Łukasz Dynowski: Jak pan spędzał ostatnie urodziny?
Bohdan Zadura: Miewałem w swoim życiu huczne urodziny. Te natomiast były absolutnie skromniutkie. Zjedliśmy we troje kolację w domu. I tyle.
Koledzy z Ukrainy dzwonili? Świętuje pan urodziny 18 lutego, a w tym roku to był szczególny czas. Sześć dni później Rosja dokonała inwazji na Ukrainę.
Dostałem życzenia m.in. od Andrija Bondara, który napisał maila, z którego nic nie zrozumiałem. Stwierdził w nim: „Piszę do ciebie, chociaż wiem, że i tak mi nie odpowiesz na ten e‑mail, a może nawet nie przeczytasz”. Dalej była mowa o tym, że nie odpowiadam mu na maile od dwóch lat. Zupełnie zgłupiałem. Szybko odpisałem z pytaniem, na jaki adres do mnie pisuje. Okazało się, że na taki, o którego istnieniu już dawno zapomniałem. Wyjaśniliśmy sobie to nieporozumienie bardzo szybko. Właściwie w ostatniej chwili przed wojną.
Co pan czuł 24 lutego, kiedy to wszystko się zaczęło?
Przypomniały mi się lata 1980–81 w Polsce. I pytanie: wejdą czy nie wejdą? Przy Ukrainie było coś podobnego. Słuchałem różnych komentatorów, polskich i zagranicznych, i do tego napięcia można się było odrobinę przyzwyczaić. Na koniec był niepokój, ale z taką przewagą myślenia, że jednak chyba na razie nie zaatakują.
Ale zaatakowali.
Poczułem wtedy coś w rodzaju paraliżu. I takiego przeświadczenia, że kolejny raz ten świat się okazuje snem wariata.
W posłowiu do książki Piszą, więc żyją stwierdził pan, że nie kontaktował się w tych pierwszych dniach wojny z ukraińskimi przyjaciółmi.
Z jednej strony czułem, że powinienem to zrobić, że powinienem się odezwać. A z drugiej myślałem sobie, że jak? Co mam powiedzieć? „Kochani, jestem z wami”?
„Jestem z wami i kibicuję”.
No właśnie. Nic poza banałem napisać nie można. Więc napisałem tylko krótkiego maila do swojego węgierskiego przyjaciela, narażając tę trwającą od lat 70. przyjaźń na szwank. Zapytałem, czy pamięta rok 1956 i 1968. I czy się cieszy.
Jak zareagował?
Odpisał bardzo szybko i – jak na nasze stosunki i łagodność jego charakteru – dość nerwowo. Stwierdził, że zdaje się, że ja go już nie uważam za swojego przyjaciela, ale on tak łatwo przeszłości nie skreśla, więc mnie dalej za przyjaciela uważa. Troszeczkę go przeprosiłem – głównie za to, że mu wysłałem zdjęcie Orbana z Putinem pijących w lutym szampana na Kremlu.
Wspomina pan Węgry i rok 1956; Polskę i lata 1980–81. Rok 2022 i Ukraina to był podobny szok? W przywoływanym już posłowiu pisze pan: „Teraz, o czterdzieści lat starszy, z ósmym krzyżykiem na karku, miałem się przyznać, że jednak świat mi się rozpadł?”
Miałem 11 lat, kiedy wybuchło powstanie węgierskie. Pamiętam, co wtedy jako dziecko czułem. Mieszkaliśmy w małym mieszkaniu, mieliśmy pokój z kuchnią, więc się spało na kupie z rodzicami. O dwudziestej kładli człowieka spać, a o dwudziestej pierwszej ojciec włączał Radio Wolna Europa. To jedyne polityczne wydarzenie, jakie pamiętam z dzieciństwa, które było dla mnie zero-jedynkowe. Utożsamiałem się wtedy z Węgrami, zwłaszcza z chłopakiem o imieniu Péter Mansfeld.
