wywiady / o książce

Gorycz bliskości niechcianej

Roman Honet

Z Romanem Honetem o książce świat był mój rozmawia Konrad Wojtyła.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Kon­rad Woj­ty­ła: Czy­ta­jąc Two­ją książ­kę, nie mogłem oprzeć się wra­że­niu, że oto pod­miot lirycz­ny zda­je nam rela­cję z oso­bi­stej apo­ka­lip­sy. Z upad­ku świa­ta, któ­re­go nie ma i jest jed­no­cze­śnie. Co wię­cej, rodzi się we mnie poku­sa, by powie­dzieć nawet, że tyleż nam o niej opo­wia­da, ile raczej się z niej spo­wia­da wier­sza­mi.

Roman Honet: Kie­dy ją pisa­łem, wspo­mi­na­łem. Zamy­śli­łem się. Na chwi­lę. Myśla­łem o cza­sie, kie­dy nad wzgó­rza­mi wokół mia­stecz­ka zapa­da­ło się słoń­ce, rzu­ca­jąc fio­le­to­wy i krót­ki blask w grud­niu, leni­wy i dłu­gi latem, myśla­łem o chod­ni­kach peł­nych prze­chod­niów; kie­dyś tak wyglą­da­ły, roz­pę­dzo­ne, żywe, a w nocy – ciem­ne i opu­sto­sza­łe. Myśla­łem o bie­ga­niu po par­ku wie­czo­rem, widzia­łem grzbie­ty pstrą­gów odbi­ja­ją­ce się w nur­cie przej­rzy­stej rze­ki, patrzy­łem na pocią­gi zatrzy­mu­ją­ce się na sta­cji, przez oświe­tlo­ne okna oglą­da­łem baga­że podróż­nych. Wspo­mi­na­łem rów­nież życie z naj­bliż­szą mi oso­bą. Przy­da­rzy­ło się. Prze­rwa­ła je jej nie­spo­dzie­wa­na cho­ro­ba i przed­wcze­sna śmierć. Daw­no temu. Jeśli spra­wy oczy­wi­ste, miłość i śmierć, wyma­ga­ją spo­wie­dzi, owszem, niech ta spo­wiedź nazy­wa się wiersz. Skoń­czył się więc świat – tak wte­dy myśla­łem – skoń­czył się bez apo­ka­lip­sy, bez pło­mie­ni. Doko­nał się cicho. Zasko­czył mnie. Nie­mniej nie tak, żebym prze­stać oglą­dać jego wciąż pra­cu­ją­cy mecha­nizm. Potem przez kil­ka lat towa­rzy­szy­ła mi rów­nie bli­ska oso­ba, może nawet bliż­sza. Dla­te­go nie mówił­bym o rela­cji z oso­bi­stej apo­ka­lip­sy, ale o smu­dze cie­nia, w któ­rą Ty rów­nież wkro­czysz w odpo­wied­nim cza­sie.

To wej­ście raczej mnie prze­ra­ża, więc widział­bym w tym pew­ne speł­nia­ją­ce się pro­roc­two (śmiech), nie­mniej opo­wia­dasz tu o śmier­ci bli­skiej oso­by, a nie o wła­snym lęku. Głów­ne akcen­ty fabu­lar­ne nie są poło­żo­ne na sym­bo­licz­ne prze­kra­cza­nie gra­ni­cy, smu­gę cie­nia, ale kon­cen­tru­ją się wokół tej, któ­ra ode­szła. Mówi się tu cicho, szep­tem, czę­sto pod osło­ną nocy i śnie­gu, w jakimś spo­wi­tym mgłą i alko­ho­lo­wym widem mia­stecz­ku poło­żo­nym wśród wzgórz, w któ­rym czas odmie­rza­ją kur­wy, prze­jeż­dża­ją­ce pocią­gi i pogrze­by. Odkry­cie tajem­ni­cy, któ­ra dopro­wa­dza do upad­ku świa­ta, nie­sie za sobą pew­ne kon­se­kwen­cje. Czy­tel­nik wpa­da w pułap­kę zna­czeń i sen­sów. Gubi się, wpa­da w potrzask wer­sów. Z pre­me­dy­ta­cją uru­cha­miam escha­to­lo­gicz­ną machi­nę zna­czeń, bowiem roi się od nich w Two­im naj­now­szym tomie.

Przed momen­tem przy­wo­ły­wa­łeś apo­ka­lip­sę nie­prze­ra­żo­ny. Rze­czy­wi­ście czas po śmier­ci oso­by bli­skiej był dla mnie okre­sem porząd­ko­wa­nia i rów­no­cze­śnie uwal­nia­nia się od nie­go – nie­kie­dy trwa dłu­go. Wysi­łek, któ­rym się oddy­cha, potem, wraz z upły­wem lat, już z odda­le­nia, nada­je mu nazwę, nigdy nie zosta­je cał­ko­wi­cie wchło­nię­ty przez porzą­dek sym­bo­licz­ny. Czło­wiek, któ­ry potknął się na scho­dach, prze­wró­cił i potłukł, nie może – uczci­wie, bez oszu­stwa – opo­wia­dać ludziom, o ile zosta­nie o to zapy­ta­ny, że scho­dy są zale­d­wie sym­bo­lem, i wystar­czy zamknąć oczy, żeby nad scho­da­mi jeź­dzić win­dą, czy uno­sić się w powie­trzu. Prze­by­wa­nie wyłącz­nie w sfe­rze sym­bo­licz­nej bywa szko­dli­we: moż­na zara­zić się zwie­rzę­ciem, w naj­lep­szym wypad­ku zostać ospa­ło­gę­bym eru­dy­tą – są pew­ne kon­se­kwen­cje. Ale o tym wszyst­kim zdą­ży­li­śmy sobie skrom­nie powie­dzieć.

