Konrad Wojtyła: Czytając Twoją książkę, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że oto podmiot liryczny zdaje nam relację z osobistej apokalipsy. Z upadku świata, którego nie ma i jest jednocześnie. Co więcej, rodzi się we mnie pokusa, by powiedzieć nawet, że tyleż nam o niej opowiada, ile raczej się z niej spowiada wierszami.
Roman Honet: Kiedy ją pisałem, wspominałem. Zamyśliłem się. Na chwilę. Myślałem o czasie, kiedy nad wzgórzami wokół miasteczka zapadało się słońce, rzucając fioletowy i krótki blask w grudniu, leniwy i długi latem, myślałem o chodnikach pełnych przechodniów; kiedyś tak wyglądały, rozpędzone, żywe, a w nocy – ciemne i opustoszałe. Myślałem o bieganiu po parku wieczorem, widziałem grzbiety pstrągów odbijające się w nurcie przejrzystej rzeki, patrzyłem na pociągi zatrzymujące się na stacji, przez oświetlone okna oglądałem bagaże podróżnych. Wspominałem również życie z najbliższą mi osobą. Przydarzyło się. Przerwała je jej niespodziewana choroba i przedwczesna śmierć. Dawno temu. Jeśli sprawy oczywiste, miłość i śmierć, wymagają spowiedzi, owszem, niech ta spowiedź nazywa się wiersz. Skończył się więc świat – tak wtedy myślałem – skończył się bez apokalipsy, bez płomieni. Dokonał się cicho. Zaskoczył mnie. Niemniej nie tak, żebym przestać oglądać jego wciąż pracujący mechanizm. Potem przez kilka lat towarzyszyła mi równie bliska osoba, może nawet bliższa. Dlatego nie mówiłbym o relacji z osobistej apokalipsy, ale o smudze cienia, w którą Ty również wkroczysz w odpowiednim czasie.
To wejście raczej mnie przeraża, więc widziałbym w tym pewne spełniające się proroctwo (śmiech), niemniej opowiadasz tu o śmierci bliskiej osoby, a nie o własnym lęku. Główne akcenty fabularne nie są położone na symboliczne przekraczanie granicy, smugę cienia, ale koncentrują się wokół tej, która odeszła. Mówi się tu cicho, szeptem, często pod osłoną nocy i śniegu, w jakimś spowitym mgłą i alkoholowym widem miasteczku położonym wśród wzgórz, w którym czas odmierzają kurwy, przejeżdżające pociągi i pogrzeby. Odkrycie tajemnicy, która doprowadza do upadku świata, niesie za sobą pewne konsekwencje. Czytelnik wpada w pułapkę znaczeń i sensów. Gubi się, wpada w potrzask wersów. Z premedytacją uruchamiam eschatologiczną machinę znaczeń, bowiem roi się od nich w Twoim najnowszym tomie.
Przed momentem przywoływałeś apokalipsę nieprzerażony. Rzeczywiście czas po śmierci osoby bliskiej był dla mnie okresem porządkowania i równocześnie uwalniania się od niego – niekiedy trwa długo. Wysiłek, którym się oddycha, potem, wraz z upływem lat, już z oddalenia, nadaje mu nazwę, nigdy nie zostaje całkowicie wchłonięty przez porządek symboliczny. Człowiek, który potknął się na schodach, przewrócił i potłukł, nie może – uczciwie, bez oszustwa – opowiadać ludziom, o ile zostanie o to zapytany, że schody są zaledwie symbolem, i wystarczy zamknąć oczy, żeby nad schodami jeździć windą, czy unosić się w powietrzu. Przebywanie wyłącznie w sferze symbolicznej bywa szkodliwe: można zarazić się zwierzęciem, w najlepszym wypadku zostać ospałogębym erudytą – są pewne konsekwencje. Ale o tym wszystkim zdążyliśmy sobie skromnie powiedzieć.
