Ola Kasprzak: Twoje pisanie jest jak Shrek albo cebula – ma dużo warstw. Masa w nim doświadczeń, wielokulturowego kontekstu, języków. Czy jesteś robotem? Czy wygrałeś kiedyś „Milionerów”? Skąd tak bogata znajomość obyczajów? Jakie masz zaplecze? Jesteś samoukiem, czy spędziłeś lata na odludziu niczym jeden z twoich bohaterów, który wyjeżdża, by ratować wymierający język kuuk thaayorre?
Maciej Wnuk: Myślę, że ja po prostu mam taki sposób patrzenia na świat, bardzo dużo rzeczy mnie interesuje. Jak złapię jakiś temat, to drążę go tak mocno, że przypomina to obsesję. Z pierwszym opowiadaniem było tak, że usłyszałem w mediach informację o zaginięciu meksykańskiego strażnika rezerwatu motyli monarchicznych, a kilka tygodni później czytałem szesnastowieczną relację Azteka anonima z najazdu Hiszpanów na Meksyk (swoją drogą polecam, to wspaniała rzecz, w dodatku przetłumaczona na polski w serii Biblioteki Narodowej). W antykwariatach można znaleźć przeróżne rzeczy. Ale nie tylko tam. Bogatym źródłem informacji jest też internet. Chcę każde miejsce przedstawić z szacunkiem, dużo czasu spędziłem na researchu.
W niektórych z tych miejsc byłem fizycznie, ale szczerze mówiąc nie sądzę, żeby robiło to szczególną różnicę. W dzisiejszych czasach mamy tyle informacji dostępnych online, zdjęć ulic z najróżniejszych zakamarków świata albo międzykulturowych znajomości, że fizyczna obecność w jakimś miejscu może nie robi
dużej różnicy, a często bywa też zwyczajnie przytłaczająca – dużo zależy tu od człowieka.
Chciałbym, żeby ten materiał z researchu zostawał we mnie na dłużej, ale często się tak nie dzieje. Czasami myślę, że to dobrze – dzięki temu mam przestrzeń na sporo kolejnych tematów. Ale to oznacza też, że nie czuję się ekspertem w żadnym z nich. Zdecydowanie nie jestem robotem. Może to dobrze, biorąc pod uwagę treść jednego z opowiadań ze zbioru.
Twoją decyzją było osadzenie pierwszego opowiadania w bardzo konkretnym miejscu – w stanie Michoacán w Meksyku. Mapowanie jest dla ciebie ważne, bo dzięki temu bohater nie jest everymanem w everyplace? Jak uważasz, jak zmieniłby się twój tekst, gdybyś, zamiast pisać o Homero Lopezie, pisał o Henryku Kowalskim z Kalisza?
Cieszę się, że o to pytasz, bo bardzo często podobne pytania chodzą mi ostatnio po głowie. Od dłuższego czasu interesuje mnie w literaturze pokazywanie wielu perspektyw, wykraczających poza znany nam czas i miejsce. Zazwyczaj w tego typu opowieściach pojawiają się wnioski dotyczące odległych od siebie zbiorowości, których nie dałoby się wyciągnąć, gdybyśmy analizowali je osobno. Taki sposób opowiadania pozwala na odkrywanie przedziwnych zależności albo związków przyczynowo skutkowych, o których na co dzień zupełnie zapominamy. Poza tym żyjemy w czasach takiej globalizacji i mieszania się kultur, że ten transnarodowy styl opowiadania wydaje mi się zwyczajnie adekwatny. Chciałbym w pisaniu zaglądać ciągle w jakieś inne światy.
A myślisz, że w prozie polskiej jest miejsce na takich bohaterów i bohaterki? Nie jesteśmy zbyt polskocentryczni?