Jednym z „chłopców z Pesztu”, którzy w 1956 roku chwycili za broń i walczyli z sowieckimi żołnierzami i czołgami. Mansfeld miał 15 lat, uczył się na tokarza.
Aresztowano go, ale ponieważ był nieletni, to wstrzymano egzekucję. I z egzekucji zrobiono mu prezent na 18 urodziny.
Miał 18 lat i 11 dni, kiedy go powieszono. Umierał w mękach na szubienicy przez 13 minut.
Byłem już wtedy trochę starszy, ale wiadomość o śmierci tego chłopaka zrobiła na mnie piorunujące wrażenie.
To wspomnienie z dzieciństwa. A jaki ten świat był potem?
Wszystko było już podszyte wątpliwościami rożnego rodzaju. Nie było euforii, że dzieje się coś jednoznacznie dobrego. Choć Jesień Ludów z 1989 roku to było coś, czego nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł sobie wyobrazić. Jak się znalazłem w Budapeszcie dzień po uroczystości ponownego pogrzebu Imrego Nagya, to też towarzyszyło mi poczucie absolutnej nierzeczywistości. Leżała tam wciąż kupa niezwiędłych wieńców z poprzedniego dnia. Jeszcze w powietrzu unosiło się echo płomiennego przemówienia Viktora Orbána, który ładował w tych Sowietów, jak tylko mógł. No i potem był 2004 rok.
Wejście Polski do Unii Europejskiej.
To właściwie było coś jak premia pod koniec życia, taka nieoczekiwana. Dużo więcej niż Nobel dla nas wszystkich. Z tym że potem wszystko to zaczęło, ładnie mówiąc, wolniej lub szybciej iść się rzeźbić.
Rzeczywiście ładnie powiedziane.
Kiedyś byłem niemalże purystą językowym i nie używałem brzydkich wyrazów. Teraz jest już tylko jedno słowo, którego ślubowałem sobie nie używać – przymiotnik zaczynający się od sylaby „za”. Może tego postanowienia dotrzymam. Chociaż inne poszły się rzeźbić.
Książka Piszą, więc żyją traktuje o pierwszych 100 dniach wojny. Kiedy rozmawiamy, trwa dzień 165. Czuje pan zmęczenie wojną?
Aż strach powiedzieć… Zastanawiam się nad wyborem któregoś z dwóch pojęć: zmęczenie i przyzwyczajenie. Do zmęczenia można się przyznawać właściwie bez bicia i bez poczucia wstydu czy zażenowania. Ale do przyzwyczajenia to już trochę gorzej. Niewątpliwie czuję zmęczenie. Przejawia się ono choćby tym, że przestałem tłumaczyć te teksty ze Zbrucza.
Od tego się wszystko zaczęło – od tekstów z portalu Zbruč, które zaczął pan tłumaczyć i które ostatecznie złożyły się na książkę.
To było tak, że na wieść o wojnie wiedziałem, że coś powinienem zrobić. I uciekłem w taką absurdalna czynność. Bo o ile samego czytania tekstów znajomych nie uważam za absurdalne, o tyle siedzenie od rana do wieczora i tłumaczenie każdego dnia po dwóch czy trzech tekstów – już bardziej. Początkowo nie miałem w ogóle pomysłu, co z nimi zrobić. Ale tłumaczyłem. Żeby uciec od tej wojennej rzeczywistości i nie zwariować.
W jaki sposób te teksty pomogły nie zwariować?
