wywiady / o książce

Z niedanych jestem

Kacper Bartczak

Krzysztof Siwczyk

Rozmowa Krzysztofa Siwczyka z Kacprem Bartczakiem, towarzysząca premierze książki Widoki wymazy, wydanej w Biurze Literackim 19 kwietnia 2021 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Krzysz­tof Siw­czyk: Kac­prze, miło mi zno­wu Cię czy­tać, a wła­ści­wie sły­szeć, w książ­ce Wido­ki wyma­zy. Z dużą dozą pew­no­ści piszę o sły­szal­no­ści i widzial­no­ści, gdyż te dwa żywio­ły wyda­ją mi się dyna­mem spo­rej licz­by wier­szy z tego tomu, noszą­ce­go wszel­kie zna­mio­na poety­ki, któ­rą wpro­wa­dzi­łeś do pol­skiej lite­ra­tu­ry, impor­tu­jąc z tra­dy­cji ame­ry­kań­skiej zaple­cze teo­re­tycz­no­li­te­rac­kie dla swo­jej prak­ty­ki poetyc­kiej w waż­nych książ­kach Świat nie sca­lo­ny sprzed paru lat i cał­kiem jesz­cze nowej Mate­rii i auto­kre­acji. W nowym tomie zamiesz­czasz zdję­cia Jerze­go Dur­cza­ka. To nowy manewr. Mamy więc obra­zy i dźwięcz­ność tek­stów. Na oko­licz­ność naszej roz­mo­wy chciał­bym zwol­nić Cię z obo­wiąz­ku świad­cze­nia samo­wie­dzy poetyc­kiej, w czym widzę prak­ty­kę obo­wiąz­ko­wą dla auto­rów dziś wcho­dzą­cych do lite­ra­tu­ry. Pra­gnął­bym raczej oddać się czy­ste­mu żywio­ło­wi rado­ści pisa­nia i skie­ro­wać Two­ją uwa­gę na czy­sto egzy­sten­cjal­ne źró­dła Two­jej poezji, do któ­rej chy­ba zbyt łatwo przy­pię­ła się łat­ka zim­ne­go eks­pe­ry­men­tu w labo­ra­to­rium języ­ka. Odno­szę wra­że­nie, że jesteś już zmę­czo­ny teo­rią. Z jakich impul­sów emo­cjo­nal­nych powsta­ły te nasłu­chy i zwi­dy, te pro­zy poetyc­kie zawie­rza­ją­ce świat oku i uchu? 

Kac­per Bart­czak: No i bra­wo Ty, Krzyś­ku, z tym uwol­nie­niem mnie od poetyc­kiej samo­wie­dzy. Wie­dza czy jej brak – myślę, że w wier­szach cho­dzi o zaska­ki­wa­nie same­go sie­bie, o wycho­dze­nie z sie­bie, o zaska­ku­ją­ce wyj­mo­wa­nie sie­bie z sie­bie.

Tych impul­sów znaj­dzie się pew­nie kil­ka. Jed­nym z nich jest taka moja zaścian­ko­wa kra­jo­znaw­czość, pró­ba zde­rze­nia się nie tyle nawet z kra­jo­bra­za­mi, ile z kli­ma­tem miejsc, miejsc małych, nie­waż­nych. Wiesz, takie mie­le­nie miej­sca w sobie, bez wrzu­ca­nia fotek na fej­sa. Jak się gdzieś jest – to, co się czu­je, skąd to się bie­rze.

Z dru­giej stro­ny, nawet takie, powiedz­my, miej­sca „mniej­sze” to nie są już żad­ne enkla­wy. Mówisz: „źró­dła egzy­sten­cjal­ne” – ale prze­cież obaj się zgo­dzi­my, że wszel­kie uwa­run­ko­wa­nia egzy­sten­cjal­ne są dziś, być może bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek indziej, nasiąk­nię­te tre­ścia­mi, któ­re okre­śli­li­by­śmy jako kul­tu­ro­we, poli­tycz­ne albo psy­cho­po­li­tycz­ne. Nie da się w tych miej­scach być pustel­ni­kiem, jak myślę. Było­by to tak napraw­dę bar­dzo nie­bez­piecz­ne.

Żeby jed­nak oddać spra­wie­dli­wość Two­jej intu­icji, to rze­czy­wi­ście jest tu jakaś inna war­stwa, skle­jo­na z psy­cho­po­li­ty­ką, ale poru­sza­ją­ca się w polu cze­goś, co kie­dyś zwa­ło się „sfe­rą oso­bi­stą”. Róż­ne zda­rze­nia rodzin­ne, w połą­cze­niu z pan­de­micz­ną rekon­struk­cją warun­ków życia, spo­wo­do­wa­ły, że zaczą­łem się grze­bać w jakimś, powiedz­my, „dzien­ni­ku”. Byłem też świe­żo po pisa­niu Mate­rii i auto­kre­acji, a tam mam tro­chę mate­ria­łu o rela­cji mię­dzy tak zwa­ną empi­rią auto­bio­gra­ficz­ną a prze­strze­nią pisa­nia. A zatem, wie­dzio­ny taką wła­śnie mie­szan­ką zda­rzeń i reflek­sji, zaczą­łem się bawić w „dzien­nik”. Szyb­ko zda­łem sobie spra­wę z bez­na­dziei tego przed­się­wzię­cia – dzi­siaj tego nie da się już robić, a przy­naj­mniej nie w czy­stej posta­ci. Mimo to w pew­nych frag­men­tach uzy­ski­wa­łem swe­go rodza­ju nośność tek­sto­wą, któ­ra wyda­ła mi się grą war­tą świecz­ki. Kore­spon­den­cje z moimi wier­sza­mi, jakaś wkra­da­ją­ca się fan­ta­stycz­ność tak zwa­ne­go „ja”, moż­li­wość wple­ce­nia nar­ra­cji bądź war­stwy dygre­syj­nej, dys­kur­syw­nej czy ese­istycz­nej, do tego jakaś fik­cja wła­sna i jej życio­daj­ny pływ odkry­wa­ny póź­niej w tym, co naj­bar­dziej „real­ne”, przy­ziem­ne i codzien­ne – to mi się spodo­ba­ło i sta­ło się źró­dłem kil­ku próz poetyc­kich, któ­re w tym tomie wymie­nia­ją się wąt­ka­mi i nastro­jem z kawał­ka­mi zwer­sy­fi­ko­wa­ny­mi.

Nie odda­waj spra­wie­dli­wo­ści mojej intu­icji, nie zasłu­gu­je na nią, gdyż czy­sto inten­cjo­nal­nie nie zaczą­łem od kwe­stii psy­cho­po­li­tycz­nych czy też od wąt­ków trans­mi­sji róż­nych posta­ci pod­mio­to­wo­ści w Two­ich zróż­ni­co­wa­nych for­mal­nie zapi­sach, któ­re to kwe­stie prze­cież wyda­ją się osią pro­ble­mo­wą spo­rej czę­ści tomu i wcho­dzą w sam śro­dek mro­wi­ska „nowej, zaan­ga­żo­wa­nej (ale czy lek­tu­ro­wo anga­żu­ją­cej?) poezji”. Tym bar­dziej aby unik­nąć pro­ble­mów z teo­rią w wymia­rze ide­olo­gicz­ne­go spro­fi­lo­wa­nia, czy­ta­łem Twój tom jak­by na prze­kór jego uwew­nętrz­nio­nym dys­ku­sjom o zmien­nej posta­ci sły­szą­ce­go i mówią­ce­go „ja”, któ­re zresz­tą obra­casz na wszyst­kie stro­ny w gra­ma­to­lo­gicz­nym wir­ni­ku. Sta­ra­łem się poru­szać po pobo­czach, po tych wyro­bi­skach i uro­czy­skach, po „zaścian­ko­wej kra­jo­znaw­czo­ści” (jakieś echa ame­ry­kań­skich prag­ma­ty­stów? albo jesz­cze głę­biej?), żeby spraw­dzić, czy jakiś przed­ustaw­ny – usta­wia­ny przez tekst – świat może sta­no­wić „zewnę­trze” dla Two­ich reak­cji poetyc­kich. W tym widział­bym odium egzy­sten­cjal­ne. Zda­ję sobie jed­nak spra­wę, że te podzia­ły na „zewnętrz­ne” i „wewnętrz­ne” są trud­ne do utrzy­ma­nia, a dla więk­szo­ści „nowej, zaan­ga­żo­wa­nej (ale czy anga­żu­ją­cej?) poezji” sta­no­wią po pro­stu śmiesz­ną ramot­kę. Nie­mniej „dzien­ni­ko­wość”, o któ­rej wspo­mi­nasz, była­by tu gatun­kiem tej mię­dzy­stre­fy ratun­ko­wej, cze­goś pomię­dzy wnę­trzem a zewnę­trzem. Jak pro­gra­mo­wa­łeś balans form, o któ­rych wspo­mi­nasz?

„Mię­dzy­stre­fa ratun­ko­wa” – to jest faj­ne… Coś takie­go powin­no chy­ba być, o coś takie­go powi­nien się czło­wiek sta­rać. Taka stre­fa bufo­ro­wa. Ja myśla­łem też o czymś, co nazy­wa­łem sobie w myślach robo­czo pod­mio­to­wo­ścią odna­wial­ną – modu­la­cją, któ­ra pozwa­la­ła­by na jakąś lep­szą gospo­dar­kę zaso­ba­mi ego. Czy pisa­nie lite­ra­tu­ry w każ­dej for­mu­le nie jest tym wła­śnie? Czy­ta­łem w zeszłym roku Dzien­nik Mára­ie­go. Mnó­stwo wyrze­ka­nia na Sta­ny bar­dzo mnie iry­to­wa­ło. Poli­tycz­ne ocze­ki­wa­nie, że Zachód zaraz rzu­ci się na Sowie­ty, żeby rato­wać god­ność Czło­wie­ka, Kul­tu­ry itp. – to też nie robi­ło na mnie wra­że­nia. Brak zro­zu­mie­nia dla Emer­so­na i Whit­ma­na – był czę­ścią głę­bo­ko defen­syw­nej posta­wy. Ale jak tyl­ko scho­dził nie­co niżej, we frag­men­tach, któ­re niby, z punk­tu widze­nia wiel­kich reflek­sji i wiel­kiej Kul­tu­ry, zda­wa­ły się nie­waż­ne – zapi­sy zajść, chwil, momen­tów, przy­pad­ków banal­nych i try­wial­nych – wów­czas robi­ło się bar­dzo cie­ka­wie. Dla przy­kła­du – pro­sty opis kąpie­li w oce­anie. Márai jedzie gdzieś na pla­żę pod Nowym Jor­kiem, kąpie się z synem, a zapis, któ­ry z tego pocho­dzi, jest wła­ści­wą kon­struk­cją chwi­li – cokol­wiek się tam dzia­ło, cokol­wiek się zda­rzy­ło, zysku­je peł­ną rze­czy­wi­stość dopie­ro w tym zapi­sie. Spra­wa chro­no­lo­gicz­nej nie­rów­no­cze­sno­ści mię­dzy fizycz­nym impul­sem a samym aktem zapi­su wyda­je mi się dru­go­rzęd­na. Márai – Węgier – rozu­mie oce­an pra­wie tak jak Whit­man, uru­cha­mia te same maszy­ne­rie psy­chicz­ne, soma­tycz­ne, któ­re osta­tecz­nie oka­zu­ją się meto­dą zapi­su… Zapis jest rze­czy­wi­sto­ścią. W ten spo­sób – pomi­mo całej świa­do­mo­ści naszej śmiesz­no­ści, zapo­śred­ni­czeń i bóg wie jakich jesz­cze man­ka­men­tów pod­wa­ża­ją­cych nasze nar­cy­stycz­ne ego – docie­ra się do jakie­goś „teraz”, uzy­sku­je się to „teraz”, odzy­sku­je je, a wła­ści­wie się je stwa­rza. Dla­te­go do moich zwy­czaj­nych form wier­szo­wych doło­ży­łem takie zaaran­żo­wa­ne „dzien­ni­ki”. Mia­łem nadzie­ję, że mię­dzy obie­ma for­ma­mi coś się nawią­że, że to da nowy wymiar w tomie. Gło­sy w pro­zach i w wier­szach modu­lu­ją się oczy­wi­ście nie­co ina­czej, jed­nak nawią­zu­ją się mniej lub bar­dziej luź­ne, ale chy­ba roz­po­zna­wal­ne rela­cje mię­dzy nie­któ­ry­mi wier­sza­mi i pro­za­mi. Inna spra­wa jest taka, że życie w pan­de­mii po pro­stu uświa­do­mi­ło mi, z jak naj­bar­dziej banal­nych, przy­ziem­nych czyn­no­ści skła­da się moje życie: wie­czo­rem wysta­wiam przed dom śmie­ci, jadę w cięż­kie łódz­kie zadu­pia, bo tam ma bazę naziem­ną jakaś inter­ne­to­wa księ­gar­nia, i nagle błą­dzę, łażę po oko­licz­nych ugo­rach, ni to zagaj­ni­kach, ni wysy­pi­skach odpa­dów, spe­cjal­nie wypa­dam z har­mo­no­gra­mu, bo ile, do cho­le­ry, moż­na w har­mo­no­gra­mie… Ta zaścian­ko­wość odnaj­du­je się póź­niej w innych regio­nach kra­ju. Nie jest tak, że pisze się cały czas?

Zna­my się wie­le lat, więc pozwo­lę sobie na intym­ny cytat z dłu­gie­go ese­ju, któ­ry teraz piszę, a któ­ry to frag­men­cik być może pro­jek­tu­je bli­ski rów­nież Tobie model soma­tycz­ne­go odru­chu pisa­nia: „Tak to widzi, tak chce to trak­to­wać. Tra­fia na frag­men­ty Szcze­lin ist­nie­nia w pra­sie, a teraz idzie z poma­rań­czo­wą książ­ką do par­ku, gnie każ­dą stro­nę w trwo­dze, bo każ­da stro­na wypo­wia­da wszyst­ko, cze­go nie umiał do tej pory nazwać, wszyst­ko, co budzi­ło jego wstyd, nagle ura­sta do ran­gi jedy­nej teo­dy­cei papro­chów i głu­pot, śmiesz­nych rytu­ałów i dzi­wactw. Czai, że ist­nie­je tyl­ko w idio­ma­ty­ce wła­sne­go zapa­chu z ust, w spo­so­bie opo­wia­da­nia języ­kiem wspól­nym o spo­so­bie, w jaki kro­pla desz­czu spły­wa po ramie jego okien­ni­cy, zmie­nia­jąc kolor w zała­ma­niu świa­tła pły­ną­ce­go z nie­zna­ne­go źró­dła, zza ante­ny sate­li­tar­nej wio­dą­ce­go nadaw­cy pul­py, gdzie maja­czy, jak boga kocha, cień pału­by”. Chciał­bym, żebyś odniósł się do tak zwa­nych tra­dy­cji rodzi­mych. Otóż pamię­tam, że po prze­czy­ta­niu książ­ki Jolan­ty Brach-Cza­iny opadł ze mnie wstyd pisa­nia o – jak mówisz – „jak naj­bar­dziej banal­nych, przy­ziem­nych czyn­no­ściach”. Czu­jąc powi­no­wac­two z Two­im „pisa­niem cały czas”, chciał­bym Cię zapy­tać, jak kon­kret­nie mały musi być wyci­nek cza­su, abyś go zapi­sał? Odno­szę wra­że­nie, że kwe­stie cza­so­wo­ści – pięt­no­wa­nej pan­de­mią – powra­ca­ją w Two­ich tek­stach, kie­run­ku­jąc ich dyna­mi­kę na fak­tycz­ne usta­no­wie­nie moc­ne­go „teraz” Two­je­go języ­ka, wsku­tek cze­go widzę i sły­szę w tych wier­szach wyraź­ny świat pry­wat­nych rytu­ałów, moc­no prze­ciw­sta­wia­ny „języ­ko­wi wspól­ne­mu”, o któ­ry zaha­czam w cyto­wa­nym frag­men­ci­ku. Odno­szę wra­że­nie, że z każ­dą kolej­ną książ­ką sta­jesz się coraz bar­dziej idio­ma­tycz­ny i para­dok­sal­nie wspól­no­to­wy. Być może jest to „wspól­no­ta dla dwoj­ga”, ale chcia­łem rów­nież o nią Cię pod­py­tać, pro­po­nu­jąc dla Two­jej poezji zaprzy­jaź­nio­ne adre­sy pol­skie. Masz jakichś miłych ser­cu pol­skich auto­rów? 

A nie jest tak, że te naj­bar­dziej banal­ne, pozor­nie wła­sne i wsob­ne tre­ści sta­ją się nam dostęp­ne w polu już zawsze wspól­no­to­wym? Być może nawet ta wspól­no­to­wość bywa nad­mier­nie nachal­na, uciąż­li­wa: nasza narzu­co­na nam wspól­no­ta z mate­rią, zdrew­nie­nia cia­ła, z któ­ry­mi trze­ba sobie dawać radę, przy­ła­żą­ce zewsząd i pcha­ją­ce się pod nasz wła­sny apa­rat poznaw­czy języ­ki publicz­ne… Czas i cza­so­wość roz­gry­wa­ją się w tym ośrod­ku. Nie­raz zwal­niam czas, nie w celu medy­ta­cji, tyl­ko w celu zba­da­nia łączy mię­dzy psy­chi­ką, jej tek­stu­al­no­ścią, a fizy­ką cza­so­prze­strze­ni.

Co do szer­szej wspól­no­ty języ­ków… Nigdy nie mia­łem ambi­cji kle­ce­nia idio­ma­ty­ki nie­czy­tel­nej; mam nadzie­ję, że trzy­mam się w obrę­bie języ­ka pol­skie­go… Tyle że – czy to jest jakiś usta­lo­ny byt? No chy­ba nie, praw­da? Więc może z rodzi­mych pocią­ga­li mnie zawsze ludzie testu­ją­cy tę ety­kiet­kę – „języ­ka” w ogó­le, a co za tym idzie, rów­nież „języ­ka pol­skie­go”. Pierw­sze tego typu odkry­cia przy­szły do mnie z Gom­bro­wi­cza, póź­niej pew­nie z Bia­ło­szew­skie­go. Potem – a może to były zda­rze­nia jed­no­cze­sne – tra­fi­łem na ten wiatr sło­necz­ny, któ­re­go czą­stecz­ki pocho­dzi­ły z tek­stów kom­po­zy­tów: Sosnow­ski, Ash­be­ry, Zadu­ra i cała więk­sza mię­dzy­na­ro­do­wa zało­ga. Wspól­no­ta w nie­esen­cjo­nal­nym ośrod­ku „języ­ko­wym”, wyka­zu­ją­ca umow­ność tego poję­cia, wska­zu­ją­ca na jego gra­ni­cę (dla mnie rady­kal­ny tek­stu­alizm wycho­dził zawsze poza tra­dy­cyj­nie poję­ty język – ku cia­łu, soma­ty­ce, mate­rii, realiom spo­łecz­nym). W ostat­nich latach spo­ro dały mi wyda­wa­ne przez Was w Insty­tu­cie Miko­łow­skim kolej­ne pisma Wirp­szy. One w zasa­dzie mnie raz po raz zawsty­dza­ją. Ale wiesz, czy­tam też młod­szych: Górę, Rybic­kie­go, Wit­kow­ską, Janiak, Bąka, nawet jesz­cze młod­szych. Nie wiem, czy oni są „bli­scy ser­cu”, ale pod­słu­chu­ję ich, nasłu­chu­ję, może nawet uczę się od nich. Pod­słu­chu­ję też, nada­ją­ce­go na nie­co innych falach, Tade­usza Sław­ka, wca­le nie tyl­ko ze wzglę­du na powi­no­wac­twa bran­żo­we: cho­dzi o poetyc­ki poten­cjał jego ese­ju „nauko­we­go”.

Zosta­wiam Two­ją odpo­wiedź w try­bie pyta­ją­cym, gdyż te nie­roz­strzy­gal­ni­ki naj­pew­niej sta­no­wią o wid­mie, z któ­re­go wychy­na wiersz jako taki, a fak­tycz­nie „wirp­szu­jesz” w inwo­ka­cyj­nej zwrot­ce wier­sza „Ja umow­ne”: „moje przestronie/ skór­ne mowa styczna/ czło­wiek w tej stronie/ w świe­tle dnia” Jak się mości to „umow­ne ja” w powszech­nych i demo­kra­tycz­nych ruinach róż­nych umów spo­łecz­nych? W dzi­siej­szym sta­nie roz­pa­dli­ny i kom­pro­mi­tu­ją­cych umysł poli­tycz­nych potwor­nia­ków – jak rozu­miem – ma ono nie­co pod gór­kę, jeże­li za impe­ra­tyw sztu­ki poetyc­kiej przyj­mie­my zawsze na nowo defi­niu­ją­ce się w poezji „ja”? Czy Two­je wier­sze coś tu doda­ją od sie­bie, czy raczej sta­ją się osto­ją utrzy­mu­ją­cą szan­se jakie­go­kol­wiek mówie­nia „od sie­bie” i „o sobie” w warun­kach pomy­słów naszych wiel­kich poprzed­ni­ków, któ­rzy są lub nie są w cenie mło­de­go poko­le­nia? Myślę, że jako tłu­macz (Arman­tro­ut, Giz­zie­go, Bern­ste­ina) jesteś dziś daw­cą boi ratun­ko­wych dla mło­dych poetek i poetów szu­ka­ją­cych innych iden­ty­fi­ka­cji z tra­dy­cją, któ­ra dla mnie i dla Cie­bie zna­czo­na była przez Ashbery’ego, moder­ni­stów niskich i wyso­kich, Sosnow­skie­go… nie ma sen­su wymie­niać wię­cej oczy­wi­stych nazwisk. Mam jakieś dziw­ne prze­czu­cie, że pod czap­ką nie­wid­ką róż­nych kry­tycz­no­li­te­rac­kich pomy­słów na czy­ta­nie poezji nowej – rów­nież auto­rów, któ­rych wymie­niasz – cią­gle twar­do i har­do ma się głów­ny pro­blem lite­ra­tu­ry, jakim jest ewo­ka­cja pod­mio­to­wo­ści.

No, pod­miot wró­cił. I to z jakim hukiem. W sumie mi z tym po dro­dze, wiesz… takie były moje sta­re, wcze­sne obli­cze­nia – że pod­miot powi­nien się odnaj­dy­wać. Takie wnio­ski pły­nę­ły dla mnie z tego prze­my­śle­nia rady­kal­nej tek­stu­al­no­ści, o któ­rym wspo­mi­nam powy­żej. Tyle że mi się zda­wa­ło, że ten pod­miot jakiś taki odświe­żo­ny miał być, ela­stycz­ny, zorien­to­wa­ny na róż­ne przy­spie­szo­ne wymia­ny, tak ze śro­do­wi­skiem, jak i z pew­ną wpi­sa­ną w nie wie­lo­ścią, wie­lo­ścią per­spek­tyw na przy­kład – sło­wem, z tkwią­cą u źró­deł tak zwa­nej rze­czy­wi­sto­ści ela­stycz­no­ścią – a nie jadą­cy na jed­nym afek­cie, na przy­kład afek­cie wkur­wu. Cho­ciaż ten wkurw bywa potrzeb­ny. Rzecz tyl­ko w tym, żeby on nie zapeł­niał całej pale­ty afek­tów… OK, powi­nie­nem pew­nie mówić za sie­bie… Więc u mnie on nie zapeł­nia. W każ­dym razie w tej nowej ksią­żecz­ce ten bied­ny pod­mio­cik się prze­my­ka, prze­pla­ta, spraw­dza, co widać i jak widać. Spraw­dza, czy jego w ogó­le jesz­cze widać, bada warun­ki patrze­nia.

À pro­pos Two­ich sta­rych obli­czeń, to jak widzisz Wido­ki wyma­zy cho­ciaż­by w kon­tek­ście swo­ich pierw­szych posu­nięć książ­ko­wych? Mam tu na myśli bar­dzo prze­ze mnie lubia­ne tomy Stre­fa błę­dów uro­jo­nych czy super­dziar­skie Życie świet­nych ludzi, dla mnie tom moc­no prze­ło­mo­wy u Cie­bie. Ale chciał­bym gene­zyj­sko zapy­tać o począt­ki, rów­nież wie­ku, bo wte­dy wyszedł Twój debiut. Pamię­tam, jak mi go dałeś. To było w Muzeum Książ­ki Arty­stycz­nej w Łodzi? To moż­li­we? Czy mi się przy­śni­ło? A potem jakieś spo­tka­nia przy­pad­kiem, moc­ny wte­dy tygiel pra­co­wał w pol­skiej poezji. I Ty chy­ba od razu w nią wsko­czy­łeś z moc­nym gło­sem. Widzisz sie­bie, swo­je poetyc­kie pod­mio­to­wo­ści, w paśmie cią­gło­ści czy raczej dopusz­czasz usko­ki i zerwa­nia, nowe otwar­cia i wol­ty? W jakimś sen­sie pol­ska tra­dy­cja poetyc­ka bar­dziej pre­miu­je „poetów sil­nych”, łatwiej ich uty­li­zu­je w nar­ra­cji utrzy­mu­ją­cej wyso­ki spo­łecz­nie sta­tus poety, któ­ry oczy­wi­ście dziś nie ist­nie­je. Ty jak­by przy­by­wa­łeś z tra­dy­cji fak­tycz­nie blo­omow­skich siła­czy, któ­rych roz­pra­co­wy­wa­łeś aka­de­mic­ko tu i za oce­anem.  

