Małgorzata Kolankowska: Dlaczego piszesz?
Albert Forns: To forma kontaktu z samym sobą. Wchodzę w głąb moich myśli, rozkładam je, pisanie pozwala mi myśleć szerzej, inaczej niż wtedy, kiedy idziesz ulicą… Większość rzeczy, które piszę, są obserwowaniem świata. Moje dotychczasowe powieści są pisane w pierwszej osobie, ponieważ bohater jest jak gdyby moim alter ego, jest do mnie bardzo podobny. Chodzi po świecie, przygląda się wszystkiemu, obserwuje… I tutaj dochodzi element fikcji. Lubię opowiadać. Pisanie jest dla mnie formą gry. Gry literackiej. Piszę dla zabawy, bo lubię tworzyć, wymyślać. To jest bardzo przyjemne.
Najpierw obserwujesz, a potem piszesz, czy jest tak, że słyszysz zdanie i wtedy powstaje historia?
Nie zaczynam moich powieści mówiąc „to będzie powieść o …”. Dużo czytam, notuję. Na przykład w powieści Albert Serra pojawia się odwołanie do Warhola, Dalego. W tym czasie dużo czytałem na temat sztuki współczesnej i tego pokolenia. Miałem to wszystko w głowie, a później znalazłem pomysł na fabułę, która mi odpowiadała, z tematyką, w którą się wpasowałem, miałem ją przepracowaną. To jest tak, że mam dużo rzeczy w głowie i pewnego dnia czuję „klik” i widzę, że z tego wszystkiego da się ułożyć pewną historię.
To przypomina mozaikę.
Tak, to jest mozaika, ale musisz w niej znaleźć nić łączącą wszystkie elementy. Kiedy piszę powieść, wszystko mi się z nią kojarzy. Zdania zasłyszane na ulicy wkładam w usta moich postaci. Wsłuchuję się we wszystko, jestem bardzo uważny, wszystko może się okazać przydatne przy pisaniu i stąd tyle elementów rzeczywistych, na przykład ludzi, którzy rozpoznają siebie w powieści. Kiedy otwierają się okna powieści, wszystko, co widzę, może się w niej znaleźć.
Dlaczego akurat te postacie w Albercie?
Albert Serra jest młodym, katalońskim reżyserem, który ostatnio zaczął być znany na arenie międzynarodowej. Jego filmy są bardzo wolne, kontemplacyjne, mogą w nich być dziesięciominutowe plany i nic więcej. Z drugiej strony, kiedy spotyka się z dziennikarzami, zachowuje się i ubiera w ekstrawagancki sposób, zaprzecza im, trochę jak Dalí. Interesuje mnie ta postać również i dlatego, że jest reprezentantem kina katalońskiego, był w Cannes, a sami Katalończycy nie przepadają za nim, bo obraża, drażni… I robi to, po części naśladując Salvadora Dalego. Ma też coś z Warhola, który nigdy nie odpowiadał na zadane mu pytania. Do tego dodałem inne postacie – Basquiata, Capote’a…
Czyli w pewnym sensie wyjaśniasz, kim są twoje postacie, poprzez inne osoby, które niejako je definiują?
Tak.
Dlaczego jest to twoje alter ego, czy to niespełnione marzenie?
Nie, nie. Zastosowanie alter ego działa w taki sposób, że tworzę swoisty rodzaj autofikcji. Wątki autobiograficzne mieszają się z wymyślonymi. W pewnym momencie, w powieści, zaczynam się przekształcać w Alberta Serrę. Bardzo dobrze mi idzie pisanie o sobie, ponieważ mam już określonego bohatera, to ja. Znam moje lęki, wyrażenia, obsesje. To nie to samo, co tworzyć postać od początku. Wychodzę od siebie samego i obserwuję…
Czyli tak naprawdę nie wiadomo, gdzie się zaczynasz, ani w którym miejscu się kończysz… To rodzaj zabawy w kotka i myszkę?
Tak, rzeczywiście jest tak, że czytelnicy pytają potem: „Ty naprawdę poznałeś tę postać?” „Na pewno to wymyśliłeś.” To taka gra równoległa do lektury. Gra podobna do szaleństwa. A później, na przykład, sprawdzają w internecie, czy dane wydarzenie miało miejsce.
Czy coś podobnego dzieje się w poezji? W niej również pojawiają się znane postacie… W pewnym sensie zyskują nowe życie w Ultrakolorach?
Te wiersze również są o mnie. To ja jestem podmiotem lirycznym, ale mówię o sobie, wyjaśniam swoją sytuację poprzez konkretnego artystę. Pisząc wiersze, wykorzystuję jego sposób tworzenia sztuki. W konkretnym wierszu odwołuję się do konkretnego artysty. Kiedy mówię o Twomblym, nawiązuję do plamy na obrazie i chcę przez to powiedzieć, że tak właśnie się czuję. Gdy piszę o On Kawarze, przyjmuję jego sposób wypowiedzi i wykorzystuję ją w moim utworze. Obrazy, ich siła, kolory – wszystkie te elementy służą mi do opowiadania o sobie. Z drugiej strony to sięganie do innych artystów jest związane z moim doświadczeniem dziennikarskim – kiedy piszę o jakiejś wystawie, chcę, aby czytelnik przyszedł ją obejrzeć. Wykorzystując sztukę w poezji, pragnę zwrócić uwagę na twórczość tych konkretnych osób – może wówczas odbiorca zacznie szukać, oglądać i w ten sposób dzieła artystów zostaną na nowo odkryte.
