Debata: „Stacja z literaturą”: podsumowanie
Festiwale i imprezy literackie – powiedzmy sobie szczerze – na ogół nie są zbyt spektakularne. Na zbitą z europalet scenę wychodzą kolega w sztruksach albo koleżanka w szalu i recytują jakieś tam smuty o utraconej miłości. Że im źle i że ich boli. I słucha się tych rzeczy – dobrych bądź nie – a później rozchodzi w grupkach do knajp czy domów, zagraconych mieszkań.
Nieliczni jeszcze zostają, aby posłuchać tak zwanych dyskusji krytycznych (jeśli są przewidziane w programie imprezy) i to dopiero po nich rozchodzą się w grupkach (albo pojedynczo). Tak to zazwyczaj wygląda – we Wrocławiu, w Warszawie, Krakowie, Lublinie, Poznaniu czy gdzie tam jeszcze. W dużych miastach. Trzeba do takiego miasta dojechać, więc bierze się pociąg, później wsiada się w tramkę i przetacza po szynach aż do miejsca spotkań, zazwyczaj jakiegoś smutnego „centrum kultury”. Siedzi się kilka godzin i odbija gdzieś dalej, do kolegi w sztruksach albo koleżanki w szalu. Potem znowu tramwaj, tory, chrzęst zwrotnic. Suchy prowiant na drogę powrotną.
Tak jest zazwyczaj. Gromadzimy się na chwilę – czytelnicy, pisarze, wydawcy – i tworzymy, powiedzmy, wspólnotę nomadyczną, tyle tylko, że pozbawioną krytycznego ostrza oraz społecznej sprawczości. A do tego spontaniczną i doraźną, czującą się ze sobą jednocześnie dobrze i źle. Spędzamy razem kilka godzin, słuchając wierszy, a na obiad czy kolację idziemy już osobno, z własną ekipką, rozproszeni, zatomizowani. Porozrzucani gdzieś po mieście.
Ale nie w Stroniu Śląskim, prawda? Ze zorganizowanej debaty jasno wynika, że pomimo trudności komunikacyjnych festiwal Stacja Literatura 21 – jeśli chodzi o klimat, atmosferę i ogólne poczucie właśnie jakiejś tam wspólnoty – był wyjątkowy. Ładnie napisał o tym w swoim głosie Jacek Wiaderny, porównując imprezę – nie bez pewnego przekąsu – do wakacyjnych kolonii: „Kolonie mają w sobie coś z beztroski, kolonie to złoty smak piwa w krzakach za domem kultury, kolonie to codzienne problemy z rannym wstawaniem…”. Czyli że kolektywna zabawa i radość w grupie.
W tej letniskowej tonacji Wiadernemu zawtórowała Sonia Nowacka: „Moglibyśmy wyobrazić sobie sytuację, w której – zamiast wakacji w popularnych miastach turystycznych – podejmujemy ryzyko i wyjeżdżamy na kilka dni do miejscowości bez komunikacji miejskiej, gdzie najbliższą taksówkę zamawia się z sąsiedniego województwa, a wybór miejsca na obiad rozgrywa się między barem U Prezesa, restauracją U Prezesowej a lokalem La Sienna”. Podobne sygnały – o przytulności sennego miasteczka – otrzymaliśmy zresztą już z anonimowych ankiet, na podstawie których sporządziliśmy kilka dni wcześniej stosowny raport.
Skoszarowani w jednym miejscu, po prostu musieliśmy ze sobą wytrzymać dłużej niż zazwyczaj. Gdzieś po drodze – podejrzewam, że już pomiędzy pierwszym a drugim dniem – okazało się jednak, że to całkiem fortunne. Że można się poznać, spokojnie porozmawiać, podyskutować. Posłuchać wierszy – najczęściej wcale nie były o utraconej miłości – i zostać jeszcze dłużej, nie tylko na wyrafinowanych panelach krytycznych. Ostatecznie nie było żadnego autobusu, który odwiózłby nas do domu.
Wydarzeń, powiedzmy, towarzyszących było w Stroniu całe morze. Do wzięcia udziału w naszej debacie poprosiliśmy głównie uczestników czterech pracowni: twórczej, krytycznej, przekładowej i kadrowej, których codzienne spotkania wyznaczały cykle kolejnych dni. Warsztaty w sposób najbardziej zwięzły podsumował Adam Pietryga: „Na zajęciach było jak było. Nie ma się co rozpisywać. Raz śmiesznie, raz ciekawie. Pomysł bardzo fajny. Czegoś można było się dowiedzieć. Trzy dni, trzech prowadzących, trzy różne poglądy. Mówiliśmy o sprawach wynikających z podjęcia pewnych decyzji w życiu (…). Było miło”. I dalej: „Ale to, co najważniejsze, odbywało się kilkanaście kilometrów niżej, w malutkim CETiK‑u”.