No, był to czas nie­sły­cha­nie ener­ge­tycz­nych alem­bi­ków. Z pew­no­ścią dałem Ci ten tomik w róż­nych miej­scach, nie w jed­nym, w tych, w któ­rych byłeś, i w któ­rych Cię nie było. No bo mi też tak go dano wła­śnie. Blo­om to trud­na, mrocz­na gwiaz­da. Ale od jed­ne­go nie mogę się uwol­nić: że z nie­pi­sa­nia wier­szy do pisa­nia wier­szy prze­no­si cię głos, głos tak zwa­ne­go poprzed­ni­ka. Nie jeden ani nie dwa, to jest na ogół kom­po­zyt, ima­go zbior­cze, wytwo­rzo­ne w mrocz­no­ści „ja”, ale ono ma swój kon­tur (czy­li to jest jed­nak nie­co bar­dziej zwar­ta opcja niż w ostrym tek­stu­ali­zmie). Spór mię­dzy pol­ską poezją wyso­ką, pol­ski­mi sil­ny­mi gło­sa­mi, a tym, co się jakoś oka­za­ło w latach 90., to był oczy­wi­ście spór sil­nie meta­fi­zycz­ny. To była dys­ku­sja, w któ­rej staw­ką sta­wa­ło się samo źró­dło gło­su. W naszej tra­dy­cji źró­dło było jed­nak na ogół logo­cen­trycz­ne (Miłosz, Her­bert, Zaga­jew­ski, nawet chy­ba Szym­bor­ska), a jeśli już nie, to wte­dy sta­wa­ło się mrocz­nym odwró­ce­niem logo­su (Rym­kie­wicz). Dla­te­go wła­śnie tak trud­no było ist­nieć u nas tym innym gło­som, innym tra­dy­cjom, jak Bia­ło­szew­ski czy Wirp­sza. Ale z tam­tej stro­ny przy­le­cia­ła inna pro­po­zy­cja. Nie jestem pewien, czy zosta­ła dosły­sza­na. Chy­ba jed­nak nie… To jest wiel­ka dys­ku­sja po hasłem: „jaka jest rola cen­trum”. Być może to, co się dzia­ło z pol­ską poezją w latach 90., to była dys­ku­sja o cen­trum. Uwa­żam, że zosta­ła prze­gra­na lub zmar­no­wa­na. Zde­cy­do­wa­nie na kie­dy indziej… W każ­dym razie Two­ja poezja była jed­nym z naj­cie­kaw­szych roz­po­znań same­go kon­flik­tu, to było samo jądro dys­ku­sji, „oko (prze­oczo­ne­go) cyklo­nu”, więc Ty, kole­go, byłeś wte­dy dla mnie w tym alem­bi­ku, w tym kom­po­zy­cie. I nadal jesteś, bo nie prze­oczy­łem. To jest pewien rodzaj wspól­no­ty, bar­dzo waż­ny, tak samo waż­ny, jak wspól­no­ty rodzą­ce się wokół spraw spo­łecz­nych. Jestem pewien, że mło­dzi poeci też to rozu­mie­ją.

Chciał­bym jesz­cze, abyś ów obraz kom­po­zy­tu – sto­pu gło­sów tyleż lite­rac­kich tra­dy­cji, ile zupeł­nie nie­li­te­rac­kich traum – odniósł do wyjąt­ko­wo przej­mu­ją­ce­go wier­sza „Dom żył”, w któ­rym prze­pla­ta­ją się i sta­pia­ją w intry­gu­ją­cą, „kom­po­zy­to­wą” mate­rię języ­ka poetyc­kie­go róż­ne, bar­dzo bole­sne pla­ny egzy­sten­cjal­ne, zno­sząc topor­ne opo­zy­cje świa­ta „wewnętrz­ne­go” i „zewnętrz­ne­go”. Wiersz ten, wybacz za gór­no­lot­ność, zaświad­cza temu, co mówi­łeś: „zapis jest rze­czy­wi­sto­ścią”. Wiersz ten kre­śli per­spek­ty­wę pry­wat­ną, roz­pro­wa­dza róż­ne ener­gie rela­cyj­ne, trak­tu­je dia­lek­ty­kę ojca–syna zgo­ła laca­now­sko, odważ­nie wkra­cza w „bez­mow­ność” poja­wia­ją­cą się od stro­ny otchła­ni ści­śle bio­lo­gicz­nej, by nie pod­da­wać się jed­nak roz­pacz­li­we­mu zamilk­nię­ciu, tyl­ko jąkać fra­zy opo­ru, wydo­by­wać nowy rodzaj komu­ni­ka­cji z „bez­i­sto­ciem” cho­ro­by, sła­bo­ści, jak mówi­łeś: „drew­nie­nia” cia­ła. Przy­da­jesz temu wier­szo­wi jakiś wyjąt­ko­wy sta­tus w całej książ­ce?