Zdaje sobie sprawę, że taka oderwana od Polski perspektywa może być postrzegana jako dziwna, bo chociażby analiza mediów podpowiada, że interesuje nas jednak tylko Polska, a jeśli zagranica – to ta najbliższa; ta dalsza przebija się tylko wtedy, kiedy Polacy ucierpieli w jakimś kataklizmie i trzeba ich ściągnąć do domu. Brzmi to wszystko banalnie, ale lubię te historie, po przeczytaniu których czuje się jakbym wracał z jakiegoś innego świata, i takie, które wytrącają nas z pozycji „tu i teraz” i stawiają przed jakimiś obcymi realiami, innymi bohaterami. To oczywiście spora domena reportażu, ale uważam, że fikcja ma tutaj też sporo do zdziałania.
Po przeczytaniu twoich opowiadań mam poczucie, że języki są dla ciebie ważne. Dużo wspominasz o ratowaniu języka, ale mam na myśli nie tylko języki obce, ale też różne języki codzienne – te zasłyszane gdzieś w tłumie, tiktokowe, naukowe, język mediów. To niezły gulasz. Co jest dla ciebie ważniejsze – język czy historia? Możesz podać odpowiedź w procentach. W końcu, jak dowiadujemy się z jednego z twoich opowiadań, procenty są ważne, a 50% genotypu człowieka to melon.
Temat języka to moja kolejna obsesja. Fascynuje mnie relatywizm językowy – koncept wyjaśniający to, w jakim stopniu język, którego używamy, wpływa na nasze rozumienie świata. Za każdym razem, kiedy dociera do mnie informacja, że jakiś język już umarł, mam taką myśl, że wraz z nim umarła też jakaś unikalna część wiedzy o świecie. Od razu wyobrażam sobie przyszłość, w której wszyscy mówimy tylko w jednym albo dwóch językach i bez tych pozostałych, różnorodnych sposobów opisu rzeczywistości jesteśmy strasznie ułomni. Stąd pewnie mój bohater, który poświęca życie na ratowanie jednego z wymierających języków.
Co do wyboru między językiem i historią – największą czytelniczą satysfakcję sprawiają mi dobrze rozpisane i zwyczajnie ciekawe powieści, język jest dla mnie mniej ważny. Kiedy otwieram książkę, czekam przede wszystkim na sprawnie opowiedzianą historię. Doceniam zawsze wysiłek włożony w research, przekonujące zbudowanie świata, utkanie misternej fabuły. W kwestii języka lubię prostotę, jak na przykład u Steinbecka.
Jednak kiedy piszę zwracam sporą uwagę na wybór słów, budowę zdania, odpowiedni rytm. Myślę, że gdyby te opowiadania były osadzone w Polsce, nie uciekłbym od pokusy coraz większej pracy z językiem, choć nie wiem, z czego to może wynikać. Przy rozrzuceniu ich po przeróżnych miejscach moja uwaga dryfuje bardziej w kierunku historii, researchu. Wracając tu do poprzedniego pytania – może to właśnie była jedna z ważniejszych motywacji za taką konstrukcją „Miejsc odległych”.
Z jakim pisarzem/pisarką poszedłbyś na studniówkę, gdybyście w połowie imprezy mieli wymknąć się z sali i rozmawiać o swoich książkach?
Pierwsza osoba, jaka przychodzi mi do głowy, to Richard Powers. Jego książki są mi bardzo bliskie. On też miesza w nich wiele dyscyplin, pokazuje różne plany czasowe i robi ten sam „gulasz”, o którym wspomniałaś wcześniej. Na pewno łaziłbym wszędzie za nim i był tym męczącym gościem, który pyta o każdy szczegół, więc pewnie szybko by wyszedł i zamówił taksę do domu.
Pytanie-zmora, które muszę zadać, bo tak naprawdę wszystkich obchodzi tylko to, a resztę moglibyśmy sobie darować, bo wścibskie z nas karaczany. Ile w tym ciebie, a ile fikcji? Robisz import doświadczeń do prozy, czy odcinasz się od życia i zawodowo zmyślasz?
Tak jak na początku powiedziałem, że wiele rzeczy mnie interesuje, tak tutaj muszę dodać przypis, bo narracja autobiograficzna jest jednak czymś, co zupełnie mi nie leży. Kiedyś próbowałem w tym swoich sił, ale z perspektywy czasu oceniam te próby bardzo źle.