Tych „kilkanaście kilometrów niżej” (tak naprawdę w sąsiedniej, oddalonej o kilka kilometrów wsi) skupieni wokół byłej stacji kolejowej pisarze, krytycy i wydawcy prowadzili swoje spotkania, a poeci – nie byli to koledzy w sztruksach ani koleżanki w szalach – czytali swoje wiersze. Największym zainteresowaniem, przynajmniej w przeprowadzonej przez nas debacie, cieszyły się spotkania z cyklu „Nowe głosy z Polski” towarzyszące premierze antologii Zebrało się śliny. Nic zresztą dziwnego: to, co świeże i młode, wzbudza zazwyczaj dużo emocji i przyciąga (świeżych i młodych), chociaż, jak się okazuje, to żadna reguła.
Występ Ryszarda Krynickiego w roli ponownego debiutanta – być może w jakiś sposób „legendarny” – również przykuł uwagę wszystkich naszych dyskutujących. Weronika Janeczko odnotowała: „Najlepiej i z pewnym wzruszeniem wspominam czytanie Ryszarda Krynickiego. Widać było, że sytuacja go porusza – że debiut (ten prawdziwy!) wreszcie się dzieje. Żeby zachować tę chwilę choć trochę dla siebie, przez sześć minut trzymałam rękę z kamerą nad głowami znajomych. Teraz mogę sobie wspominać w dowolnym momencie”. Podobnie było z Konradem Górą i Szczepanem Kopytem, a więc autorami w ścisłym sensie fundującymi dzisiejszy dyskurs „poezji zaangażowanej”, ale jednak trochę starszymi od swoich kolegów i koleżanek z antologii. O wieczorze autora Nie Nicole Wójcik wspomniała wręcz w kategoriach „atmosfery grozy”, zdaje się zresztą, że całkiem słusznie.
Wróćmy jeszcze do spotkań wokół antologii – mimo wszystko to ona najbardziej rozpaliła zapał dyskutantów. Rozpoznanie Mikołaja Borkowskiego chyba najlepiej oddaje nastawienie uczestników debaty. Pisząc o odświeżeniu formuły całego festiwalu, zanotował on: „Zdecydowana większość autorów, których wiersze zebrano w antologii zredagowanej przez Pawła Kaczmarskiego i Martę Koronkiewicz, pojawiła się w Stroniu Śląskim i choć z przyczyn technicznych kolektywny – przynajmniej w kontekście socjopolitycznego zaangażowania – głos poetów „interwencyjnych” (…) został podzielony na trzy segmenty, tzn. silnie zakorzenioną w feminizmie i weganizmie poezję Kiry Pietrek i Ilony Witkowskiej, polityczno-społeczną poezję Kamili Janiak, Tomasza Bąka i Macieja Taranka oraz trudniejszą do zaklasyfikowania poezję miejsca Jakobe Mansztajna, Dawida Mateusza i Piotra Przybyły, to właśnie wieczorne spotkania wybrzmiały najgłośniej”. W ocenach poszczególnych spotkań również pojawił się pewien trend – czytelnicy mogą go sobie spokojnie prześledzić w trybie jednostkowej lektury tekstów naszych dyskutantów.
W ramach redaktorskiego obowiązku wspomnę jeszcze tylko pokrótce o tym, że zaskakuje nikłe zainteresowanie w naszej debacie projektem „Nowe głosy z Europy”, szczególnie że podczas spotkań zagranicznych autorów sale we wspomnianym CETiK‑u były przecież wypełnione. To po pierwsze. Po drugie zaś: prezentacje zaproszonych przez nas gości z różnych zakątków Europy w lwiej części wypadły bardzo ciekawie i ożywczo – bodaj tylko Nicole Wójcik wspomniała o tym w swoim głosie.
Resztę każdy może doczytać na własny rachunek. Sam uważam, że debata „Stacja z literaturą” była udana i zgromadziła kilka ważnych głosów. Pięknie dziękuję uczestnikom za udział, a czytelnikom – za lekturę! Na koniec oddam głos Andrzejowi Frączystemu, którego ogólne spostrzeżenie utkwiło mi w pamięci: „Tak, chcę powiedzieć, że festiwal literacki, a może w szczególności poetycki, to jest rodzaj imprezy, która w pewnym sensie nie może się udać. Bo i cóż tu się może udać? I tak, jest to być może rodzaj kryptoapoteozy takiego czytelnika, który nic o festiwalach literackich nie wie, nigdy na żadnym nie był i nie będzie. Bo i czegóż miałby się tutaj dowiedzieć? Jakie środowiskowe prawdy miałyby mu pomóc w tym, co najistotniej go obchodzi?”. Kij z prawdami, szczególnie tymi środowiskowymi. Ważne, żeby grała literatura.