Owszem, miesz­ka­łem w mia­stecz­ku, potem w więk­szym mie­ście, potem zno­wu wró­ci­łem. Przez więk­sze mia­sto nocą prze­dzie­rasz się przez hała­śli­wy tłum, cuch­ną­cy keba­bem i bro­wa­rem, ulicz­ni strę­czy­cie­le wtry­nia­ją ci do rąk rekla­my oszcza­nych barów i piz­ze­rii, a ulicz­ki mia­stecz­ka w nocy prze­mie­rzasz sam, wie­dząc, że wokół cie­bie śnią tysią­ce ludzi. Wspa­nia­ła podróż. Ale czy tajem­ni­ca? Nie wiem, może w pew­nym sen­sie. Nie ma pułap­ki, nie ma potrza­sku: napi­sa­łem wier­sze. Nie­wy­klu­czo­ne, że w rze­czy­wi­sto­ści dotkli­wość róż­nic dzie­lą­cych obraz ocze­ki­wa­ne­go powro­tu od jego praw­dzi­wej natu­ry oka­zu­je się przy­tła­cza­ją­ca. Przy­ła­pu­ję się, że teraz cza­sem prze­bie­gam po uli­cach ukrad­kiem, w kap­tu­rze, jak­bym nie miał pra­wa tutaj prze­by­wać. Jak­by mnie nigdy nie było: ani tu, ani nigdzie. Jak­bym wygnał sam sie­bie z naj­droż­sze­go miej­sca, któ­re teraz mści się pro­sto i dotkli­wie: ucie­kło i wszyst­ko zabra­ło ze sobą: ludzi, budyn­ki, zwie­rzę­ta, nawet strzęp dymu czy mgły w brud­nym powie­trzu, nawet dro­bia­zgi. Wsze­la­ko tak dzia­ła mecha­nizm pamię­ci, zwłasz­cza że ja mam pamięć prze­wle­ką. Nie potra­fię okre­ślić, na ile prze­szłość jesz­cze miesz­ka we mnie, a na ile ja sam nadal poru­szam się w jej kory­ta­rzach. Zresz­tą nie zmie­rzam ku tak poję­te­mu roz­gra­ni­cze­niu. Nie­mniej zamiast „escha­to­lo­gicz­nej machi­ny zna­czeń” widzę kotłow­nię czy tar­tak, któ­re­go już nie ma, widzę sta­rych ludzi, któ­rzy tar­ta­no­wych matach w hali gim­na­stycz­nej bawią się kolo­ro­wy­mi obrę­cza­mi i pił­ka­mi, oszu­ku­jąc sie­bie w prze­ko­na­niu, że oszu­ka­ją czas. Ewen­tu­al­nie widzę sze­reg uło­żo­nych po sobie wyra­zów. Zamiast „czy­tel­ni­ków wpa­da­ją­cych pułap­ki zna­czeń i sen­sów” widzę daw­nych zna­jo­mych, któ­rzy popa­dli w alko­ho­lizm: „Teraz wraż­li­wy czło­wiek, nie­dłu­go głu­piec, a wkrót­ce bestia”. Otel­lo, jeśli dobrze pamię­tam, w prze­ciw­nym razie zmy­ślam. Dla mnie sens – jako poję­cie – nie jest pułap­ką, prze­ci­wień­stwie do „bez­sen­su”. Jeśli mimo wszyst­ko się mylę, zde­cy­do­wa­nie wolał­bym, by czy­tel­nik wpa­dał w „pułap­ki sen­sów i zna­czeń” niż w pułap­ki non­sen­su i beł­ko­tu.