Bo okazało, że ci Ukraińcy nie tylko o wojnie piszą. Że udało im się w tym świecie zachować pozory jakiegoś normalnego życia. Przykładowo Ołeksandr Irwaneć potrafił na początku wojny szukać rosyjskiego Jaspersa. Żeby to robić, trzeba mieć dużo wiary i nadziei, że jednak zwyciężymy. Udało im się zachować optymizm, którego ja nie miałem i – prawdę powiedziawszy – dzisiaj go we mnie też w nadmiarze nie ma. Jako dziecko można wierzyć w bajki, że dobro zawsze zwycięża. Potem traci się złudzenia i zaczyna pojmować, że jednak nie zawsze. A na samym końcu człowiek jest przeświadczony o tym, że raz wygrywa dobro, a raz zło – i szczęście ludzkiego losu polega na tym, żeby trafić w tę fazę, w której akurat zwycięża dobro. Gdybym ja np. zmarł w maju 2004 roku, jakiś biograf mógłby napisać, że umarł w dobrym momencie, nie doczekał strasznych czasów. Ale tu już wchodzimy w opary absurdu.
Może i opary absurdu, ale czasy istotnie morowe.
I myślę, że moje szanse na doczekanie dobrej fazy w dziejach świata z każdym rokiem, żeby nie powiedzieć miesiącem, maleją. Nie ma co się oszukiwać.
Co daje w takich czasach – czasach wojny – literatura? Świadectwo? Poczucie wspólnoty?
Myślę, że najbardziej to chyba poczucie wspólnoty. Jeśli chodzi o dawanie świadectwa – są dziesiątki innych sposobów zapisania jakiegoś obrazu rzeczywistości. Literatura może dawać świadectwo wewnętrznych przeżyć człowieka. Przypomina mi się tutaj Andrij Lubka, który w jednym z tekstów z książki, świętując siedemdziesiąte urodziny Jurija Wynnyczuka, życzy mu, a równocześnie jak gdyby obciąża go obowiązkiem napisania wielkiej, wspanialej, różnorodnej stylistycznie, mieniącej się wszystkimi barwami artyzmu powieści o tej wojnie.
„Chcę życzyć Ci tak po prostu dobrego zdrowia i jasnego umysłu, bo życie dało Ci szansę stać się świadkiem tej strasznej i decydującej dla losu Ukrainy wojny, czyli tym samym nałożyło też na Ciebie obowiązek artystycznego jej przemyślenia, napisania o tej wojnie głębokiej, przenikliwej, wstrząsającej i jednocześnie stylistycznie doskonałej powieści. Jednym słowem takiej, jak to Ty potrafisz”.
Ten sam Lubka w innym tekście pisze o tym, że słowo nic nie znaczy. Że co prawda podpisuje apel, o którego podpisanie proszą obrońcy Azowstalu, ale nawet nie chce mu się sprawdzać, ile podpisów pod tym apelem zgromadzono.
I stwierdza, że podpisuje się tylko pod własną bezsilnością.
W posłowiu cytuję komentarz do mojego wiersza „Hotel Ukraina”. To samo co Lubka czułem w roku 2008, kiedy też była w internecie jakaś akcja poparcia Ukraińców. I się pod nią nie podpisałem. Coś takiego może tylko poprawić – i to w wątpliwy sposób – samopoczucie osoby podpisującej. W rzeczywistości nie zmienia jednak nic.
Teraz podpisuje się pan pod książką Piszą, więc żyją. Taki podpis to też jest jakiś rodzaj bezsilności? Sam pan mówi, że nie wiedział na początku, co robić, a tłumaczenie tych tekstów wydało się panu absurdalnym zajęciem.
Ale pomyślałem, że z tej mojej bezsilności wyjdzie jednak jakiś dokument czasu. Żadna panorama. To tylko maleńki kamyczek w mozaice. Zbiór, który pokazuje, jak na tę sytuację reagowali pisarze, którzy są moimi przyjaciółmi lub znajomymi. Ci, którzy o istnieniu tej książki mogą teraz nawet nie wiedzieć. Ale jeżeli ją zobaczą, to będą wiedzieli, że chociaż do nich nie pisałem, to jednak byłem blisko nich.
Nie odzywał się pan do nich, bo – jak sam przyznaje w posłowiu – bał się. Czego? Tego, że pan zadzwoni i usłyszy najgorszą wiadomość – że ich już nie ma?