W opowiadaniach z „Miejsc odległych” jest bardzo mało mnie, chyba że mówimy o wyborze tematyki, bohaterów, języka – to wszystko są moje decyzje, więc pewnie całkiem sporo o mnie mówią, być może nawet więcej, niż gdybym opisał swoje doświadczenia. Tylko raz pozwoliłem sobie na zaczerpnięcie większej inspiracji z życia – chodzi o opowiadanie, w którym główna bohaterka zawodowo moderuje internetowy kontent. Ale to tylko scenografia.
Praca nad tymi opowiadaniami wyglądała tak, że inspirował mnie jakiś fragment rzeczywistości, zazwyczaj prawdziwy, a później obrastał w fikcję, do tego stopnia, że nie da się już teraz powiedzieć, co jest czym. To zresztą nie ma większego znaczenia. Już w pierwszym zdaniu „Miejsc odległych” o ten aspekt zahaczam: „Gorąc przydaje zawrotów i wkłada świat w cudzysłów, tak że nie wiadomo do końca, co jest prawdą, co fikcją”.
Zatrzymajmy się przy pierwszych zdaniach. Uważam, że wychodzą ci niesamowicie. Mamy przykładowo: „Kiedy jego siostra zabija najpierw męża, a potem siebie, rak jest w ascendencie, Słońce – w czwartej bhavie, a Ibra – w ciasnym pokoju na pryczy, gdzie uczy się flirtować”. Jak wygląda proces tworzenia takich zdań? Czy pierwsze zdanie jest tym, co jako pierwsze przychodzi ci na myśl i od niego wychodzi cała historia według dobrze znanej zasady flow, czy jednak kierujesz się zamysłem i szlifujesz tekst, umieszczając na początku zdanie-miazgę?
Wielkie dzięki! Z pierwszymi zdaniami jest trochę tak, że są dla mnie wejściem w styl opowiadania – to na nich sprawdzam, jak będzie brzmieć język, jaka będzie narracja, jakie miejsce akcji. Naprawdę mija dużo czasu, zanim napiszę pierwsze zdanie. Później już wszystko płynie. Zawsze piszę z kierunkiem gdzieś w tyle głowy, ale bez szczegółowego planu. Dlatego może te pierwsze zdania są dla mnie tak ważne. Od nich poniekąd zależy kształt całego tekstu.
Poza tym bardzo lubię mocne otwarcia. Moim ulubionym do dzisiaj pozostaje to otwierające „Rzeźnię numer pięć” Kurta Vonnegata. „To wszystko wydarzyło się mniej więcej naprawdę”.
Myślę, że sercem twojej opowieści jest humor, ale taki pod powierzchnią, mieszający się z chłodem, smutkiem i utratą (czyli w najlepszym możliwym połączeniu). Jest to humor przyczajony, który momentami nie wybrzmiewa do końca, ale mruga do czytelnika. Równocześnie mam poczucie, że twoja proza bliska jest klimatowi z serialu „Black Mirror:. Czytając twój tekst, non stop miałam mieszankę „hmm” z „haha”. Czy słusznie odczytuję vibe twojego tekstu? I czy określiłbyś go jako prozę zaangażowaną?
Nigdy nie mam instynktu oceniania słuszności innych odczytań. Wszystkie są według mnie słuszne. Bardzo często mam taką myśl, że tak właściwie to czytelnik wie więcej o książce niż autor – kiedy czyta się jakiś tekst kilkadziesiąt razy, to w końcu traci się ogląd na to, co rzuca się w oczy przy jego pierwszej lekturze.
Jeśli chodzi o „Black Mirror”, to podzielam twoje odczucia – niepokojące diagnozy dotyczące postępu technologicznego lub zmian w życiu społecznym to coś, co chciałem zaprezentować również w „Miejscach odległych”. Wydaje mi się jednak, że w serialu są one dużo bardziej istotne, są właściwie jego sednem. Po obejrzeniu odcinka bardziej zapamiętujesz to, co chciał sobą powiedzieć, niż to, kim byli bohaterowie, jakie były ich motywacje, relacje z otoczeniem itp. Nie jest to zarzut, po prostu taka była decyzja twórców. Kiedy myślę o „Miejscach odległych”, mam wrażenie, że akcent jest nieco inny – bohaterowie są na pierwszym planie, a cały świat przewala się gdzieś w tle.