Owszem, mieszkałem w miasteczku, potem w większym mieście, potem znowu wróciłem. Przez większe miasto nocą przedzierasz się przez hałaśliwy tłum, cuchnący kebabem i browarem, uliczni stręczyciele wtryniają ci do rąk reklamy oszczanych barów i pizzerii, a uliczki miasteczka w nocy przemierzasz sam, wiedząc, że wokół ciebie śnią tysiące ludzi. Wspaniała podróż. Ale czy tajemnica? Nie wiem, może w pewnym sensie. Nie ma pułapki, nie ma potrzasku: napisałem wiersze. Niewykluczone, że w rzeczywistości dotkliwość różnic dzielących obraz oczekiwanego powrotu od jego prawdziwej natury okazuje się przytłaczająca. Przyłapuję się, że teraz czasem przebiegam po ulicach ukradkiem, w kapturze, jakbym nie miał prawa tutaj przebywać. Jakby mnie nigdy nie było: ani tu, ani nigdzie. Jakbym wygnał sam siebie z najdroższego miejsca, które teraz mści się prosto i dotkliwie: uciekło i wszystko zabrało ze sobą: ludzi, budynki, zwierzęta, nawet strzęp dymu czy mgły w brudnym powietrzu, nawet drobiazgi. Wszelako tak działa mechanizm pamięci, zwłaszcza że ja mam pamięć przewleką. Nie potrafię określić, na ile przeszłość jeszcze mieszka we mnie, a na ile ja sam nadal poruszam się w jej korytarzach. Zresztą nie zmierzam ku tak pojętemu rozgraniczeniu. Niemniej zamiast „eschatologicznej machiny znaczeń” widzę kotłownię czy tartak, którego już nie ma, widzę starych ludzi, którzy tartanowych matach w hali gimnastycznej bawią się kolorowymi obręczami i piłkami, oszukując siebie w przekonaniu, że oszukają czas. Ewentualnie widzę szereg ułożonych po sobie wyrazów. Zamiast „czytelników wpadających pułapki znaczeń i sensów” widzę dawnych znajomych, którzy popadli w alkoholizm: „Teraz wrażliwy człowiek, niedługo głupiec, a wkrótce bestia”. Otello, jeśli dobrze pamiętam, w przeciwnym razie zmyślam. Dla mnie sens – jako pojęcie – nie jest pułapką, przeciwieństwie do „bezsensu”. Jeśli mimo wszystko się mylę, zdecydowanie wolałbym, by czytelnik wpadał w „pułapki sensów i znaczeń” niż w pułapki nonsensu i bełkotu.
Czytelnik nie ma Twojej pamięci, nie zna Twoich zmyśleń! Nie jest geniuszem deszyfracji znaczeń! Uciekasz od eschatologii, tymczasem zdumiewająca jest ta Ewangelia wg Honeta! „Bóg wisi tu nad krowami i obsiadają go muchy, swój fartuch, sztywny od zakrzepłej krwi,/ postawił na podłodze”. W innym miejscu czytamy: „nic jest – i jest trudniejsze, pochodzi od zdolniejszych bogów, którzy potrafią / stworzyć nicość i nauczyć ją / chodzić, żeby sama jadła / puszki i gnój leżące na rozżarzonej słomie / na podwórkach”. Łazarz niby wciąż żyje: „przebywa w powietrzu. /liczy je – przewrócony, / z bryłą prochu w ustach”. Mesjasz wraca, by siać postrach wśród umarłych: „zaszyty w szczurze lub pająku / dzisiejszej nocy przeciska się / mesjasz. nikt nie zaśnie / pod ziemią – przysięgam”. Z wiersza boże narodzenie nad brzegiem rzeki zwierząt dowiadujemy się, że ten, którego na świecie przychodzą witać kolędnicy jest ślepy, a niebo miało „kształt psów przeciętych na pół, / być może diabłów”. Po drodze Ci z patronami religijnego wątpienia i ateizmu… Ewokujesz myślenie sakralne za pomocą wątków profanicznych. A zatem, restytucja sakralności odbywa się prawie zawsze przez zaprzeczenie. Aspirujesz do miana wielkiego mistrza podejrzeń?