To jedno. A drugie… Jest taki tekst Jurija Andruchowycza, w którym opowiada, jak to ludzie piszą, dzwonią do niego, pytają, czy czegoś nie potrzeba, czy jakoś pomóc, no i ogólnie jak się miewa – i on opowiada też o tym, jak go to straszliwie wkurwia. Kiedy się spotkaliśmy, to mu powiedziałem: „Nie odzywam się, a jak przeczytałem twój tekst, to sobie pomyślałem, że nawet słusznie robiłem”. Na co on się uśmiechnął i powiedział, że to przecież nie o takie kontakty chodzi.
Jurij Wynnyczuk też wspomina o różnych kontaktach. Pierwszego marca notuje, że piszą do niego znajomi z różnych zakątków świata, żeby przyjeżdżał. A on chce do obrony terytorialnej i pyta znajomego, czy mógłby w czymś pomóc. Na co tamten odpowiada: „Pisz. To twoja pomoc”. To chyba to poczucie wspólnoty, którego można oczekiwać od literatury.
Z Wynnyczukiem to w ogóle wiąże się jedno z najdziwniejszych i najbardziej metafizycznych zdarzeń w moim życiu. On był spiritus movens przekładu mojej książki Nocne życie, którą Lubka wydawał we lwowskim wydawnictwie Piramida. Jestem w Drohobyczu. Wsiadamy do autokaru, który spod teatru ma nas zawieźć do Truskawca, gdzie jest baza noclegowa festiwalu Schulza. Pojawia się w autokarze Wynnyczuk z pierwszymi egzemplarzami mojego tomiku. Co prawda, to już była moja druga książka w Ukrainie, więc niby powinienem być zdystansowany i spokojny, ale jednak jest to taki moment ciekawości. W końcu pierwszy raz bierzesz do ręki swoją książkę w innym języku. Od razu widzisz, że zdjęcie wyszło nie tak jak trzeba, że jest nieostre. A to akurat było moim zdaniem naprawdę świetne zdjęcie – z dawnych, ale nie tak odległych czasów, kiedy paliłem jeszcze papierosy. Tomasz Tomaszewski, bardzo znany fotografik, współpracujący m.in. z „National Geographic”, robił mi zdjęcie, na którym pochodnią ze skręconej gazety przypalam sobie papierosa na tle książek. Biorąc je na okładkę, schrzanili je doszczętnie, no ale trudno. Kartkuję sobie to Nocne życie i trafiam nagle na stronę, gdzie nie potrafię skojarzyć ukraińskiego tytułu wiersza z tytułem oryginału. Czytam ten wiersz, zupełnie nie poznaję. Kiedy dochodzę do końca, to już mam pewność, że ja tego wiersza nie napisałem. Wiersz jest utrzymany w takiej wzniosłej poetyce… Ma pan chwilkę?
Jasne.
Jeżeli znajdę, to go przeczytam.
(Bohdan Zadura wstaje i szuka książki na regale).
Tomik mam, tylko nie wiem, czy to ten felerny. To znaczy, felerne są obie wersje…
(przegląda książkę)
No nie, niestety. To już jest ta poprawiona, w której tam, gdzie był wiersz, jest pusta strona. Natomiast w spisie treści wiersz pozostał. Jego tytuł brzmi „Svyatist”, czyli świętość. Zupełnie nie w mojej poetyce i w moim odczuciu grafomański. Traktuje o umieraniu. Dusza rozstaje się z ciałem, wzlatuje ku niebiosom, jakaś harmonia cælestis… Z jednej strony się wściekłem. A z drugiej autentycznie poczułem coś w rodzaju lęku.
Lęku?
