cicho, na paluszkach, żeby tylko nie denerwować ojca. Dla systemu stają się oczywiście czarnymi owcami. Trzeba je jak najszybciej utemperować, wysłać na egzorcyzmy albo coś w tym rodzaju.
Kiedy nie masz oparcia w najbliższych, czujesz się nieważna/nieważny, twoje potrzeby nikogo nie obchodzą, zawsze inni są na pierwszym miejscu, kiedy brakuje takiego ukorzenienia, to można stracić grunt pod stopami. Wszystko się rozpada. Życie staje się długim ciągiem przechodnich pokoi. Nigdy nie wiesz, czego się spodziewać za następnymi drzwiami. To może być trudne do zniesienia. Ale może też rodzić siłę. Walczysz, żeby nie utonąć. Tylko że nie wszystkim tych sił wystarcza.
Też tak widzę twoje bohaterki – muszą żyć w świecie, który się rozpadł (ojciec, który odchodzi; ojciec, który zdradza), a co więcej: dopiero przecież zaczynają łapać reguły gry w życie. Zostały wystawione do gry, ale nie podano im zasad. Muszą zdobywać kolejne punkty, lecz nie wiedzą, jak je można w ogóle zdobyć. Dla dziecka, nastolatki jest to doświadczenie bolesne, bywa traumatyczne, w najlepszym razie tylko nieprzyjemne. A dorośli, tak to widzę, tylko dobrze udają, że te zasady opanowali. Zmierzam do tego, do pytania, czy twoje opowiadania można interpretować jako metafory? Ten dzieciak jest we mnie, w tobie – i albo nie dajemy mu dojść do głosu, albo pozwalamy mu krzyczeć, działać?
Ja w ogóle mam wrażenie, że na pewnym poziomie żyjemy jednak po omacku. Jak w tej meksykańskiej zabawie, gdzie dziecko z zawiązanymi przepaską oczami musi rozbić pałką zawieszoną na sznurku piniatę, kolorową kulę, gwiazdę lub pajaca wypełnionego słodkościami. Oczywiście mówimy sobie: doskonale znam plan podwórka, znam zasady tej gry, wiem, gdzie jest mój cel, i potrafię mocno uderzać. A w ogóle to wszystko widzę. Możemy tak mówić na głos, żeby dodać sobie odwagi. Ale w głębi serca wszyscy wiemy, jak jest. Dziecko ściska drewnianą pałkę i liczy do trzech. Bum! Niespodzianka może być słodka. Albo gorzka. I trzeba ją przyjąć. Trzeba grać. Zasady poznamy w trakcie. Mam podejrzenie, że ci, którzy najgłośniej krzyczą, że wszystko jest jasne, a droga prosta i dobrze oświetlona, mają najmocniej zawiązane oczy.
Kiedy czytam twoje odpowiedzi, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tworzysz tutaj kolejne małe prozy, jakbyś cały czas był zanurzony w jakiejś narracji. Jest to bardzo ciekawe, inspirujące. Czy to twój świadomy wybór? Czy wiesz, z czego to wynika, czy jest może czymś naturalnym, nad czym się nie zastanawiasz?
Podejrzewam, że może to być kompulsywne. Jakiś rodzaj obsesji. Mój ulubiony pisarz, Ludwig Pursewarden, był zdania, że trzeba iść za każdym, choćby najlżejszym powiewem wiatru. Ja chyba idę o krok dalej, wszędzie otwieram okna, celowo robię przeciągi. Będę musiał o tym porozmawiać z moim doktorem.
Na koniec chciałabym cię zapytać o planowaną książkę. W przyszłym roku podczas festiwalu Stacja Literatura weźmiesz udział w „Pracowni pierwszej książki prozą” – czego możemy się spodziewać? Powieści, zbioru opowiadań? Jaki masz pomysł, co cię pociąga, w którą stronę patrzysz?
W tej chwili formą, która sprawia mi najwięcej satysfakcji, są opowiadania. Nie wiem, może wynika to z faktu, iż z natury jestem dość niecierpliwy. Kiedy znajdę historię, która mnie „trafi”, którą muszę opowiedzieć, a bywa, że jest to tylko atom opowieści, jakiś obraz albo dźwięk – na przykład dźwięk poruszanej wiatrem, trzeszczącej złowróżbnie drewnianej bramy – to chcę się jak najszybciej dowiedzieć, co, gdzie, z kim i za jakie grzechy. W efekcie powstają kilku‑, kilkunastostronicowe narracje. Mam ich już pięć czy sześć. I drugie tyle pomysłów na kolejne. Łączy je pewien typ bohaterów, często są to dzieci, różnej maści outsiderzy, „odklejeńcy”, którym grunt wyślizguje się spod stóp, ale oni wciąż próbują tańczyć, niczym świnia na lodzie. Może też pewien rodzaj językowego „nerwu”, jakiś wspólny rytm, bo rytm w prozie jest dla mnie szalenie ważny. Planuję zbiór opowiadań, który mógłby nosić tytuł Dziecko kukurydzy.
Z drugiej strony, mam napisaną jakiś czas temu powieść Martwa papuga. Zaglądałem do tego niedawno. Są tam pewne rozdziały, których wciąż nie wrzuciłbym w ogień, jak również takie, które zdradzają całkowite rozchwianie autora i wydają się dziś dość nieznośne. Wciąż nie mogę się zdecydować, czy była to tylko forma autoterapii, która pomogła mi się wyegzorcyzmować, otworzyć żyły, upuścić trochę złej krwi i zyskać odrobinę ukojenia, i tyle, i kropka, i szlus, czy też może – po gruntownej redakcji – warto to jeszcze komuś pokazać.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego