Poetycka książka trzydziestolecia

W rocz­ni­cę 4 czerw­ca 1989 roku festi­wal Sta­cja Lite­ra­tu­ra ogła­sza listę trzy­dzie­stu ksią­żek poetyc­kich na trzy­dzie­sto­le­cie.

 

BL_Info_2019.06.04_Poetycka_ksiazka_trzydziestolecia__www_top

 

W rocz­ni­cę 4 czerw­ca 1989 roku festi­wal Sta­cja Lite­ra­tu­ra ogła­sza listę trzy­dzie­stu ksią­żek poetyc­kich na trzy­dzie­sto­le­cie. Od jesie­ni ubie­głe­go roku w maga­zy­nie lite­rac­kim biBLio­te­ka 24 dzien­ni­ka­rzy, kry­ty­ków i twór­ców pro­po­no­wa­ło, jakie książ­ki powin­ny zna­leźć się w takim zesta­wie­niu. Następ­nie pię­cio­oso­bo­we jury w skła­dzie: Anna Kału­ża, Karol Mali­szew­ski, Joan­na Muel­ler, Joan­na Orska i Jakub Skur­tys, z uwzględ­nie­niem tych pro­po­zy­cji, a tak­że wła­snych typów, wyło­ni­ło listę trzy­dzie­stu tomów nomi­no­wa­nych do tytu­łu poetyc­kiej książ­ki trzy­dzie­sto­le­cia.

 

Kolej­nym eta­pem będzie dzie­siąt­ka, któ­rą pozna­my 5 wrze­śnia. Następ­nie 14 wrze­śnia w Stro­niu Ślą­skim pod­czas Sta­cji Lite­ra­tu­ra 24 nastą­pi fina­ło­wy wybór, któ­ry odbę­dzie się pod­czas otwar­te­go dla publicz­no­ści posie­dze­nia jury. Swo­ją książ­kę wska­że tak­że publicz­ność naj­star­sze­go festi­wa­lu lite­rac­kie­go w Pol­sce. Pozna­my ponad­to autora/autorkę naj­cie­kaw­sze­go ese­ju o poetyc­kich książ­kach trzy­dzie­sto­le­cia, któ­ry zosta­nie wybra­ny w kon­kur­sie Kry­tyk z uczel­ni reali­zo­wa­nym w ramach pro­gra­mu „Ojczy­sty – dodaj do ulu­bio­nych”.

 

Lista trzy­dzie­stu ksią­żek przed­sta­wia się nastę­pu­ją­co:

 

Roman HONET „ali­cja”

Jacek PODSIADŁO „Aryt­mia”

Adam KACZANOWSKI „Co jest nie tak z tymi ludź­mi?”

Witold WIRPSZA „Cząst­ko­wa pró­ba o czło­wie­ku i inne wier­sze”

Robert RYBICKI „Dar Mene­li”

Piotr SOMMER „Dni i noce”

Edward PASEWICZ „Dol­na Wil­da”

Justy­na BARGIELSKA „Dwa fia­ty”

Krzysz­tof SIWCZYK „Dzi­kie dzie­ci”

Mar­cin SENDECKI „Farsz”

Kry­sty­na MIŁOBĘDZKA „Imie­sło­wy”

Kira PIETREK „Język korzy­ści”

Mariusz GRZEBALSKI „Nega­tyw”

Euge­niusz TKACZYSZYN-DYCKI „Nenia i inne wier­sze”

Bar­ba­ra KLICKA „Nice”

Mar­ta PODGÓRNIK „Para­di­so”

Tade­usz RÓŻEWICZ „Pła­sko­rzeź­ba”

Boh­dan ZADURA „Prze­świe­tlo­ne zdję­cia”

Miłosz BIEDRZYCKI (MLB) „Pył/Łyp”

Kon­rad GÓRA „Requ­iem dla Sad­da­ma Husaj­na i inne wier­sze dla ubo­gich duchem”

Szcze­pan KOPYT „Sale sale sale”

Tymo­te­usz KARPOWICZ „Sło­je zadrzew­ne”

Ilo­na WITKOWSKA „Splen­di­da real­ta”

Tomasz RÓŻYCKI „Vater­land”

Darek FOKS „Wier­sze o fry­zje­rach”

Kac­per BARTCZAK „Wier­sze orga­nicz­ne”

Jerzy JARNIEWICZ „Woda na Mar­sie”

Mar­cin ŚWIETLICKI „Zim­ne kra­je”

Kami­la JANIAK „zwę­glo­na jan­tar”

Andrzej SOSNOWSKI „Życie na Korei”

 

Poetyc­ka książ­ka trzy­dzie­sto­le­cia nie jest kon­kur­sem, lau­re­aci nie otrzy­ma­ją żad­nych nagród. To pró­ba stwo­rze­nia kano­nu oraz zachę­ta do lek­tu­ry i dys­ku­sji o książ­kach, któ­re zda­niem kry­ty­ków i juro­rów mia­ły zasad­ni­czy wpływ na kształt współ­cze­snej poezji pol­skiej. A oto uza­sad­nie­nie wybo­ru każ­dej z ksią­żek:

 

Roman HONET „ali­cja”

Gło­śny, wyra­zi­sty debiut, któ­ry odno­wił tra­dy­cję kata­stro­ficz­ne­go nad­re­ali­zmu i przy­czy­nił się do „ośmie­le­nia wyobraź­ni” poezji pol­skiej ostat­nich dekad. W peł­nym ska­żo­nych wizji i zwich­nię­tych baśni świe­cie „Ali­cji” mie­sza­ją się sza­leń­stwo i śmiech, wąt­ki histo­rycz­ne oka­zu­ją się spo­twor­nia­ły­mi for­ma­mi szczyt­nych wiar i mitów, a peł­ne tęsk­no­ty i zwąt­pie­nia gło­sy żywych nakła­da­ją się na woła­nia zmar­łych. Honet bluź­ni i dema­sku­je, ale jego wier­sze to nie tyl­ko oskar­że­nia, lecz rów­nież gesty współ­od­czu­wa­nia z giną­cym na naszych oczach czło­wie­kiem i świa­tem. (Joan­na Muel­ler)

 

Jacek PODSIADŁO „Aryt­mia”

Triumf poezji zro­zu­mia­łej, ale jed­nak nie do koń­ca ser­decz­nej: „aryt­mia” w medycz­nym sen­sie to zakłó­ce­nie pra­cy ser­ca. Zakłó­ce­nie wszyst­kie­go. Tak­że zbyt dosłow­ne­go odbio­ru tej wbrew pozo­rom skom­pli­ko­wa­nej liry­ki. (Karol Mali­szew­ski)

 

Adam KACZANOWSKI „Co jest nie tak z tymi ludź­mi?”

Prę­dzej czy póź­niej wszy­scy spo­tka­my „na żywo” boha­te­rów Ada­ma Kacza­now­skie­go. Kapi­ta­lizm i inne for­my magicz­ne­go myśle­nia prę­dzej czy póź­niej dopad­ną nas i zła­mią. Prę­dzej czy póź­niej będzie­my się z tego śmiać. Bar­dzo cenię Kacza­now­skie­go za ten wymu­szo­ny na nas śmiech. (Anna Kału­ża)

 

Witold WIRPSZA „Cząst­ko­wa pró­ba o czło­wie­ku i inne wier­sze”

„Cząst­ko­wa pró­ba o czło­wie­ku i inne wier­sze” (2005) to pra­wie dwie­ście stron wier­szy-trak­ta­tów, w któ­rych Witold Wirp­sza sku­tecz­nie roz­pra­wia się z wszel­ki­mi meta­fi­zycz­ny­mi obwa­ro­wa­nia­mi nowo­cze­snych insty­tu­cji lite­ra­tu­ry i filo­zo­fii. Wybór tego tomu wią­że się nie tyle z nie­do­ce­nie­niem innych ksią­żek Wirp­szy, ile z chę­cią poka­za­nia jego zna­cze­nia w naj­now­szej poezji, po roku 2000, gdy autor „Faeto­na” zaczął od nowa cie­szyć się wiel­kim zain­te­re­so­wa­niem, przy­po­mi­na­jąc tym samym o bogac­twie naszej neo­awan­gar­dy, o prze­oczo­nych momen­tach poezji emi­gra­cyj­nej, o nie­zwy­kłym zada­niu „total­nej dekon­struk­cji”, jakie sta­ło przed nowo­cze­snym wier­szem. Jest to zara­zem naj­bar­dziej obok „Litur­gii” reli­gij­ny, post­se­ku­lar­ny tom auto­ra, w któ­rym zgłę­bia­ny przez nie­go od daw­na temat post­me­ta­fi­zycz­nej wspól­no­ty naro­do­wej osią­ga jakąś for­mę speł­nie­nia. Tytu­ło­wy trak­tat to zresz­tą typo­wy dla Wirp­szy przy­kład poema­tu filo­zo­ficz­ne­go, w któ­rym zobiek­ty­wi­zo­wa­ny, nauko­wy dys­kurs, spra­gnio­ny total­no­ści, spo­ty­ka się ze ścia­ną: iner­cją pisma, wzra­sta­ją­cą entro­pią komu­ni­ka­cji i błę­dem ana­lo­gii. (Jakub Skur­tys)

 

Robert RYBICKI „Dar Mene­li”

Tor­na­do języ­ko­we w wier­szach Rober­ta Rybic­kie­go jest nie do zatrzy­ma­nia. Zawsze w pół dro­gi mię­dzy egze­ku­cją języ­ka a jego insu­rek­cją, Rybic­ki dopusz­cza do uży­cia i komu­ni­ka­cji tak odmien­ne sta­ny słów, zdań, fraz, że osta­tecz­nie nie wie­my, co jest w nich złym snem demiur­ga, a co kosz­ma­rem języ­ko­znaw­cy. (Anna Kału­ża)

 

Piotr SOMMER „Dni i noce”

Gdy­bym mia­ła zasta­no­wić się, co zyska­li­śmy za spra­wą Pio­tra Som­me­ra, powie­dzia­ła­bym, że jego styl może naj­bar­dziej przy­czy­nił się do „demo­kra­ty­za­cji” pol­skiej poezji. Przed Som­me­rem – chcia­ło­by się powie­dzieć – była ona po pro­stu nie­zno­śnie salo­no­wa, w swo­im głów­nym nur­cie odbi­ja­ła wprost przed­wo­jen­ne hie­rar­chie spo­łecz­ne. Nie była­by to pew­nie praw­da, bo prze­cież poetyc­ki wiek XX był bar­dzo róż­no­ra­ki. Dyna­mi­ka róż­ni­cy pozwa­la jed­nak bar­dziej dobit­nie wska­zać na isto­tę tej twór­czo­ści. Język auto­ra „Dni i nocy” jest zara­zem zwy­kły i zin­dy­wi­du­ali­zo­wa­ny – mówio­ny i nie­po­wta­rzal­ny. Praw­dzi­wą przy­go­dą jest śle­dze­nie spo­so­bu, w jaki Som­mer budu­je i łamie wier­szem pol­ską skład­nię – jak nada­je tek­stom pra­wie nie­do­strze­gal­ny rytm, idą­cy o lep­sze ze skłon­no­ścią, by czy­tać je tak, jak czy­ta się pro­zę. Lek­tu­rze „Dni i nocy”, pomi­mo pozor­ne­go spo­ko­ju wypeł­nia­ją­cych je ele­gii, towa­rzy­szy napię­cie. Wycze­ku­je­my wraz z auto­rem nie­spo­dzia­nek, któ­re w każ­dej chwi­li może nam spra­wić poezja, zawie­sza­ją­ca swo­je zna­cze­nia pra­wie nie­zau­wa­żal­nie, w pół wypo­wie­dze­nia, mar­ku­ją­ca tyl­ko roz­strzy­gnię­cia i puen­ty. Som­mer zosta­wia czy­tel­ni­ka w pół zda­nia takie­go wier­sza jak na przy­kład „Chło­piec” – z zagad­ką „sza­rych kałuż”, któ­re „prze­my­ka­ją pod parkanem/ jak koty”. (Joan­na Orska)

 

Edward PASEWICZ „Dol­na Wil­da”

Już pierw­szy wiersz z debiu­tanc­kiej książ­ki Pase­wi­cza to zapro­sze­nie do obser­wo­wa­nia i bycia obser­wo­wa­nym (tu aku­rat wza­jem­ność patrze­nia prze­bie­ga mię­dzy pod­mio­tem a rybą w akwa­rium). Poeta reje­stru­je zwy­czaj­ne – „drob­ne! drob­ne!” – ele­men­ty rze­czy­wi­sto­ści zmyśl­nie i zmy­sło­wo, z muzycz­nym kunsz­tem, ale bez nagi­na­nia się do kla­sy­cy­stycz­nych fore­mek, opie­wa­jąc to, co zwy­kłe i niskie, w spo­sób nie­kie­dy wznio­sły, ale bez nie­zno­śne­go pato­su (jak sam pisze – to „zgło­ski zlepione/ gala­re­to­wa­tym wdzię­kiem”). Pierw­szy tom Pase­wi­cza jest też pie­śnią na cześć miło­ści (tej kon­kret­nie nazwa­nej imie­niem Mar­ka i umiej­sco­wio­nej w prze­strze­ni poznań­skiej Dol­nej Wil­dy). Świet­ny zbiór – „pro­sty zbiór dźwięków/ powta­rza­nych bez koń­ca, tak pięk­nie”. (Joan­na Muel­ler)

 

Justy­na BARGIELSKA „Dwa fia­ty”

Nagro­dzo­ne w Gdy­ni „Dwa fia­ty” (2009) były dla Justy­ny Bar­giel­skiej momen­tem wyj­ścia z poetyc­kie­go cie­nia i prze­su­nię­cia się do głów­ne­go obie­gu auto­rów doce­nio­nych, roz­po­zna­wal­nych, o któ­rych uwa­gę się zabie­ga. Były też pierw­szym momen­tem, gdy ta nie­zwy­kła, sur­re­ali­zu­ją­ca poezja, peł­na nie­ocze­ki­wa­nych sko­ja­rzeń i niby to dzie­cię­cej dezyn­wol­tu­ry, zosta­ła uważ­nie prze­czy­ta­na przez kry­ty­kę. „Dwa fia­ty” balan­su­ją mię­dzy ana­ko­lu­tem i krzy­kiem, spro­fa­no­wa­ną reli­gij­no­ścią i języ­kiem ero­ty­ki, prze­ję­zy­cza­niem śmier­ci i łapa­niem jej na gorą­cym uczyn­ku, w potknię­ciach i nie­do­cią­gnię­ciach. Bar­giel­ska zapro­po­no­wa­ła w naszej poezji rady­kal­nie kobie­cą per­spek­ty­wę pod­mio­tek, nie­ustan­nie odgry­wa­ją­cych swo­je role w obrę­bie patriar­chal­ne­go dys­kur­su, umie­jęt­nie go wyko­rzy­stu­ją­cych, a nawet prze­chwy­tu­ją­cych na wła­sne potrze­by. Była to zara­zem per­spek­ty­wa głę­bo­ko ludz­ka, huma­ni­stycz­na, zapra­sza­ją­ca do jakiejś intym­nej bli­sko­ści, któ­ra nie naru­sza­ła chwiej­nych reguł poetyc­kiej gry w zaufa­nie i złu­dze­nie. (Jakub Skur­tys)

 

Krzysz­tof SIWCZYK „Dzi­kie dzie­ci”

Kie­dy „bru­Lion” zaczął grzę­znąć w powtór­kach i manie­ry­zmach, poja­wił się sie­dem­na­sto­la­tek o nazwi­sku Siw­czyk. Dru­gi oddech „bru­Lio­nu”. Ale przy­go­da z jego, potem już zde­cy­do­wa­nie „nie-bru­Lio­no­wą”, poezją tak napraw­dę dopie­ro się zaczy­na­ła. (Karol Mali­szew­ski)

 

Mar­cin SENDECKI „Farsz”

Sta­ło się tak, że Mar­cin Sen­dec­ki, na począt­ku lat 90. ogła­sza­ją­cy się jako epi­gon Julia­na Korn­hau­se­ra, popa­dał stop­nio­wo i z cza­sem w tra­dy­cję coraz bar­dziej awan­gar­do­wą. Zaczę­ły mu się wte­dy przy­da­rzać takie książ­ki, jak (naj­pierw) „Szko­ci dół” i „Opi­sy przy­ro­dy”, póź­niej „Trap” i „22”, a w koń­cu tak­że „Pół”, „Farsz”, „Przed­miar robót” oraz „Lame­ty”. Wszyst­kie te książ­ki poka­zu­ją, że Sen­dec­ki wyróż­nia się dzi­siaj w pol­skiej poezji przede wszyst­kim genial­nym słu­chem poetyc­kim – nie do słów takich, jakie pada­ją w roz­mo­wie, ale raczej do słów, któ­re leżą/mogą leżeć koło sie­bie w tek­ście, w słow­ni­ku, w jak­kol­wiek poję­tym kano­nie czy kata­lo­gu, czy w koń­cu tak­że w sta­ty­sty­ce. Poetyc­kie archi­wum słów auto­ra „Far­szu” nie pod­da­je się wła­ści­wie żad­nym rygo­rom, funk­cjo­nu­je we wła­snych dźwię­ko­wo-sko­ja­rze­nio­wych prze­bie­gach, przy­po­mi­na­jąc w swo­im porząd­ku bio­lo­gicz­ną tkan­kę oglą­da­ną przez mikro­skop. Pozo­sta­je oczy­wi­ście rygor odpo­wied­nie­go przy­le­ga­nia do zda­nia, wer­su czy kart­ki. Oka­zu­je się jed­nak, że bar­dzo wie­le napię­cia może z takie­go przy­wią­za­nia do papie­ro­we­go (celu­lo­zo­we­go) wymia­ru sztu­ki wyni­kać. Bo wier­sze poety są jed­no­cze­śnie peł­ne wytrzy­ma­nej emo­cji, czu­łe i w czu­ły spo­sób afek­tu­ją­ce nie­przy­go­to­wa­ne­go na – wła­śnie – afek­tyw­ność tek­sto­wych kon­struk­tów czy­tel­ni­ka. Tek­sty Sen­dec­kie­go, tak moc­no trzy­ma­ją­ce się sie­bie, robią jed­no­cze­śnie z sie­bie przed­sta­wie­nie. Oży­wa­ją, kie­dy uwzględ­nić ich dra­ma­tycz­ność, pro­du­ku­ją­cą pośród frag­men­tów, skraw­ków, far­szu – sur-real­ność. (Joan­na Orska)

 

Kry­sty­na MIŁOBĘDZKA „Imie­sło­wy”

Kry­sty­na Miło­będz­ka pierw­szy tom w latach 90., „Przed wier­szem. Zapi­sy daw­ne i nowe”, wyda­ła w Fun­da­cji „bru­Lio­nu” – z miej­sca sta­jąc się waż­nym punk­tem odnie­sie­nia (może wła­śnie ona, nie tyl­ko Piotr Som­mer i Boh­dan Zadu­ra) dla wie­lu zmian, jakie zacho­dzi­ły w pol­skiej poezji potrans­for­ma­cyj­nej. Naj­waż­niej­szą cechą jej twór­czo­ści, o któ­rej chcia­łam powie­dzieć, jest teatral­ność wymy­ślo­ne­go przez nią rodza­ju wier­sza. Bo autor­ka „Pokrew­nych” i „Domu, pokar­mów” wymy­śli­ła wiersz cał­kiem nowy – w któ­rym wyda­rze­nia mogą zacho­dzić w trak­cie trwa­nia zda­nia, w któ­rym sło­wa-akto­rzy spie­ra­ją się ze sobą o miej­sce bądź pró­bu­ją coś razem zbu­do­wać. Wiersz Miło­będz­kiej „przed­sta­wia”, jak w nie­wie­lu linij­kach o cię­tej, zawra­ca­nej z dro­gi skład­ni, w obrę­bie jed­nej stro­ni­cy, mija­ją całe świa­ty. W jed­nym wier­szu, zakrę­co­nym jesz­cze sze­re­giem nie­oczy­wi­stych puent, zacho­dzą na sie­bie, zda­wa­ło­by się, nie­pa­su­ją­ce miej­sca i cza­sy, rośnię­cia i male­nia, mło­do­ści i sta­rze­nia się, jak­by były zupeł­nie wobec sie­bie współ­cze­sne. „Imie­sło­wy” to nie tyl­ko część mowy, któ­ra ma wła­śnie taką moc – utrwa­la­nia i wstrzy­my­wa­nia trwa­nia. To tak­że kolej­na książ­ka autor­ki, któ­ra pozo­sta­wia czy­tel­ni­ka (dopraw­dy) w zupeł­nej bez­rad­no­ści wobec tego, co wiersz potra­fi zro­bić z prze­strze­nią i cza­sem. (Joan­na Orska)

 

Kira PIETREK „Język korzy­ści”

Kira Pie­trek zosta­ła za debiu­tanc­ki „Język korzy­ści” (2010) nagro­dzo­na Sile­siu­sem i była to słusz­na decy­zja jury, potwier­dzi­ła bowiem to, co mło­do­li­te­rac­kie śro­do­wi­sko wyczu­ło od razu – że oto mamy świet­ną, zaan­ga­żo­wa­ną poli­tycz­nie poet­kę, któ­ra wyko­rzy­stu­jąc pew­ne nowo­fa­lo­we stra­te­gie, obna­ża obłu­dę współ­cze­sne­go, kogni­tyw­ne­go kapi­ta­li­zmu. Pie­trek sko­rzy­sta­ła z wła­snych doświad­czeń w mar­ke­tin­gu, wpro­wa­dzi­ła do poezji meta­fo­rę „języ­ka korzy­ści” (za któ­rą kry­je się cała nie­oczy­wi­sta eko­no­mia nie­mo­cy i spraw­czo­ści wier­sza) oraz połą­czy­ła akcen­ty pro­duk­cyj­ne i repro­duk­cyj­ne w łań­cu­chy zależ­no­ści pokar­mo­wo-roz­rod­czo-pra­cow­ni­czych. Stwo­rzy­ła tym samym poetyc­ką ale­go­rię kapi­ta­li­zmu jako wiel­kiej, afek­tyw­nej i bio­po­li­tycz­nej machi­ny prze­twór­stwa mię­sne­go. Głos i opi­nia poet­ki o współ­cze­sno­ści mogą wyda­wać się nihi­li­stycz­ne, bo w ostrych zesta­wie­niach i rady­kal­nych sądach prze­pa­da­ją nie tyl­ko neo­li­be­ral­ne gno­my (wizja self-made mana, dąże­nie do dosko­na­ło­ści, slo­gan o tym, że nie ma rze­czy nie­moż­li­wych), ale też kon­ser­wa­tyw­ne i lewi­co­we reak­cje na nie. Może temu powin­na jed­nak słu­żyć poezja jako narzę­dzie kry­tycz­ne: otwie­ra­niu oczu oraz arty­ku­la­cji gnie­wu i stra­chu. (Jakub Skur­tys)

 

Mariusz GRZEBALSKI „Nega­tyw”

Szczę­śli­we spo­tka­nie świa­do­mo­ści filo­zo­ficz­nej i świa­do­mo­ści wier­sza, jego kształ­tu, sytu­acyj­ne­go zary­su, mocy i bez­wła­du. I jesz­cze ludz­ka wia­ry­god­ność, sto­no­wa­na, asce­tycz­na. Zna­ko­mi­ty debiut (jak pre­lu­dium do przy­szłej sym­fo­nii). (Karol Mali­szew­ski)

 

 

Euge­niusz TKACZYSZYN-DYCKI „Nenia i inne wier­sze”

To zadzi­wia­ją­ce, że fra­zy Dyc­kie­go, któ­re on sam w kolej­nych książ­kach, a za nim my, czy­tel­ni­cy, powta­rza­my nie­mal bez­wied­nie – jak man­trę, modli­twę, na poły pod­świa­do­my zaśpiew – poja­wi­ły się w więk­szo­ści już w jego debiu­cie, a zatem pra­wie trzy deka­dy temu! To wów­czas poeta zaczął roz­pła­ty­wać-roz­pi­sy­wać cie­le­sność (baro­ko­wo? tur­pi­stycz­nie? gen­de­ro­wo?) na „moje cia­ło męskości// jak i moje cia­ło zniewieścienia/ wszyst­kie moje cia­ła”. Wte­dy też zosta­ły poło­żo­ne tema­tycz­ne kamie­nie węgiel­ne tej poezji: sytu­acja zamiesz­ki­wa­nia i bez­dom­no­ści w kra­ju, w języ­ku, w sobie samym („w moim małym domu zamiesz­ka­ła nie­wia­ra”), cho­ro­ba mat­ki („moja mat­ka kościół osob­ny”, „schi­zo­fre­nia jest jak pies bez kości”), moc i przy­mus pisa­nia („tyl­ko sło­wo ist­nie­je któ­re jest począt­kiem stworzenia/ rze­czy nie­wy­mow­nych źró­dłem rze­czy nie­mych”), zaka­za­na homo­sek­su­al­na miłość „w lubel­skich domach publicz­nych moich przy­ja­ciół”, wresz­cie poetyc­kie „bydle­nie” Dycia z tymi, któ­rzy mu poumie­ra­li. Ciem­ne źró­dło tej poezji wytry­sło w „Nenii” i od nie­mal trzy­dzie­stu lat pul­su­je rów­nie żywą wodą. War­to z nie­go zaczerp­nąć. (Joan­na Muel­ler)

 

Bar­ba­ra KLICKA „Nice”

Zda­wa­ło­by się, że po wie­kach poezjo­wa­nia nie da się opo­wie­dzieć na nowo doświad­czeń cho­ro­by i zawie­dzio­nej miło­ści, a jed­nak roz­pi­sy­wa­ne sze­ro­ką fra­zą tek­sty Klic­kiej otwo­rzy­ły pol­ską poezję na nie­sły­szal­ne w niej dotąd reje­stry. Pod­miot­ki w tym tomie to „same żywe rany”, ale autor­ka nie poprze­sta­je na per­spek­ty­wie ofiar, tyl­ko obda­rza por­tre­to­wa­ne dziew­czyn­ki, sio­stry, przy­ja­ciół­ki, kura­cjusz­ki, towa­rzysz­ki itd. nie­sły­cha­ną mocą pry­wat­ne­go idio­lek­tu. Dziel­nie i nie­złom­nie ście­ra­ją się one – ście­ra się poet­ka – ze świa­tem, któ­ry je/ją nicu­je i nisz­czy, doj­mu­je i domi­nu­je, kale­czy i leczy, stro­fu­je i inspi­ru­je do pisa­nia strof. Pry­wat­ność jest w tej poezji naj­wyż­szą staw­ką – Klic­ka zaś gra va banque i osta­tecz­nie zgar­nia wszyst­ko. (Joan­na Muel­ler)

 

Mar­ta PODGÓRNIK „Para­di­so”

„Para­di­so” zapo­wia­da wszyst­kie stra­te­gie este­tycz­ne, któ­re obser­wo­wać może­my w póź­niej­szej poezji Mar­ty Pod­gór­nik. Ujaw­nio­ne w zaląż­ku żywio­ły jej pisa­nia – uni­ki, zmył­ki i pułap­ki auto­bio­gra­fi­zmu – chwy­ci­ły wie­lu z nas za ser­ca i nie pozo­sta­wi­ły obo­jęt­ny­mi na dłu­gie lata. (Anna Kału­ża)

 

Tade­usz RÓŻEWICZ „Pła­sko­rzeź­ba”

Zawsze w pierw­szej kolej­no­ści przy oka­zji takich ankiet wymie­niam Róże­wi­cza. A „Pła­sko­rzeź­ba” dla­te­go, że jest obna­że­niem, świa­dec­twem bez­rad­no­ści i wykwi­tem arty­stycz­nej for­my, kon­den­sa­cją este­ty­ki panu­ją­cej nad tym, co mimo­wol­nie się wymy­ka. Poskre­śla­ny ręko­pis (waha­nie) i nastę­pu­ją­cy po nim wyra­zi­sty druk (wybór, decy­zja) w jed­nym. (Karol Mali­szew­ski)

 

 

Boh­dan ZADURA „Prze­świe­tlo­ne zdję­cia”

Naj­lep­sze sone­ty, jakie powsta­ły w Pol­sce w cią­gu ostat­nich dzie­się­cio­le­ci, napi­sał Boh­dan Zadu­ra w „Prze­świe­tlo­nych zdję­ciach”. Naj­cie­kaw­sze było to, jak te wier­sze pró­bo­wa­ły być sone­ta­mi – w odróż­nie­niu od dosko­na­le zło­żo­nych tek­stów z wcze­snych tomów auto­ra. Wspo­mnie­nia z Węgier, z lek­tur, wspo­mnie­nia roz­mów, przy­ja­ciół, ich dzie­ci, przed­mio­tów, napo­jów, jedze­nia, sytu­acji towa­rzy­skich czy słów odbi­ja­ją się od lustra poezji, zamiast wyjść w okre­ślo­nych przez wiersz ramach – jak nale­ży. Jed­no­cze­śnie w tych prze­świe­tlo­nych, jak­by nie­zgrab­nych, sfrag­men­ta­ry­zo­wa­nych i pre­tek­sto­wych uję­ciach wypa­da­ją z nie­zwy­kłą pro­sto­tą, któ­ra rzad­ko się dobrze uda­je w książ­ce poetyc­kiej. Nie­któ­re ze „zdjęć” są spój­ne i przej­rzy­ste, nie­któ­re wyda­ją się raczej kola­ża­mi ustan­da­ry­zo­wa­nych pojęć, któ­re nijak nie mogą zło­żyć się w całość – jak dziw­ny sonet „Porad­nik życio­wy przy sto­le ping­pon­go­wym”, koń­czą­cy się (zna­mien­ny­mi) sło­wa­mi: „Prze­pra­szam za tę pod­krę­co­ną piłecz­kę”. (Joan­na Orska)

 

Miłosz BIEDRZYCKI (MLB) „Pył/Łyp”

Coś, co wyjąt­ko­wo moc­no zapa­mię­ta­łem z lat dzie­więć­dzie­sią­tych, a co potem wpły­nę­ło na nie­któ­rych, nawet jeśli nie zda­wa­li sobie z tego spra­wy, to te nie­sły­cha­ne etiu­dy na poły fil­mo­we­go, na poły radio­we­go fabu­la­ry­zo­wa­nia lirycz­ne­go, meta­fo­ry­zo­wa­nia bana­łu i zwy­kło­ści w sza­lo­nych, kli­po­wych czy kom­pu­te­ro­wych, bły­skach. Bie­drzyc­ki jako wyna­laz­ca prze­cie­ra­ją­cy szlak. (Karol Mali­szew­ski)

 

Kon­rad GÓRA „Requ­iem dla Sad­da­ma Husaj­na i inne wier­sze dla ubo­gich duchem”

Wier­sze Kon­ra­da Góry od same­go począt­ku, a więc wła­śnie od „Requ­iem”, robi­ły i robią wra­że­nie ze wzglę­du na siłę i umie­jęt­ność „wyci­ska­nia” z tek­stu emo­cji. Poezja Góry dzia­ła niczym pra­sa do owo­ców czy ole­ju – jest swe­go rodza­ju maszy­ną, uru­cha­mia­ją­cą się nie tyl­ko dzię­ki eks-pre­syw­nym powtó­rze­niom i refre­nom, „wyrzu­ca­ją­cym” z kre­owa­ne­go wier­sza sło­wa, któ­re sta­wia­ją nas do pio­nu. Uwa­gę przy­ku­wa sam mecha­nizm tło­cze­nia zna­czeń – naj­częst­szym zabie­giem w jego utwo­rach pozo­sta­je przy­krę­ca­nie śru­by zda­nia, któ­ra potem zosta­je tak­że odkrę­co­na w odwrot­nym kie­run­ku. Zasad­ni­czą figu­rą wier­sza był­by zatem zwrot, któ­ry jest zara­zem źró­dłem głę­bo­kiej para­dok­sal­no­ści: tego, co wytła­cza się u Góry z pozor­nie – niczym owo­ce na wino – zwy­kłych sfor­mu­ło­wań, poetyc­kich klisz czy budu­ją­cych Pola­ków tra­dy­cji. Para­dok­sal­ność ta dys­po­nu­je nie byle jakim napię­ciem; z nasze­go języ­ka i doksy po wyci­ska­niu przez pra­sę wier­sza nie pozo­sta­je dosłow­nie nic, jak po przej­ściu tor­na­da. Resz­tą z takie­go poetyc­kie­go dzia­ła­nia pozo­sta­je uczu­cie – gniew, ból, obu­rze­nie, płacz, bez­sil­ność, żal (że wszyst­ko się zno­wu wywra­ca?). Odwró­ce­nie zna­czeń (cza­sem wie­lo­krot­ne) nastę­pu­je w „Requ­iem” po pro­stu zawsze, nawet w naj­prost­szych tek­stach, takich jak koń­czą­cy książ­kę „Począ­tek”, w któ­rym sygna­łem koniecz­no­ści zawró­ce­nia z raz obra­nej ścież­ki oka­zu­je się ostry patyk: „Idzie lasem, prze­kła­da gałąź spod stóp,/ dostrze­ga jej ostrzej­szy koniec,/ dostrze­ga koniec”. (Joan­na Orska)