No że to może być jakiś omen. Lubka zaczął mnie pocieszać. Mówi: „Nie martw się, to będzie twój najbardziej znany wiersz w Ukrainie”. Wynnyczuk powiedział potem Lubce, że wydrukowano dopiero część nakładu, więc na pewno to poprawią. To był Drohobycz, przełom maja i czerwca 2012 roku. Potem były targi książki we Lwowie. Znalazłem stoisko wydawnictwa i zobaczyłem, że jest tam książka, gdzie jak byk stoi wiersz „Świętość”. Zapytałem, ile mają sztuk. Powiedzieli chyba, że dwanaście.
Wszystko pan kupił?
Panie na stoisku zorientowały się, że jestem autorem. Powiedziałem, że nie dostałem autorskich egzemplarzy czy coś takiego – w każdym razie wszystko, co było tego dnia na stoisku, zabrałem. Następnego roku byłem na targach książki, które się nazywają Książkowy Arsenał, znalazłem wydawnictwo Piramida, zajrzałem do Nocnego życia i zobaczyłem, że nie ma wiersza, tylko jest pusta strona. Kupiłem parę egzemplarzy, poszedłem do hotelu, na spokojnie zacząłem przeglądać książkę. I zobaczyłem, że we wszystkich tych egzemplarzach wiersza nie ma, ale ślad po „Świętości” pozostał – w spisie treści.
Jak będzie wyglądała literatura ukraińska po wojnie? Wszyscy, jak ten Wynnyczuk, będą musieli napisać „głęboką, przenikliwą, wstrząsającą” powieść o wojnie? Nie stanie się przez to literatura ukraińska nazbyt monotematyczna? Nie ma ryzyka, że stanie się w głównej mierze literaturą patriotyczną?
To kraj, który żył na wojnie już od dość dawna. Może starał się nie żyć wojną, ale jednak nią żył. I ta wojna na literaturę Ukrainy – przynajmniej jeśli patrzę przez pryzmat książek, które ostatnio tłumaczyłem albo które tłumaczył mój syn – już bardzo wpłynęła. Jest taki tom opowiadań Romana Małynowskiego, który wyszedł w 2021 roku – Słodkie życie. Atmosfera grozy i wojny jest w tej książce taka, że trudno uwierzyć, że ona została napisana wcześniej, przed inwazją. Nie chodzi o to, że to tam wygląda tak, jak ta prawdziwa wojna na froncie. Ale jest np. takie sielankowe opowiadanie „Trzy minuty przed północą”. Ludzie spotykają się w sierpniu, żeby oglądać Perseidy, jakieś towarzystwo, wzajemne układy między nimi, związki. Wieje wiatr. Wszystko to prawie jak opis prywatki. I potem jest tylko ostatni akapit – że wśród tych rojów Perseidów było pięć punkcików, które nie spadały, tylko leciały horyzontalnie. I się okazuje, że ileś tam minut temu na dalekiej Syberii ktoś nacisnął przycisk i uruchomił program balistyczny.
Ukraińcy już wtedy wiedzieli różne rzeczy, z których świat zdał sobie sprawę w tym roku. A pan co dzisiaj wie o świecie, czego pan nie wiedział przed 24 lutego?
Nie wiedziałem, że tak można.
Coś jeszcze?
Nie wiedziałem, a kierowałem się w znacznej mierze opiniami swoich znajomych, że Zełenski może się okazać dobrym prezydentem. Kiedy pan pytał o zmęczenie, to myślę, że w pierwszych dziewięćdziesięciu czy stu dniach wojny natychmiast poleciałbym do pokoju, gdybym usłyszał, że w telewizji leci wystąpienie Zełenskiego.
A teraz?
Myślę, że już takiego szybkiego odruchu by nie było. Zaskoczyły mnie jeszcze uroczystości. Pan premier i Jarosław dostali najwyższe odznaczenie ukraińskie. Prezydent Ukrainy dostaje najwyższe odznaczenie brytyjskie. Ja nie wiem, czy to jest odpowiedni czas. Czy to pora na bawienie się w ceremonie.
Jak to wszystko pana zdaniem się skończy?