Czy­tel­nik nie ma Two­jej pamię­ci, nie zna Two­ich zmy­śleń! Nie jest geniu­szem deszy­fra­cji zna­czeń! Ucie­kasz od escha­to­lo­gii, tym­cza­sem zdu­mie­wa­ją­ca jest ta Ewan­ge­lia wg Hone­ta! „Bóg wisi tu nad kro­wa­mi i obsia­da­ją go muchy, swój far­tuch, sztyw­ny od zakrze­płej krwi,/ posta­wił na pod­ło­dze”. W innym miej­scu czy­ta­my: „nic jest – i jest trud­niej­sze, pocho­dzi od zdol­niej­szych bogów, któ­rzy potra­fią / stwo­rzyć nicość i nauczyć ją / cho­dzić, żeby sama jadła / pusz­ki i gnój leżą­ce na roz­ża­rzo­nej sło­mie / na podwór­kach”. Łazarz niby wciąż żyje: „prze­by­wa w powie­trzu. /liczy je – prze­wró­co­ny, / z bry­łą pro­chu w ustach”. Mesjasz wra­ca, by siać postrach wśród umar­łych: „zaszy­ty w szczu­rze lub pają­ku / dzi­siej­szej nocy prze­ci­ska się / mesjasz. nikt nie zaśnie / pod zie­mią – przy­się­gam”. Z wier­sza boże naro­dze­nie nad brze­giem rze­ki zwie­rząt dowia­du­je­my się, że ten, któ­re­go na świe­cie przy­cho­dzą witać kolęd­ni­cy jest śle­py, a nie­bo mia­ło „kształt psów prze­cię­tych na pół, / być może dia­błów”. Po dro­dze Ci z patro­na­mi reli­gij­ne­go wąt­pie­nia i ate­izmu… Ewo­ku­jesz myśle­nie sakral­ne za pomo­cą wąt­ków pro­fa­nicz­nych. A zatem, resty­tu­cja sakral­no­ści odby­wa się pra­wie zawsze przez zaprze­cze­nie. Aspi­ru­jesz do mia­na wiel­kie­go mistrza podej­rzeń?

Jak więc i w czym wobec tego pomo­że mu ten wywiad, ewen­tu­al­nie mój para­gon ze skle­pu lub opis spo­so­bu, w jaki smar­kam lub trzy­mam szklan­kę z her­ba­tą? W niczym, to oczy­wi­ste. Może tak – punkt wyj­ścia: nie sie­dzę w gło­wie czy­tel­ni­ka. Punkt doj­ścia: ja nie chcę czy­tel­ni­ków z inte­lek­tu­al­nej i wyobraź­nio­wej para­olim­pia­dy lite­ra­tu­ry i kul­tu­ry. Czy­li tępe­go kla­nu ano­ni­mo­wych jaski­niow­ców. Dziś anal­fa­be­ta to zale­d­wie czło­wiek „czy­ta­ją­cy ina­czej”, nie­mniej zawsze pewien dro­biazg, choć­by kil­ka słów, zosta­je na pocie­sze­nie, na przy­kład: „malar­stwo jest jak gów­no, to się czu­je, ale nie wyja­śnia”, tak powie­dział Hen­ri de Toulo­use-Lau­trec. Z poezją jest podob­nie. Nie chciał­bym czy­tel­ni­ków obra­nych rów­no­cze­śnie: z umy­słów, zmy­słów i wyobraź­ni. Zresz­tą wca­le podob­nych nie widzę: moim zda­niem zanad­to roz­cią­gną­łeś wła­sne wąt­pli­wo­ści. W wie­lu pismach, na wie­lu blo­gach spo­ro ludzi udo­wad­nia bez­sprzecz­nie, że potra­fią czy­tać uważ­nie i kry­tycz­nie. Z czu­ło­ścią i okru­cień­stwem. Czy­tel­ni­ka nale­ży hono­ro­wać, ale nie nale­ży się o nie­go ubie­gać, nigdy nie wol­no nim kie­ro­wać, a naj­więk­szym hono­rem jest powie­rze­nie mu wol­nej woli, czy­li odwa­le­nie się od tego, jak ma czy­tać moje wier­sze. Zmie­sza z bło­tem. Trze­ba przy­jąć. Pochwa­li. Może nie ska­kać pod sufit?