Jak więc i w czym wobec tego pomoże mu ten wywiad, ewentualnie mój paragon ze sklepu lub opis sposobu, w jaki smarkam lub trzymam szklankę z herbatą? W niczym, to oczywiste. Może tak – punkt wyjścia: nie siedzę w głowie czytelnika. Punkt dojścia: ja nie chcę czytelników z intelektualnej i wyobraźniowej paraolimpiady literatury i kultury. Czyli tępego klanu anonimowych jaskiniowców. Dziś analfabeta to zaledwie człowiek „czytający inaczej”, niemniej zawsze pewien drobiazg, choćby kilka słów, zostaje na pocieszenie, na przykład: „malarstwo jest jak gówno, to się czuje, ale nie wyjaśnia”, tak powiedział Henri de Toulouse-Lautrec. Z poezją jest podobnie. Nie chciałbym czytelników obranych równocześnie: z umysłów, zmysłów i wyobraźni. Zresztą wcale podobnych nie widzę: moim zdaniem zanadto rozciągnąłeś własne wątpliwości. W wielu pismach, na wielu blogach sporo ludzi udowadnia bezsprzecznie, że potrafią czytać uważnie i krytycznie. Z czułością i okrucieństwem. Czytelnika należy honorować, ale nie należy się o niego ubiegać, nigdy nie wolno nim kierować, a największym honorem jest powierzenie mu wolnej woli, czyli odwalenie się od tego, jak ma czytać moje wiersze. Zmiesza z błotem. Trzeba przyjąć. Pochwali. Może nie skakać pod sufit?
Zdumiewająca jest przede wszystkim łatwość, z jaką ludzki umysł stwarza iluzje. Otwiera przestrzeń dla moich wątpliwości, niekiedy odrazy. Nie profanacji. Irytuje mnie ziemskie przybranie wszelkich religii. Nie przez przemoc podejrzeń, ale przez rozdrażnienie: konfekcją i słowem. Jeden człowiek potrzebuje Boga w czystości, tłum pragnie go oglądać w przybraniu, a bywają ludzie, którzy wcale nie zamierzają się do niego zbliżać, ewentualnie chcą, ale nie potrafią. Ta sama potrzeba zrodziła blask klejnotów, paraliż mózgu oraz błądzenie myślącego człowieka, który nie życzy sobie szczególnego zwodzenia akurat ku religii. Niezbyt wiem, co właściwie w tej sytuacji znaczy określenie „profaniczne”? Bóg i Lucyfer swojego czasu żyli ze sobą dość dobrze, o ile pamiętam. Nie przypuszczam więc, bym cokolwiek podważył, czy zniszczył. Biblia – żeby nie przywoływać Koranu, Rigwedy, Mahabhraty, Ramajany, ksiąg Majana, Awesty i Zendu, świętych ksiąg taoizmu, konfucjanizmu i szintoizmu – dawno stała się przedmiotem badań historycznych i lingwistycznych. Czy więc rzeczywiście „profaniczne” w XXI wieku? Dla człowieka wiary, niewykluczone. „Sakralność”? Ilekroć między tekstem biblijnym a właśnie pojęciem sakralności pojawiał się zbyt wyraźny rozdźwięk, komentatorzy biblijni przypisywali go mistyce. Szukali sensu alegorycznego. Dlatego wobec osiągnięć naukowców w dziedzinie krytyki biblijnej, wobec działalności proroków, także proroków z nadmiaru wolnego czasu, nie dopraszam się nazwy żadnego mistrza podejrzeń: nie napisałem ewangelii, ja napisałem tom wierszy, ja chciałem napisać tom wierszy, nie aspirować. Ufam czytelnikowi. Jeśli przywołany cytat „nic jest – i jest trudniejsze, pochodzi od zdolniejszych bogów”, skieruje go na przykład w stronę Leibnitza, to ciekawie, jeśli potrafi wyobrazić sobie żyjącego Łazarza, to świetnie, ponieważ to znaczy, że ten czytelnik, nieważne, sakralnym czy profanicznym, czy może półsakralnym a półprofanicznym, niemniej odznacza się pewnym rodzajem myślenia, co może o nim świadczyć wyłącznie dobrze, a co równocześnie zwalnia autora z obowiązku komentowania własnych intencji i wierszy, dla mnie osobiście niezmiernie dotkliwego.