Nie. To, że coś takie­go rodzin­ne­go mi się przy­tra­fi­ło – to z pew­no­ścią jeden z punk­tów magne­tycz­nych tego tomu, ale jeden z wie­lu. Cho­dzi mi o to, w jakim ośrod­ku kształ­tu­ją się nasze roz­mo­wy, nasze try­by roz­po­znaw­cze. Tutaj jest chy­ba takie roz­po­zna­nie ośrod­ka rany. Temat dość poważ­ny, zgo­da, bo to jest pyta­nie o to, jak sama czyn­ność mówie­nia prze­twa­rza ośro­dek. Albo raczej pyta­nie o moż­li­wość tego prze­two­rze­nia. Spo­re pyta­nie chy­ba, no ale je tam prze­my­ci­łem. To mnie inte­re­su­je: powrót do ośrod­ka, do śro­do­wi­ska, ponow­ne nawie­dze­nie go, ale nie po to, by w nim zgi­nąć czy się w nim roz­pu­ścić. Inte­re­su­je mnie napię­cie mię­dzy wier­szem a bio­mor­ficz­no­ścią. To jest moja hero­icz­na cegieł­ka do tam­tej pol­sko-ame­ry­kań­skiej prze­oczo­nej dys­ku­sji meta­fi­zycz­nej. Ta dys­ku­sja jest też obec­na w innych wier­szach w tomie.

I mam nadzie­ję, że jej roz­po­zna­nie i kry­tycz­na deszy­fra­cja przy­tra­fi się Two­jej książ­ce, no co gorą­co liczę, gdyż jest to kolej­na z cią­gu Two­ich ostat­nich publi­ka­cji, któ­ra tę dys­ku­sję pro­wo­ku­je. Koń­cząc, chciał­bym Cię jesz­cze zapy­tać o pla­ny, że tak powiem, for­mal­ne. Czu­ję, że cią­żysz w kie­run­ku pro­zy poetyc­kiej. Takie mam „nie­da­ne”. Czy fak­tycz­nie masz ją teraz na warsz­ta­cie? Możesz uchy­lić rąb­ka tajem­ni­cy?

Pro­za… może kry­mi­nał jakiś? Albo film? Futu­ry­stycz­na psy­cho­dra­ma o Nowej Pol­sce, gdzieś na innej pla­ne­cie, gdzie jest jakaś wiecz­na zmar­z­li­na. Coś o Pol­sce w sty­lu Ursu­li Le Guin może. Mam tytuł: Pra­wa ręka z ciem­no­ści. Ze zdję­cia­mi Dar­ka Fok­sa i muzy­ką Szcze­pa­na Kopy­ta? Zoba­czy­my… Łapiesz się na reży­se­ra? Daw­no nic nie prze­kła­da­łem. Jakiś prze­kład muszę chy­ba zro­bić.

Łapię. Łapię się. Dzię­ki za roz­mo­wę.

O autorach i autorkach

Kacper Bartczak

Ur. w 1972 roku. Poeta, krytyk, tłumacz poezji, amerykanista. Wydał kilka tomów poetyckich, m.in. Wiersze organiczne (2015), za które był nominowany do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius oraz Nagrody Literackiej Nike, Pokarm suweren (2017), a także zbiór Naworadiowa (2019). Autor monografii o Johnie Ashberym (2006) oraz zbioru esejów o poezji i teorii Świat nie scalony (2009), za który otrzymał Nagrodę „Literatury na Świecie”. Tłumaczył wiersze Johna Ashbery’ego, Rae Armantrout, Charlesa Bernsteina i Petera Gizziego. Stypendysta Fundacji Fulbrighta (dwukrotny) i Fundacji im. T. Kościuszki. Wykłada literaturę amerykańską na Uniwersytecie Łódzkim. Mieszka w Łodzi.

Krzysztof Siwczyk

Ur. 1977. Polski poeta, eseista i krytyk literacki, autor osiemnastu tomów poetyckich oraz licznych książek krytyczno-literackich. Debiutował w 1995 roku zbiorem wierszy Dzikie dzieci. W kolejnych latach wydał m.in. Wiersze dla palących(2001), Centrum likwidacji szkód (2008), Gody (2012) oraz trylogię Krematoria (2021-2022). Jego twórczość była tłumaczona na wiele języków, w tym niemiecki, francuski i włoski. Jest również autorem kilku książek eseistycznych –Ulotne obiekty ataku (2010) i Bezduch (2018). Laureat Nagrody Fundacji Kościelskich, Nagrody Literacka Gdynia i Nagrody Silesius. Był także finalistą francuskiej nagrody Prix de la revue NUNC oraz laureatem międzynarodowej Nagrody Václava Buriana. Ostatnio jego wiersze wybrane A Calligraphy of Days zostały wydane przez Seagull Books (Londyn). Regularnie pisuje felietony do tygodnika „Polityka” i zasiada w jury Nagrody Nike. Mieszka w Gliwicach.

Powiązania