Zdu­mie­wa­ją­ca jest przede wszyst­kim łatwość, z jaką ludz­ki umysł stwa­rza ilu­zje. Otwie­ra prze­strzeń dla moich wąt­pli­wo­ści, nie­kie­dy odra­zy. Nie pro­fa­na­cji. Iry­tu­je mnie ziem­skie przy­bra­nie wszel­kich reli­gii. Nie przez prze­moc podej­rzeń, ale przez roz­draż­nie­nie: kon­fek­cją i sło­wem. Jeden czło­wiek potrze­bu­je Boga w czy­sto­ści, tłum pra­gnie go oglą­dać w przy­bra­niu, a bywa­ją ludzie, któ­rzy wca­le nie zamie­rza­ją się do nie­go zbli­żać, ewen­tu­al­nie chcą, ale nie potra­fią. Ta sama potrze­ba zro­dzi­ła blask klej­no­tów, para­liż mózgu oraz błą­dze­nie myślą­ce­go czło­wie­ka, któ­ry nie życzy sobie szcze­gól­ne­go zwo­dze­nia aku­rat ku reli­gii. Nie­zbyt wiem, co wła­ści­wie w tej sytu­acji zna­czy okre­śle­nie „pro­fa­nicz­ne”? Bóg i Lucy­fer swo­je­go cza­su żyli ze sobą dość dobrze, o ile pamię­tam. Nie przy­pusz­czam więc, bym cokol­wiek pod­wa­żył, czy znisz­czył. Biblia – żeby nie przy­wo­ły­wać Kora­nu, Rigwe­dy, Maha­bh­ra­ty, Rama­ja­ny, ksiąg Maja­na, Awe­sty i Zen­du, świę­tych ksiąg tao­izmu, kon­fu­cja­ni­zmu i szin­to­izmu – daw­no sta­ła się przed­mio­tem badań histo­rycz­nych i lin­gwi­stycz­nych. Czy więc rze­czy­wi­ście „pro­fa­nicz­ne” w XXI wie­ku? Dla czło­wie­ka wia­ry, nie­wy­klu­czo­ne. „Sakral­ność”? Ile­kroć mię­dzy tek­stem biblij­nym a wła­śnie poję­ciem sakral­no­ści poja­wiał się zbyt wyraź­ny roz­dź­więk, komen­ta­to­rzy biblij­ni przy­pi­sy­wa­li go misty­ce. Szu­ka­li sen­su ale­go­rycz­ne­go. Dla­te­go wobec osią­gnięć naukow­ców w dzie­dzi­nie kry­ty­ki biblij­nej, wobec dzia­łal­no­ści pro­ro­ków, tak­że pro­ro­ków z nad­mia­ru wol­ne­go cza­su, nie dopra­szam się nazwy żad­ne­go mistrza podej­rzeń: nie napi­sa­łem ewan­ge­lii, ja napi­sa­łem tom wier­szy, ja chcia­łem napi­sać tom wier­szy, nie aspi­ro­wać. Ufam czy­tel­ni­ko­wi. Jeśli przy­wo­ła­ny cytat „nic jest – i jest trud­niej­sze, pocho­dzi od zdol­niej­szych bogów”, skie­ru­je go na przy­kład w stro­nę Leib­nit­za, to cie­ka­wie, jeśli potra­fi wyobra­zić sobie żyją­ce­go Łaza­rza, to świet­nie, ponie­waż to zna­czy, że ten czy­tel­nik, nie­waż­ne, sakral­nym czy pro­fa­nicz­nym, czy może pół­sa­kral­nym a pół­pro­fa­nicz­nym, nie­mniej odzna­cza się pew­nym rodza­jem myśle­nia, co może o nim świad­czyć wyłącz­nie dobrze, a co rów­no­cze­śnie zwal­nia auto­ra z obo­wiąz­ku komen­to­wa­nia wła­snych inten­cji i wier­szy, dla mnie oso­bi­ście nie­zmier­nie dotkli­we­go.

No widzisz, tu rodzi się pro­blem (śmiech). Sens, o któ­rym spo­ro już tu powie­dzie­li­śmy, jest syno­ni­mem celu; w tym wypad­ku satys­fak­cjo­nu­ją­cej dla obu stron lek­tu­ry. Mówiąc o pułap­ce sen­su mia­łem na myśli w grun­cie rze­czy inne, odmien­ne – co nie zna­czy gor­sze – punk­ty doj­ścia; odczy­tań a prio­ri. Ufasz czy­tel­ni­ko­wi i wie­rzysz w jego lek­tu­ro­wą spraw­ność, zakła­dasz, że odczy­ta wszyst­kie tro­py, pój­dzie ścież­ką led­wie zary­so­wa­ną, albo intu­icyj­nie prze­czu­wa­ną. A co, jeśli sobie nie pora­dzi?

Odpo­wie­dzia­łem już na Two­je pyta­nie. Zosta­wiam mu sło­wa, nie tro­py: sło­wa dla czło­wie­ka cywi­li­za­cji, nie­wy­cho­wa­ne­go w dżun­gli, tak­że w dżun­gli aka­de­mii, nie są tro­pa­mi. Wie­rzę w jego czu­łość i zdol­ność wyobraź­ni. Jeśli sobie nie pora­dzi, to odło­ży moją książ­kę na pół­kę pt. „nie ma sen­su” czy „szko­da cza­su”. Może się tak zda­rzyć. Przyj­mę. Nie­mniej, sko­ro odnio­słeś się tu do pew­ne­go prze­kro­ju tego, co sam napi­sa­łeś, to sam widzisz, że nigdy nie pisa­łem „pod czy­tel­ni­ka”. Tak wyszło, tak chcia­łem.

Nastę­pu­je tu cie­ka­we zabu­rze­nie porząd­ków: boskie­go i ludz­kie­go, trans­cen­den­tal­ne­go i mate­rial­ne­go, meta­fi­zy­ki i pust­ki. To świat bez boga, po bogu i wie­lu bogów jed­no­cze­śnie. W Ewan­ge­lii Fili­pa, któ­ra sta­no­wi mot­to do „porad­ni wszel­kich reli­gii”, czy­ta­my: „Ci, co powia­da­ją: / naj­pierw będzie się umierać,/a potem powsta­wać z mar­twych, mylą się”. Zda­je się, że nawet bóg nie wie, co jest przy­na­leż­ne śmier­ci. „zmar­ły to cia­ło, w któ­re wcho­dzi / bóg, żeby się prze­spać. ota­cza go / mroź­na, gru­dnio­wa noc, owija/ […]zmar­ły to ciało/ któ­re jest już czy­ste. po bogu sprzą­ta / zie­mia, od tego ją ma”. Dziw­ne to cmen­ta­rzy­sko… żywych tru­pów; ludzi, zwie­rząt i roślin.