No widzisz, tu rodzi się problem (śmiech). Sens, o którym sporo już tu powiedzieliśmy, jest synonimem celu; w tym wypadku satysfakcjonującej dla obu stron lektury. Mówiąc o pułapce sensu miałem na myśli w gruncie rzeczy inne, odmienne – co nie znaczy gorsze – punkty dojścia; odczytań a priori. Ufasz czytelnikowi i wierzysz w jego lekturową sprawność, zakładasz, że odczyta wszystkie tropy, pójdzie ścieżką ledwie zarysowaną, albo intuicyjnie przeczuwaną. A co, jeśli sobie nie poradzi?
Odpowiedziałem już na Twoje pytanie. Zostawiam mu słowa, nie tropy: słowa dla człowieka cywilizacji, niewychowanego w dżungli, także w dżungli akademii, nie są tropami. Wierzę w jego czułość i zdolność wyobraźni. Jeśli sobie nie poradzi, to odłoży moją książkę na półkę pt. „nie ma sensu” czy „szkoda czasu”. Może się tak zdarzyć. Przyjmę. Niemniej, skoro odniosłeś się tu do pewnego przekroju tego, co sam napisałeś, to sam widzisz, że nigdy nie pisałem „pod czytelnika”. Tak wyszło, tak chciałem.
Następuje tu ciekawe zaburzenie porządków: boskiego i ludzkiego, transcendentalnego i materialnego, metafizyki i pustki. To świat bez boga, po bogu i wielu bogów jednocześnie. W Ewangelii Filipa, która stanowi motto do „poradni wszelkich religii”, czytamy: „Ci, co powiadają: / najpierw będzie się umierać,/a potem powstawać z martwych, mylą się”. Zdaje się, że nawet bóg nie wie, co jest przynależne śmierci. „zmarły to ciało, w które wchodzi / bóg, żeby się przespać. otacza go / mroźna, grudniowa noc, owija/ […]zmarły to ciało/ które jest już czyste. po bogu sprząta / ziemia, od tego ją ma”. Dziwne to cmentarzysko… żywych trupów; ludzi, zwierząt i roślin.
Kształtowanie Boga – ulubione zajęcie wierzących. Jeśli chodzi o całkowitą wiarę i absolutną negację, to we mnie odzywa się Piotruś Pan, czyli zawsze jestem „między-pomiędzy”, w efekcie rozglądając się pośród tak krańcowych postaw, tu kształtuję sobie bogów, tam buduję totem, pewne obszary zostawiam w spokoju. Patrzę, co się stanie. Patrzę, co się dzieje. Przypominam sobie, że jedna z legend zapisana na znalezionych w ruinach Ugarit tabliczkach klinowych opowiada o walce między wyznawcami księżyca a czcicielami słońca oraz o wypędzeniu wyznawców księżyca. Rzeczywiście: zaburzenie.
Uobecnia się tu, mówiąc cokolwiek szumnie za Jurijem Łotmanem, osobliwy „model świata”; szczególny mikrokosmos, który można rozumieć dosłownie, bowiem w przestrzeni wewnątrz tekstu rozgrywają się dramaty między bytem a niebytem, życiem a śmiercią, ziemią i niebem… Przestrzeń, w której żyje bohater wierszy, to przestrzeń rozpadu, unicestwienia, rozpaczy. Świat pęknięty, okaleczony, przynależny somie, z dość jednak mocno zarysowaną granicą między żyjącymi, a zmarłymi. Tą widzialną granicą jest pogorzelisko, popiół, spalona ziemia; swoista bariera oddzielająca to, co żywe od tego, co martwe. Problem w tym, że wskrzeszasz umarłych, a grzebiesz żyjących. Swoista zamiana ról, każe widzieć w tym wszystkim piekło na ziemi.