Twoja fascynacja nowymi technologiami znajduje odzwierciedlenie w pisaniu. Twoje utwory literackie mają charakter intertekstualny, tak że przypominają hiperteksty. To szczególny przykład konwergencji…
Tak, rzeczywiście miałem recitale w Muzeum Sztuki Współczesnej w Barcelonie, w czasie których łączyliśmy słowo, obraz i dźwięk. Na przykład, kiedy czytałem wiersz o On Kawarze, jego obrazy można było zobaczyć na ekranie. I dzięki temu można było dostrzec punkty odniesienia i, w pewnym sensie, tłumaczyć sztukę poprzez obrazy, ponieważ byli tam głównie młodzi ludzie. To bardzo interesujące, bo możesz pociągnąć za różne nitki i to daje wiele możliwości interpretacyjnych.
Przejdźmy do powieści Jambalaya. Co to takiego ta „jambalaya”?
Jambalaya to danie, które przygotowują w Luizjanie. To rodzaj pikantnej paelli, do której wrzuca się mięso, paprykę, ostre przyprawy. I jest to danie, które przygotowuje się z resztek jedzenia. I jambalaya jest takim lejtmotywem. To powieść o pisarzu, znowu moim alter ego, który zostaje wysłany na miesiąc do Stanów, aby napisać kolejną książkę. Na miejscu zajmuje się wszystkim, tylko nie pisaniem – obserwuje ludzi w supermarketach, zastanawia się nad przyczynami ich otyłości, na plaży przygląda się kłótni wędkarzy i surferów, itd. W rezultacie nie pisze, włóczy się, obserwuje i codziennie wieczorem je jambalayę, bo kucharz w barze, do którego chodzi, potrafi tylko to ugotować.
Lubisz jambalayę?
Prawdę mówiąc, nawet jej nie próbowałem. Muszę któregoś dnia kupić produkty i ją przyrządzić.
Czy to nie paradoks?
Tak, to bardzo niedobrze, że jej nie próbowałem.
Czy myślisz, że w kolejnych książkach również posłużysz się swoim alter ego?
Wprowadzenie alter ego nie wiąże się z wewnętrznym konfliktem. W kolejnej pewnie jeszcze tak, ale kiedyś raczej przestanę tworzyć fikcję z moim alter ego. To będzie raczej coś poważniejszego, do tej pory były to powieści zabarwione humorem. Teraz chciałbym zmienić trochę tonację i napisać historię rodziny, ale zostawię narrację pierwszoosobową.
I nie nudzi cię to pisanie w pierwszej osobie?
Nie, nie – to jest trochę jak dieta; moje rozpisane refleksje, którym nadaję literacką formę. Myślę, że to pisanie w pierwszej osobie jest również związane z kwestią pokoleniową. Ważną postacią w Katalonii jest Josep Pla, wielki kataloński pisarz, który napisał około 30 tysięcy stron, czyli 40 książek, w których pisze ze swojej perspektyw, wyjaśnia rzeczywistość ze swojego punktu widzenia. Jestem przyzwyczajony do czytania w pierwszej osobie. A druga przyczyna związana jest z tym, że prowadzę bloga i tam piszę o sobie, czasami w mniej lub bardziej literacki sposób, ale piszę o własnych doświadczeniach, nie tworzę fikcji. I również dlatego łatwiej mi się pisze w pierwszej osobie.
I gdyby Albert Forns miał wskazać jednego pisarza, z którym się utożsamia, kto by to był? Innymi słowy, gdybyś miał napisać kolejną powieść i tym razem zamiast Serry wybrać jakiegoś autora, którego byś wskazał?
Jeśli chodzi o szukanie takiego odbicia, to byłby na pewno Houellebecq, ponieważ jest to gość, który lubi skrajności, a przy tym jest bardzo szczery. Jego sposób postrzegania świata jest bardzo pesymistyczny i ja też tak go postrzegam. Podoba mi się jego sposób pisania, połączenie eseju z elementami fikcji, zgorzkniałe postacie, dobijający forma mówienia o seksie…
Twoje pisarstwo jest chyba mocno związane z pracą dziennikarską?
Tak, oczywiście. Teraz coraz więcej wymyślam, ale punktem wyjścia jest zawsze to, co dobrze znam – to, co widziałem, to, co zaobserwowałem i przeczytałem. Bardzo ważne w mojej pracy jest dokumentowanie, zbieranie materiałów. Źródłem fikcji jest zawsze życie: poznani ludzie, ich zachowania, sytuacje.