Kształ­to­wa­nie Boga – ulu­bio­ne zaję­cie wie­rzą­cych. Jeśli cho­dzi o cał­ko­wi­tą wia­rę i abso­lut­ną nega­cję, to we mnie odzy­wa się Pio­truś Pan, czy­li zawsze jestem „mię­dzy-pomię­dzy”, w efek­cie roz­glą­da­jąc się pośród tak krań­co­wych postaw, tu kształ­tu­ję sobie bogów, tam budu­ję totem, pew­ne obsza­ry zosta­wiam w spo­ko­ju. Patrzę, co się sta­nie. Patrzę, co się dzie­je. Przy­po­mi­nam sobie, że jed­na z legend zapi­sa­na na zna­le­zio­nych w ruinach Uga­rit tablicz­kach kli­no­wych opo­wia­da o wal­ce mię­dzy wyznaw­ca­mi księ­ży­ca a czci­cie­la­mi słoń­ca oraz o wypę­dze­niu wyznaw­ców księ­ży­ca. Rze­czy­wi­ście: zabu­rze­nie.

Uobec­nia się tu, mówiąc cokol­wiek szum­nie za Juri­jem Łot­ma­nem, oso­bli­wy „model świa­ta”; szcze­gól­ny mikro­ko­smos, któ­ry moż­na rozu­mieć dosłow­nie, bowiem w prze­strze­ni wewnątrz tek­stu roz­gry­wa­ją się dra­ma­ty mię­dzy bytem a nie­by­tem, życiem a śmier­cią, zie­mią i nie­bem… Prze­strzeń, w któ­rej żyje boha­ter wier­szy, to prze­strzeń roz­pa­du, uni­ce­stwie­nia, roz­pa­czy. Świat pęk­nię­ty, oka­le­czo­ny, przy­na­leż­ny somie, z dość jed­nak moc­no zary­so­wa­ną gra­ni­cą mię­dzy żyją­cy­mi, a zmar­ły­mi. Tą widzial­ną gra­ni­cą jest pogo­rze­li­sko, popiół, spa­lo­na zie­mia; swo­ista barie­ra oddzie­la­ją­ca to, co żywe od tego, co mar­twe. Pro­blem w tym, że wskrze­szasz umar­łych, a grze­biesz żyją­cych. Swo­ista zamia­na ról, każe widzieć w tym wszyst­kim pie­kło na zie­mi.

Szum­nie. Łot­man i jego dzia­łal­ność nie leżą w sfe­rze moich zain­te­re­so­wań. Pisa­nie liry­ki może oka­le­czać, ale jesz­cze nie odnio­słem tak dotkli­wych obra­żeń, bym dia­lo­go­wał z mar­twym ruskim semio­ty­kiem. Wolał­bym kosmi­tę. Mam wra­że­nie, że w ten spo­sób może­my zabrać się zbyt dale­ko. Zapew­ne poży­tecz­na podróż dla nie­któ­rych, ale nie dla mnie. To tak nie dzia­ła: naj­pierw zawsze jest sło­wo, potem przy­cho­dzą kry­ty­cy, bada­cze lite­ra­tu­ry, semio­ty­cy, antro­po­lo­go­wie, socjo­lo­go­wie – odwra­ca­nie tego porząd­ku to non­sens, potrzeb­ny co naj­wy­żej na uży­tek kawiar­nia­nych dys­ku­sji. Aku­rat mnie semio­ty­ka zupeł­nie nie inte­re­su­je, nie jest mi do nicze­go potrzeb­na. Czy­ta­łem nato­miast inte­rak­cjo­ni­stów sym­bo­licz­nych i tak sobie myślę, że mógł­bym spoj­rzeć na wła­sne wier­sze przez pry­zmat nie­prze­rwa­ne­go pro­ce­su roz­wo­ju i wymia­ny sym­bo­li. Ocza­mi Meada czy Blu­me­ra. Dało­by się? Pew­nie tak. Ale po co? Dla­cze­go fakt, że aka­de­mik repre­zen­tu­ją­cy jeden z pier­dy­liar­dów nur­tów zawar­tych w jed­nym z pier­dy­liar­dzie cią­gle roz­krze­wia­ją­cych się dzie­dzin nauki (a bywa, że „nauki”) wyma­ja­czy sobie teo­rię, miał­by odwra­cać moją uwa­gę od jej wła­ści­we­go przed­mio­tu? Odwo­dzić od czy­ta­nia Neru­dy, Lor­ki, Brod­skie­go, Gro­cho­wia­ka, Gaj­ce­go, Miło­sza, Świe­tlic­kie­go, Pod­sia­dły? Od czy­ta­nia lite­ra­tu­ry pięk­nej w ogó­le? A od pisa­nia? Owszem, jak­by przy oka­zji.

Czy cha­os wzra­sta przez wskrze­sza­nie zmar­łych i grze­ba­nie żywych? Zno­wu: nie wiem, zwłasz­cza, że obser­wu­ję zja­wi­sko w zasa­dzie prze­ciw­ne: grze­ba­nie tych, któ­rzy byli żywi, i wycze­ki­wa­nie na wskrze­sza­nie zmar­łych – zda­je się, że milio­ny ludzi od wie­ków po dzień dzi­siej­szy to pierw­sze robią, a o to dru­gie – zabie­ga­ją.