Szumnie. Łotman i jego działalność nie leżą w sferze moich zainteresowań. Pisanie liryki może okaleczać, ale jeszcze nie odniosłem tak dotkliwych obrażeń, bym dialogował z martwym ruskim semiotykiem. Wolałbym kosmitę. Mam wrażenie, że w ten sposób możemy zabrać się zbyt daleko. Zapewne pożyteczna podróż dla niektórych, ale nie dla mnie. To tak nie działa: najpierw zawsze jest słowo, potem przychodzą krytycy, badacze literatury, semiotycy, antropologowie, socjologowie – odwracanie tego porządku to nonsens, potrzebny co najwyżej na użytek kawiarnianych dyskusji. Akurat mnie semiotyka zupełnie nie interesuje, nie jest mi do niczego potrzebna. Czytałem natomiast interakcjonistów symbolicznych i tak sobie myślę, że mógłbym spojrzeć na własne wiersze przez pryzmat nieprzerwanego procesu rozwoju i wymiany symboli. Oczami Meada czy Blumera. Dałoby się? Pewnie tak. Ale po co? Dlaczego fakt, że akademik reprezentujący jeden z pierdyliardów nurtów zawartych w jednym z pierdyliardzie ciągle rozkrzewiających się dziedzin nauki (a bywa, że „nauki”) wymajaczy sobie teorię, miałby odwracać moją uwagę od jej właściwego przedmiotu? Odwodzić od czytania Nerudy, Lorki, Brodskiego, Grochowiaka, Gajcego, Miłosza, Świetlickiego, Podsiadły? Od czytania literatury pięknej w ogóle? A od pisania? Owszem, jakby przy okazji.
Czy chaos wzrasta przez wskrzeszanie zmarłych i grzebanie żywych? Znowu: nie wiem, zwłaszcza, że obserwuję zjawisko w zasadzie przeciwne: grzebanie tych, którzy byli żywi, i wyczekiwanie na wskrzeszanie zmarłych – zdaje się, że miliony ludzi od wieków po dzień dzisiejszy to pierwsze robią, a o to drugie – zabiegają.
Sfery infernalne to delikatna dziedzina, niekoniecznie: ognia pełna. Jeśli wyrządzisz krzywdę człowiekowi, możesz zafundować sobie piekło: czy to wyrzuty sumienia, czy zwykłą bezsenność. Dokonujesz tego za życia. Piekło jako gest nie musi być ani tak odległe, ani przyspawane do religii, natomiast jego obraz przedstawiany w literaturze czy malarstwie to zupełnie odmienna rzecz.
Wiem, że robię bałagan w Twoim chaosie (śmiech). Skupiłeś się na Łotmanie, pominąwszy „osobliwy model świata”, który bez wątpienia jest ważniejszy niż martwy ruski semiotyk! Słowo owszem przychodzi pierwsze, ale później trzeba uruchomić cały wachlarz krytycznych narzędzi… W Twoim świecie nie zabiega się o wskrzeszanie zmarłych, tylko się ich po prostu wskrzesza! Umarłych się z ziemi wyciąga; incydentalnie zaś tylko grzebie. To jest ta subtelna różnica, to jest osobliwość, o której mówię! No chyba, że szaleństwo tkwi w tym, by ocalać pamięć za pomocą powtórnych pogrzebów? Wątpię.
Sądzę, że się zmieści (śmiech). Nie wiem, czy trzeba i czy na pewno cały wachlarz. Co właściwie potrafi ten wachlarz? A przeżyć słowo? Zamiast „uruchomić”, może zdać się na spokój? Może wystarczy? Semiotycy to specyficzni wizytatorzy, którzy zabierają się do komputera wyposażeni w śrubokręt. Na przykład wiadomo, że ten komputer został wyprodukowany przez fachowców i zaprogramowany. Wiadomo także, że jeśli położysz płaski śrubokręt na jego ścieżkach drukowanych, jego działanie odbiegnie od normy. Na monitorze zamiast obrazu pojawią się pasy, sam obraz zostanie wstrząśnięty lub obrócony o pewną liczbę stopni. Lub zniknie. Wyposażeni w kawałek metalu semiotycy potem chrzanią, że pierwotny obraz okazał się złudzeniem, a prawdą było to, co zobaczyli potem. Życzę im wielu płaskich śrubokrętów i poczucia niezbędności. A osobliwy model świata? Może: elektryczny model wszechświata? Do wykonania bez śrubokrętu.
Hm… Wolałbym mieć swoich zmarłych wskrzeszonych od razu. A Ty nie? Choćby po to, żeby ich zobaczyć, tak jak to było w Wichrowych Wzgórzach, kiedy zrozpaczony Heathcliff rozbiwszy trumnę Katarzyny, powiedział: „po osiemnastu latach ujrzałem ją taką samą, niezmienioną”.