Faktycznie sporo z tematów, które poruszam w książce, mogłoby być odebrane jako zaangażowane. Ja jednak tak o nich nie myślę. Współczesna rzeczywistość jest tak sformatowana, że te problemy to nasza codzienność, a niektóre z nich – jak katastrofa klimatyczna – wiszą też nad naszą przyszłością. Wiele aspektów dotychczas kojarzonych z literaturą science fiction: kryzys klimatyczny, sztuczna inteligencja, zaawansowane algorytmy lub głębokie podziały społeczne stały się właściwie częścią naszej codzienności. W tym sensie science fiction jest współczesnym realizmem. Wydaje mi się, że kiedy nazywamy tego typu dyskusje zaangażowanymi, to poniekąd przyznajemy, że one funkcjonują w sferze jakichś średnio uświadomionych społecznie lęków i niezbyt dobrze przedyskutowanych spraw, a „prawdziwe” problemy są gdzieś indziej. Tymczasem wcale tak nie jest, i to już od dłuższego czasu.
Nie określiłbym tego tekstu jako zaangażowanego również dlatego, że wszystkie te tematy są tylko tłem do historii. Najbardziej zależało mi na wyciągnięciu na pierwszy plan tej łączności między jednostkami rozrzuconymi po całym świecie, które pomimo olbrzymiego dystansu funkcjonują jak jeden organizm.
A skoro mówimy o wątku technologii. W opowiadaniu „Safari” bohaterowie krytykują naiwność bogaczy, którym zamarzyła się nieśmiertelność, więc wykupili fonę, a ta okazała się niezbyt udanym eksperymentem, przez który możesz zostać zredukowany do robaka lub tapira. Czy to rant na kapitalizm? Czy fony są odpowiednikami kapsuł kriogenicznych, ale posuniętych na dalszy poziom absurdu, przez który ci, którzy chcieli żyć wiecznie zostaną zdeptani przez tych, którzy, zamiast fundować sobie nieśmiertelność, wolą iść na spacer i yolo?
To opowiadanie jest chyba najbardziej „odległe”, bo do odległości geograficznej dokłada się jeszcze perspektywa czasowa – wszystko dzieje się w przyszłości.
Rozwój technologii jest jedną z rzeczy, która mnie w życiu bardzo rozczarowuje. Jest zupełnie nierównościowy i trudny w kontroli. Nie wszyscy mają do technologii dostęp, a ci, którzy mają, nie są uczeni, jak z niej korzystać, albo jakie zagrożenia ze sobą niesie. Większość pochłania algorytm, który zabiera całą naszą uwagę i wciąga w wir skrajności. Widać to nawet po książkach – czytamy tyle nowości, że moment przebodźcowania przychodzi bardzo szybko. Często wiąże się z brakiem czytelniczej satysfakcji, bo lektury – sugerowane przez rynek niczym przez złośliwy algorytm, który zawsze zadowala, ale nigdy nie zaspakaja – zdają się umykać w tym medialnym chaosie. I ciągle chcemy więcej, prosimy o nowy rodzaj opowieści. Bardziej niż nowych opowieści potrzebujemy powrotu do starych sposobów czytania. Nie mam tu na myśli odwrotu od ebooków, tylko o namysł nad motywacją do lektury.
W kwestii rozwoju technologii mam dość pesymistyczne przeczucia. Te nierówności będą się pewnie pogłębiać, ale w końcu wszyscy dojdziemy do jakiejś ściany, momentu krańca zasobów, i właśnie o tym jest to opowiadanie. Regulacje, jeśli jakieś przyjdą, to będą spóźnione i okupione tragedią. Zwykle tak się dzieje. Kapitalizm jest bardzo reaktywny – gasi pożary konewką, a zupełnie nie działa systemowo.