Sfe­ry infer­nal­ne to deli­kat­na dzie­dzi­na, nie­ko­niecz­nie: ognia peł­na. Jeśli wyrzą­dzisz krzyw­dę czło­wie­ko­wi, możesz zafun­do­wać sobie pie­kło: czy to wyrzu­ty sumie­nia, czy zwy­kłą bez­sen­ność. Doko­nu­jesz tego za życia. Pie­kło jako gest nie musi być ani tak odle­głe, ani przy­spa­wa­ne do reli­gii, nato­miast jego obraz przed­sta­wia­ny w lite­ra­tu­rze czy malar­stwie to zupeł­nie odmien­na rzecz.

Wiem, że robię bała­gan w Two­im cha­osie (śmiech). Sku­pi­łeś się na Łot­ma­nie, pomi­nąw­szy „oso­bli­wy model świa­ta”, któ­ry bez wąt­pie­nia jest waż­niej­szy niż mar­twy ruski semio­tyk! Sło­wo owszem przy­cho­dzi pierw­sze, ale póź­niej trze­ba uru­cho­mić cały wachlarz kry­tycz­nych narzę­dzi… W Two­im świe­cie nie zabie­ga się o wskrze­sza­nie zmar­łych, tyl­ko się ich po pro­stu wskrze­sza! Umar­łych się z zie­mi wycią­ga; incy­den­tal­nie zaś tyl­ko grze­bie. To jest ta sub­tel­na róż­ni­ca, to jest oso­bli­wość, o któ­rej mówię! No chy­ba, że sza­leń­stwo tkwi w tym, by oca­lać pamięć za pomo­cą powtór­nych pogrze­bów? Wąt­pię.

Sądzę, że się zmie­ści (śmiech). Nie wiem, czy trze­ba i czy na pew­no cały wachlarz. Co wła­ści­wie potra­fi ten wachlarz? A prze­żyć sło­wo? Zamiast „uru­cho­mić”, może zdać się na spo­kój? Może wystar­czy? Semio­ty­cy to spe­cy­ficz­ni wizy­ta­to­rzy, któ­rzy zabie­ra­ją się do kom­pu­te­ra wypo­sa­że­ni w śru­bo­kręt. Na przy­kład wia­do­mo, że ten kom­pu­ter został wypro­du­ko­wa­ny przez fachow­ców i zapro­gra­mo­wa­ny. Wia­do­mo tak­że, że jeśli poło­żysz pła­ski śru­bo­kręt na jego ścież­kach dru­ko­wa­nych, jego dzia­ła­nie odbie­gnie od nor­my. Na moni­to­rze zamiast obra­zu poja­wią się pasy, sam obraz zosta­nie wstrzą­śnię­ty lub obró­co­ny o pew­ną licz­bę stop­ni. Lub znik­nie. Wypo­sa­że­ni w kawa­łek meta­lu semio­ty­cy potem chrza­nią, że pier­wot­ny obraz oka­zał się złu­dze­niem, a praw­dą było to, co zoba­czy­li potem. Życzę im wie­lu pła­skich śru­bo­krę­tów i poczu­cia nie­zbęd­no­ści. A oso­bli­wy model świa­ta? Może: elek­trycz­ny model wszech­świa­ta? Do wyko­na­nia bez śru­bo­krę­tu.

Hm… Wolał­bym mieć swo­ich zmar­łych wskrze­szo­nych od razu. A Ty nie? Choć­by po to, żeby ich zoba­czyć, tak jak to było w Wichro­wych Wzgó­rzach, kie­dy zroz­pa­czo­ny Heathc­liff roz­biw­szy trum­nę Kata­rzy­ny, powie­dział: „po osiem­na­stu latach ujrza­łem ją taką samą, nie­zmie­nio­ną”.

Tak, ludzie pew­nych kul­tur to robią, zna­czy, urzą­dza­ją powtór­ne pogrze­by, ale słu­ży to zwłasz­cza zapo­mi­na­niu o zmar­łych. Chy­ba w Wiet­na­mie mają to upodo­ba­nie. Na pew­no na Mada­ga­ska­rze, gdzie po kil­ku latach po pogrze­bie rodzi­na gro­ma­dzi się wokół gro­bu, otwie­ra go, wyj­mu­je szkie­let i obmy­ty zno­wu ubie­ra, cho­wa­jąc go w nowym miej­scu. Nie dają ludziom odpo­cząć. Pań­stwo może ma swo­je ubyt­ki, nie­mniej tru­py zapier­da­la­ją jak w kor­po­ra­cji.

Motyw utra­ty w Two­jej twór­czo­ści podej­mo­wa­ny był przez kry­ty­ków od dawien daw­na i na wszyst­kie moż­li­we spo­so­by. Co wię­cej mam wra­że­nie, że nie­któ­rzy z nich w opi­sy­wa­niu utra­ty nawet się zatra­ci­li. Wyda­wać by się mogło, że w tytuł tomu wpi­sa­ny jest pewien sym­bol roz­pa­czy, tęsk­no­ta za bez­pow­rot­nym, za świa­tem, któ­re­go nie ma. Wymo­wa bli­ska dia­lek­ty­ce Czy­cza, w dodat­ku utrzy­ma­na w kata­stro­ficz­no-wizyj­nym tonie. Moż­na by było powtó­rzyć za Wojacz­kiem: „Hodu­ję ten ból / po to pew­nie / by spi­sać / ten wiersz na skraw­ku / dobrze wygar­bo­wa­nej /skóry”. To jed­nak było­by zbyt pro­ste. Wyda­je mi się, że poprzez nega­cję, poprzez figu­rę bra­ku, two­rzysz wła­sną reli­gię nie­śmier­tel­no­ści i jed­no­cze­śnie jej się wyrze­kasz. Nie ma życia po życiu, nie ma zmar­twych­wsta­nia. Jeśli mamy się kie­dy­kol­wiek spo­tkać to w prze­szło­ści: „tam się spo­tka­my. / nic inne­go nie ma”.