Nie jestem za dużym optymistą. Cud boski, że Trump przegrał wybory w Stanach. Ale Opatrzność coś tego Bidena średnio lubi, skoro już któryś raz miał pozytywny test covidowy. To, czego jeszcze do niedawna nie wiedziałem, to to, że Nancy Pelosi ma 82 lata, czyli jest o parę lat starsza ode mnie. Ale co tu robić z Chinami? Nigdy nie mogłem zrozumieć, skąd się ci Chińczycy wzięli w Weselu.
Trump, Nancy, Pelosi, Chiny. Oddalamy się od tematu i teraz rzeczywiście można by zapytać: „Cóż tam, panie, w polityce?”.
„Chińczyki trzymają się mocno!?”. To tak często było cytowane. Naprawdę tego nie rozumiem. Ale wracając do literatury – Hałyna Kruk nie będzie pisała o wojnie więcej niż teraz. Tak samo wojna – chociaż nie ta, tylko druga wojna światowa – jest obecna w wielu książkach Kateryny Babkiny. Wydaje mi się, że Ostap Sływynski nigdy nie będzie pisał publicystycznych wierszy takich jak Irwaneć. Tylko to będzie tak będzie przetworzone, że będzie uniwersalne właściwie od razu.
Czyżby więc wielka literatura?
Mam nadzieję, że to będzie literatura bez morału. Taka, która nie nazywa. Bo nazwane to wszystko już jest.
My też nie kończmy morałem.
To może powiem o tekstach, które wyleciały z książki. To były dwa teksty Wynnyczuka. Jeden o karciarstwie w Galicji. Niby od Sasa do Lasa, ale jest coś charakterystycznego w tym, że autor, który całe życie zbierał takie różne ciekawostki i anegdotki, w pierwszym kawałku opisał, co robił po wybuchu wojny, a w którymś z następnych wraca już do swoich zainteresowań. A przy okazji dokłada nieźle duchowieństwu prawosławnemu i piętnuje obyczaje rosyjskie. Kończy się ten tekst taką sceną, jak ktoś wiezie saniami coś, co jest przykryte derką. Ktoś go zatrzymuje i pyta, co wiezie, a on odpowiada: „Skończyłem sprawę i wiozę generałowi”. Odsłania tę derkę, a tam pięćdziesiąt spreparowanych czaszek. A wcześniej jest mowa o wspomnianym generale, który miał takie hobby, że odcinał głowy Czeczeńców w jakiejś wojnie rosyjskiej.
Boję się zapytać, o czym jest drugi tekst.
O jedzeniu. Wynnyczuk opowiada w nim, jak to w ZSRR bywało – że jedzenie było czynnością intymną i wstydliwą, nie wiadomo do końca właściwie czemu. Że jak ktoś kupił pierożka, to na ulicy tego pierożka nie jadł, tylko stawał gdzieś pod murem, tyłem do ulicy, i tego pierożka zjadał.
Dobrze, że nie w ubikacji, jak w Dyskretnym uroku burżuazji Buñuela.
Tekst kończy się opisem pobytu Wynnyczuka w USA dawno, dawno temu. Wylicza kilkadziesiąt knajp, w których jadł – od azjatyckich po afrykańskie. I stwierdza, że w przeddzień jego wylotu jakaś parafia prawosławna gdzieś z Filadelfii obchodziła święto, zaprosili go i dopiero tam był taki stół, jak w Ukrainie. Nawet do lasu pojechali wcześniej wędzić wędliny i mięso, co groziło strasznie wysokimi karami, gdyby ich przyłapali. Wynnyczuk opowiada, że mógł w tej Ameryce zostać i prowadzić spokojne życie, bo jakaś młoda kobieta się nim zainteresowała. Ale stale mu się tam śniły jakieś niebywałej wielkości hamburgery i hot dogi. A pierożki nie śniły mu się nigdy. Wdzięczny tekst. Ale do wojny nie pasował.