Proza czy poezja?
Wolę prozę, bo ona w pewnym sensie zawiera w sobie poezję. Poezja pozwala zawrzeć wiele myśli w niewielkiej przestrzeni, wiele elementów polisemicznych. W prozie dążę do tego samego, żeby to nie był tylko zwykły tekst, ale zawsze staram się zawrzeć słowa, które mają wiele konotacji. Powieść traktuję jako coś bardzo otwartego – esej, fikcja, zdjęcia i inne. W książce jest nawet ankieta, na którą może odpowiedzieć czytelnik. W tym przypadku dotyczy masturbacji. Książka łączy wiele opowieści, które mogłyby stać się niezależnymi historiami.
Jak to się dzieje?
Miałem sporo notatek z podróży po Stanach. To były osobne dokumenty i pewnego dnia wpadłem na pomysł, jak to połączyć. Trochę na zasadzie puzzli czy patchworku.
Piszesz po katalońsku?
Tak, to mój język, język moich rodziców. Moi przyjaciele, moja dziewczyna, wszyscy mówią po katalońsku, myślę po katalońsku. I zdarza się tak, że z moimi hiszpańskojęzycznymi przyjaciółmi mieszamy języki. On zaczyna po hiszpańsku, ja odpowiadam po katalońsku, on znowu po hiszpańsku, później i ja po hiszpańsku. I powstaje taka mieszanka, ale kataloński jest moim językiem macierzystym.
Czy byłbyś w stanie siebie samego tłumaczyć?
Właśnie powstaje tłumaczenie na hiszpański, ale to robi znajomy, bo ja po prostu nie mam czasu. Nie da się wyżyć z pisania, więc oprócz tego po prostu pracuję. Miałem to zrobić sam, ale nie miałem czasu.
I gdybyś sam tłumaczył – byłoby to tłumaczenie czy inna książka?
To bardzo ciekawe, bo jako autor masz pewne prawa. A teraz sprawdzam tłumaczenie i zmieniam pewne rzeczy, bo wydaje mi się, że coś innego lepiej pasowałoby w hiszpańskim. Poza tym w miarę upływu czasu każdy się zmienia i zapewne gdybym miał to tłumaczyć po dłuższym czasie, tych zmian byłoby więcej, bo widzisz inaczej, inaczej odczytujesz samego siebie.
W jaki sposób definiuje cię język kataloński?
Kataloński to moje życie. To jest mój sposób postrzegania świata, moja kosmogonia, ale jednocześnie jest to bardzo słaba kosmogonia. Pod względem literackim odrodziła się jakieś czterdzieści lat temu i przez to jest to również język, który ma pewne braki. Chłonie pewne idiomy, anglicyzmy, zapożyczenia itd. Dlatego też pisanie w języku katalońskim oznacza bycie nowoczesnym w tym języku. Są pisarze, którzy posługują się językiem ulicy, a ja się zastanawiam, jak pisać o języku internetu po katalońsku – to jest coś, czego musisz szukać, stworzyć na podstawie słów z angielskiego. Lubię również sięgać po klasyków języka, u których znajdujesz słowa nieużywane na co dzień, ale piękne. I znajduję w nich fantastyczne rzeczy. Tak więc pisząc, wykorzystuję współczesną fabułę, ale sięgam zarówno do zapożyczeń, jak i do klasyków.
I co znaczy dla ciebie być Katalończykiem? Bo Barcelona to nie to samo co Madryt…
W Katalonii liczy się praca i poświęcenie. Tutaj w rodzinie nie kupowało się domu, dopóki nie uzbierało się pełnej sumy. W kulturze katalońskiej nie do przyjęcia było korzystanie z kredytów. Na przykład nie było rozrywki, czasu na odpoczynek. To jest widoczne jeszcze na wsi, ale u wielu miastowych daje się zauważyć coś podobnego. Moi dziadkowie w wolnym czasie pracowali w ogrodzie, babcia też coś szyła, bo ważne było wytwarzanie. Do tego dochodzi inne poczucie humoru, sposób postrzegania świata. Katalończycy to typowi handlarze. Tutaj zawsze kwitł handel.
Gdybyś miał siebie zdefiniować, wybierając jakieś danie, jakie by to było?
Jambalaya, chociaż nigdy jej nie próbowałem, ale podoba mi się idea tego, że to taka mieszanka różnych rzeczy. Raz wychodzi lepiej, raz gorzej. Kiedy jesz jambalayę czy paellę, zwykle robisz to w towarzystwie. Na środku duża patelnia i goście siedzący wokół. Dla mnie ten „towarzyski” wymiar jedzenia jest bardzo ważny, dlatego jambalaya.
Dziękuję za rozmowę.
(przełożyła Małgorzata Kolankowska)
Projekt Nowe głosy z Europy realizowany przez Biuro Literackie wraz z międzynarodowymi instytucjami literackimi działającymi w ramach platformy Literary Europe Live i finansowany z unijnego programu Kreatywna Europa.