Znam wszyst­kie książ­ki Czy­cza, z powo­du miej­sca zamiesz­ka­nia pozna­łem paru zna­jo­mych Czy­cza, ale chy­ba nie­do­brze go czy­ta­łem, ponie­waż nie natra­fi­łem na dia­lek­ty­kę. Może tak jak zło­ty podział zja­wiał się w archi­tek­tu­rze w spo­sób nie­za­mie­rzo­ny, rów­nież ta „dia­lek­ty­ka” po pro­stu mogła się poja­wić przy­pad­kiem, lecz sko­ro już tak było, wolał­bym po pro­stu powtó­rzyć lek­tu­rę. Zwłasz­cza opo­wia­dań „Nim zaj­dzie księ­życ” czy jego wspa­nia­łej powie­ści „Nie wierz niko­mu”.

Natych­miast wła­sną reli­gię? Zazwy­czaj to reli­gie two­rzą nie­śmier­tel­ność. Wma­wia­ją ją nam. Mit, może praw­dę, ja nie wiem. Zakła­dam, że to, co napi­sa­łem, zawsze bywa znacz­nie roz­sąd­niej­sze ode mnie, zapew­ne stąd moje waha­nie. Nie­pew­ność.

Myśle­nie o życiu wiecz­nym to wiecz­na przy­jem­ność, zwłasz­cza jeśli czło­wiek po śmier­ci jest mar­twy jak patyk.

„Dla Kri­ste­vej – o czym pisa­ła Urszu­la Honek – nie­ustan­ne powro­ty do prze­szło­ści, nie­prze­mi­jal­ne­go doświad­cze­nia sta­no­wią o melan­cho­licz­nych inkli­na­cjach pod­mio­tu. Melan­cho­lik „odzna­cza się dziw­ną pamię­cią: wszyst­ko jest skoń­czo­ne, wyda­je się mówić, ale ja pozo­sta­ję wier­ny temu, co skoń­czo­ne (…)”. Język – jak powia­da autor­ka Czar­ne­go słoń­ca – może nego­wać utra­tę, to jedy­ny spo­sób odzy­ski­wa­nia. Nato­miast aby odzy­skać – nale­ży przede wszyst­kim uznać sam fakt stra­co­ne­go”. Czy­ta­jąc tom świat był mój moż­na by rzec, że reak­ty­wa­cja tego świa­ta jest dla boha­te­ra tyleż istot­na, co nie­moż­li­wa. Negu­jąc go jed­no­cze­śnie go oca­la. Robi to jed­nak po to, jak mi się zda­je, by wyde­sty­lo­wać z nie­go miłość, „któ­ra też mia­ła swo­je wiel­kie chwi­le”. Wiecz­ność kry­je się w tym, co już było, co minio­ne, co prze­szło, a nie w tym, co (nie)może nadejść?

Niech więc Kri­ste­va zazna­je „nie­prze­mi­jal­ne­go doświad­cze­nia sta­no­wią­ce­go o melan­cho­licz­nych inkli­na­cjach pod­mio­tu” oraz „uzna­je sam fakt stra­co­ne­go”. Rozu­mu? Napi­sa­łem w tomie, czym jest dla mnie wiecz­ność. Zapo­mnia­łem dodać, że wiecz­ność z Kri­ste­vą była­by nie­ludz­kim okru­cień­stwem, nie­mniej podzi­wiam jej twór­czość i czy­tam ją co dzień, ponie­waż Alan Sokal i Jean Bric­mont nie bez powo­du wysta­wi­li jej refe­ren­cje.

W baw się nie­zwy­kle waż­na była tęsk­no­ta za cia­łem, rozu­mia­na jako rodzaj speł­nie­nia jeste­stwa w dru­gim cie­le. Tu pamięć cie­le­sna jest tu jed­nym w wie­lu odpry­sków pamię­ci jako takiej. Miłość utra­co­na jest tu sza­le­nie moc­no akcen­to­wa­na. Rzecz w tym, że to, co ludz­kie jest wzię­te z miło­ści, to, co sta­no­wi jej anty­te­zę jest budul­cem świa­ta, któ­re­go już nie ma. To rodzi oba­wy, że jaki­kol­wiek powrót nie ma naj­mniej­sze­go sen­su, bowiem skoń­czył się bowiem „ten czas, kie­dy miłość była/ naj­więk­sza / na świe­cie / teraz nie ma świa­ta / tej, / któ­ra się wte­dy uśmie­cha­ła, / tak­że już nie ma”. „Ty”, przy każ­dej pró­bie zmie­nia się w zni­ka­ją­cy cień. A cień, jak zapew­nia­ją znaw­cy Two­jej poezji jest naj­waż­niej­szą figu­rą nie­obec­no­ści: zwia­stu­je ją bądź uobec­nia.