Tak, ludzie pewnych kultur to robią, znaczy, urządzają powtórne pogrzeby, ale służy to zwłaszcza zapominaniu o zmarłych. Chyba w Wietnamie mają to upodobanie. Na pewno na Madagaskarze, gdzie po kilku latach po pogrzebie rodzina gromadzi się wokół grobu, otwiera go, wyjmuje szkielet i obmyty znowu ubiera, chowając go w nowym miejscu. Nie dają ludziom odpocząć. Państwo może ma swoje ubytki, niemniej trupy zapierdalają jak w korporacji.
Motyw utraty w Twojej twórczości podejmowany był przez krytyków od dawien dawna i na wszystkie możliwe sposoby. Co więcej mam wrażenie, że niektórzy z nich w opisywaniu utraty nawet się zatracili. Wydawać by się mogło, że w tytuł tomu wpisany jest pewien symbol rozpaczy, tęsknota za bezpowrotnym, za światem, którego nie ma. Wymowa bliska dialektyce Czycza, w dodatku utrzymana w katastroficzno-wizyjnym tonie. Można by było powtórzyć za Wojaczkiem: „Hoduję ten ból / po to pewnie / by spisać / ten wiersz na skrawku / dobrze wygarbowanej /skóry”. To jednak byłoby zbyt proste. Wydaje mi się, że poprzez negację, poprzez figurę braku, tworzysz własną religię nieśmiertelności i jednocześnie jej się wyrzekasz. Nie ma życia po życiu, nie ma zmartwychwstania. Jeśli mamy się kiedykolwiek spotkać to w przeszłości: „tam się spotkamy. / nic innego nie ma”.
Znam wszystkie książki Czycza, z powodu miejsca zamieszkania poznałem paru znajomych Czycza, ale chyba niedobrze go czytałem, ponieważ nie natrafiłem na dialektykę. Może tak jak złoty podział zjawiał się w architekturze w sposób niezamierzony, również ta „dialektyka” po prostu mogła się pojawić przypadkiem, lecz skoro już tak było, wolałbym po prostu powtórzyć lekturę. Zwłaszcza opowiadań „Nim zajdzie księżyc” czy jego wspaniałej powieści „Nie wierz nikomu”.
Natychmiast własną religię? Zazwyczaj to religie tworzą nieśmiertelność. Wmawiają ją nam. Mit, może prawdę, ja nie wiem. Zakładam, że to, co napisałem, zawsze bywa znacznie rozsądniejsze ode mnie, zapewne stąd moje wahanie. Niepewność.
Myślenie o życiu wiecznym to wieczna przyjemność, zwłaszcza jeśli człowiek po śmierci jest martwy jak patyk.
„Dla Kristevej – o czym pisała Urszula Honek – nieustanne powroty do przeszłości, nieprzemijalnego doświadczenia stanowią o melancholicznych inklinacjach podmiotu. Melancholik „odznacza się dziwną pamięcią: wszystko jest skończone, wydaje się mówić, ale ja pozostaję wierny temu, co skończone (…)”. Język – jak powiada autorka Czarnego słońca – może negować utratę, to jedyny sposób odzyskiwania. Natomiast aby odzyskać – należy przede wszystkim uznać sam fakt straconego”. Czytając tom świat był mój można by rzec, że reaktywacja tego świata jest dla bohatera tyleż istotna, co niemożliwa. Negując go jednocześnie go ocala. Robi to jednak po to, jak mi się zdaje, by wydestylować z niego miłość, „która też miała swoje wielkie chwile”. Wieczność kryje się w tym, co już było, co minione, co przeszło, a nie w tym, co (nie)może nadejść?
Niech więc Kristeva zaznaje „nieprzemijalnego doświadczenia stanowiącego o melancholicznych inklinacjach podmiotu” oraz „uznaje sam fakt straconego”. Rozumu? Napisałem w tomie, czym jest dla mnie wieczność. Zapomniałem dodać, że wieczność z Kristevą byłaby nieludzkim okrucieństwem, niemniej podziwiam jej twórczość i czytam ją co dzień, ponieważ Alan Sokal i Jean Bricmont nie bez powodu wystawili jej referencje.
W baw się niezwykle ważna była tęsknota za ciałem, rozumiana jako rodzaj spełnienia jestestwa w drugim ciele. Tu pamięć cielesna jest tu jednym w wielu odprysków pamięci jako takiej. Miłość utracona jest tu szalenie mocno akcentowana. Rzecz w tym, że to, co ludzkie jest wzięte z miłości, to, co stanowi jej antytezę jest budulcem świata, którego już nie ma. To rodzi obawy, że jakikolwiek powrót nie ma najmniejszego sensu, bowiem skończył się bowiem „ten czas, kiedy miłość była/ największa / na świecie / teraz nie ma świata / tej, / która się wtedy uśmiechała, / także już nie ma”. „Ty”, przy każdej próbie zmienia się w znikający cień. A cień, jak zapewniają znawcy Twojej poezji jest najważniejszą figurą nieobecności: zwiastuje ją bądź uobecnia.
Zwyczajnie niosłem przy sobie tęsknotę, samotność i urojenia: jest pewien czas po śmierci, kiedy wydaje ci się, że osoba zmarła wróci. Że będzie miała ciało takie, jak nie przed samą śmiercią, ale to jeszcze wcześniejsze, czynne. Trzeba ten czas przyjąć: jego część zostanie w pamięci, część rozproszy się, może jeszcze z odmiennej części zrodzi się pytanie o rozdźwięk między moim istnieniem a działaniem. Natomiast o antytezach, budulcach i sensach nie chce mi się gadać. Zwyczajnie. Mnie już doszczętnie obmierzły wszelkie dyskusje, dialekty, „przekomarzania się” – cała ta niekończąca się ludzka gadanina mająca do siebie przede wszystkim to, że donikąd nie prowadzi. Zagęszczam się w sobie, przynajmniej tak to odczuwam. Zamykam. Milczę. Wtedy moje usta to wiersz. Jedyne usta. Żeby go wypowiedzieć, lecz nie mówić o nim.
W świecie, o którym rozmawiamy, nie uda się zrobić tego, co jeszcze było możliwe w sercu, gdy nadzieją pobrzmiewała fraza: „bo ciągle jeszcze potrafię rozsypać cię i pozbierać”. Tu już nie ma za bardzo co zbierać, można co najwyżej kolekcjonować wspomnienia. Bohater jeszcze się łudzi: „czasem chciałbym mieć ciebie raz jeszcze:/ ten sam układ / tych samych genów / jakby nie było. / nie minęły lata. […] więc: ciągle mi się zdaje, / że znowu się spotkamy, / że cię zobaczę – wieczorem”. Widzieć ją jednak może jako umarłą „obok kapliczki pod twoją obroną, pod gałęziami / okrytymi szronem”. Rozmowa z nieobecną trwa w najlepsze „więc:/ co zostało przerwane, to zaledwie życie./ rozmowa trwa dalej”. Zaledwie życie i aż życie? Zagadywanie śmierci, zagadywanie pustki to lek na bolesne rozstania czy gorycz bliskości niechcianej?
Wybrałbym „gorycz bliskości niechcianej”. Pewien etap pośmiertnej obecności, czasem zintensyfikowanej i natrętnej do tego stopnia, że zmarłej osobie trzeba pokazać środkowy palec. Chociaż ciężko jest rozprostować zaciśniętą dłoń, należy to zrobić, żeby sobie samemu udowodnić przewagę istnienia nad myśleniem. Na zakończenie wybrałbym także „zagadywanie śmierci”. W wydaniu Seneki: „Jesteśmy bowiem w błędzie, oczekując śmierci w przyszłości: w znacznej mierze nastąpiła już ona w przeszłości. Cokolwiek życia mamy poza sobą, należy to do śmierci. Postępuj tedy, mój Lucyliuszu, tak jak piszesz, że postępujesz: zbieraj”.
Umieramy w dniu narodzin… Poezja żyje dalej?
Przez chwilę: rok, tysiąc lat. Ale zawsze wraca.