Zwy­czaj­nie nio­słem przy sobie tęsk­no­tę, samot­ność i uro­je­nia: jest pewien czas po śmier­ci, kie­dy wyda­je ci się, że oso­ba zmar­ła wró­ci. Że będzie mia­ła cia­ło takie, jak nie przed samą śmier­cią, ale to jesz­cze wcze­śniej­sze, czyn­ne. Trze­ba ten czas przy­jąć: jego część zosta­nie w pamię­ci, część roz­pro­szy się, może jesz­cze z odmien­nej czę­ści zro­dzi się pyta­nie o roz­dź­więk mię­dzy moim ist­nie­niem a dzia­ła­niem. Nato­miast o anty­te­zach, budul­cach i sen­sach nie chce mi się gadać. Zwy­czaj­nie. Mnie już doszczęt­nie obmier­z­ły wszel­kie dys­ku­sje, dia­lek­ty, „prze­ko­ma­rza­nia się” – cała ta nie­koń­czą­ca się ludz­ka gada­ni­na mają­ca do sie­bie przede wszyst­kim to, że doni­kąd nie pro­wa­dzi. Zagęsz­czam się w sobie, przy­naj­mniej tak to odczu­wam. Zamy­kam. Mil­czę. Wte­dy moje usta to wiersz. Jedy­ne usta. Żeby go wypo­wie­dzieć, lecz nie mówić o nim.

W świe­cie, o któ­rym roz­ma­wia­my, nie uda się zro­bić tego, co jesz­cze było moż­li­we w ser­cu, gdy nadzie­ją pobrzmie­wa­ła fra­za: „bo cią­gle jesz­cze potra­fię roz­sy­pać cię i pozbie­rać”. Tu już nie ma za bar­dzo co zbie­rać, moż­na co naj­wy­żej kolek­cjo­no­wać wspo­mnie­nia. Boha­ter jesz­cze się łudzi: „cza­sem chciał­bym mieć cie­bie raz jeszcze:/ ten sam układ / tych samych genów / jak­by nie było. / nie minę­ły lata. […] więc: cią­gle mi się zda­je, / że zno­wu się spo­tka­my, / że cię zoba­czę – wie­czo­rem”. Widzieć ją jed­nak może jako umar­łą „obok kaplicz­ki pod two­ją obro­ną, pod gałę­zia­mi / okry­ty­mi szro­nem”. Roz­mo­wa z nie­obec­ną trwa w naj­lep­sze „więc:/ co zosta­ło prze­rwa­ne, to zale­d­wie życie./ roz­mo­wa trwa dalej”. Zale­d­wie życie i aż życie? Zaga­dy­wa­nie śmier­ci, zaga­dy­wa­nie pust­ki to lek na bole­sne roz­sta­nia czy gorycz bli­sko­ści nie­chcia­nej?

Wybrał­bym „gorycz bli­sko­ści nie­chcia­nej”. Pewien etap pośmiert­nej obec­no­ści, cza­sem zin­ten­sy­fi­ko­wa­nej i natręt­nej do tego stop­nia, że zmar­łej oso­bie trze­ba poka­zać środ­ko­wy palec. Cho­ciaż cięż­ko jest roz­pro­sto­wać zaci­śnię­tą dłoń, nale­ży to zro­bić, żeby sobie same­mu udo­wod­nić prze­wa­gę ist­nie­nia nad myśle­niem. Na zakoń­cze­nie wybrał­bym tak­że „zaga­dy­wa­nie śmier­ci”. W wyda­niu Sene­ki: „Jeste­śmy bowiem w błę­dzie, ocze­ku­jąc śmier­ci w przy­szło­ści: w znacz­nej mie­rze nastą­pi­ła już ona w prze­szło­ści. Cokol­wiek życia mamy poza sobą, nale­ży to do śmier­ci. Postę­puj tedy, mój Lucy­liu­szu, tak jak piszesz, że postę­pu­jesz: zbie­raj”.

Umie­ra­my w dniu naro­dzin… Poezja żyje dalej?

Przez chwi­lę: rok, tysiąc lat. Ale zawsze wra­ca.

O autorze

Roman Honet

Urodził się w 1974 roku. Poeta, wydał tomy: alicja (1996), Pójdziesz synu do piekła (1998), „serce” (2002), baw się (2008), moja (wiersze wybrane, 2008), piąte królestwo (2011), świat był mój (2014), ciche psy (2017), redaktor antologii Poeci na nowy wiek (2010), Połów. Poetyckie debiuty, współredaktor Antologii nowej poezji polskiej 1990 –2000 (2004). Laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2015 za tom świat był mój. Tłumaczony na wiele języków obcych, ostatnio ukazał się wybór jego poezji w języku rosyjskim Месса Лядзинского (Msza Ladzińskiego, przeł. Siergiej Moreino, Moskwa 2017), tom w języku ukraińskim Світ належав мені (przeł. Iurii Zavadskyi, Tarnopol 2019) i serbskim Svet je bio mój (przeł. Biserka Rajčić, Belgrad 2021).

Powiązania