 

Szcze­pan KOPYT „Sale sale sale”

„Sale sale sale” (2009) to zapew­ne naj­spo­koj­niej­szy, naj­mniej rewo­lu­cyj­ny spo­łecz­nie i poetyc­ko tom Szcze­pa­na Kopy­ta, a tym samym tom, któ­ry zyskał naj­więk­szą przy­chyl­ność sze­ro­kie­go gro­na czy­tel­ni­ków, nie­ko­niecz­nie otwar­tych na ide­olo­gicz­ne zaple­cze poznań­skie­go auto­ra. Owszem, Kopyt bywa bar­dziej rady­kal­ny i bar­dziej odkryw­czy for­mal­nie, zda­rza mu się pisać z więk­szą egzal­ta­cją i bli­żej tra­dy­cji spo­ken word poetry („buch”, „kir”), korzy­stać z muzy­ki jako nośni­ka idei, zda­rzy­ło mu się też zaczy­nać od dyk­cji bar­dziej anar­chi­stycz­nie trak­tu­ją­cych samą instan­cję wier­sza („yass”, „możesz czuć się bez­piecz­nie”). To jed­nak w „Sale sale sale” osią­gnął ten sto­pień poetyc­kiej kon­den­sa­cji i spe­ku­la­tyw­no­ści, któ­ra anar­cho­ko­mu­ni­stycz­ne postu­la­ty połą­czy­ła z wier­sza­mi i uczy­ni­ła zro­zu­mia­łym narzę­dziem wal­ki o zmia­nę świa­ta, a zara­zem inte­re­su­ją­cym świa­dec­twem inte­lek­tu­al­nej pra­cy nad poję­cia­mi. „z zasta­no­wie­nia się wyni­ka rytm i pięk­no rze­czy”, „wier­szyk dla rela­ty­wi­stów”, „man­tra war­to­ści dodat­ko­wej względ­nej i bez­względ­nej”, „przy­szłość jest jasna” czy „times new roman” – to wręcz mani­fe­sty, bez któ­rych trud­no dziś wyobra­zić sobie lewi­co­wość w naj­now­szej poezji. (Jakub Skur­tys)

 

Tymo­te­usz KARPOWICZ „Sło­je zadrzew­ne”

Po opu­bli­ko­wa­niu w 1972 roku swo­je­go monu­men­tal­ne­go – i kom­plet­nie w Pol­sce nie­do­ce­nio­ne­go – dzie­ła „Odwró­co­ne świa­tło” Tymo­te­usz Kar­po­wicz zamilkł, znik­nął, wyemi­gro­wał. Zagi­nął, a odna­lazł się (ów syn mar­no­traw­ny, a zara­zem pro­rok pol­sz­czy­zny) dopie­ro po nie­mal trzy­dzie­stu latach mil­cze­nia – powró­cił wte­dy rów­nie monu­men­tal­nym tomem „Sło­je zadrzew­ne”. Prócz utwo­rów pre­mie­ro­wych zna­la­zły się w tej Księ­dze (bo nie książ­ce prze­cież!) wier­sze zna­ne z poprzed­nich tomów (tak­że z nie­ukoń­czo­ne­go poema­tu „Roz­wią­zy­wa­nie prze­strze­ni” opu­bli­ko­wa­ne­go we frag­men­tach w 1989 roku), a jed­nak uło­żo­ne w zupeł­nie nowych, zaska­ku­ją­cych kon­fi­gu­ra­cjach-kon­ste­la­cjach, któ­re z awan­gar­do­wą dezyn­wol­tu­rą po raz kolej­ny zachwia­ły przy­zwy­cza­je­nia­mi czy­tel­ni­ków. Wej­ście w „trud­ny las” Kar­po­wi­czo­we­go pisa­nia war­to zacząć wła­śnie od tego tomu – a potem moż­na już tyl­ko wędro­wać skra­jem rozu­mu i mowy, ryzy­ku­jąc wię­cej i bar­dziej. (Joan­na Muel­ler)

 

Ilo­na WITKOWSKA „Splen­di­da real­ta”

Czy przed debiu­tanc­kim tomem Wit­kow­skiej mówi­ło się w ogó­le w naszej poezji o nie-ludz­kiej per­spek­ty­wie, o mię­dzy­ga­tun­ko­wych wspól­no­tach empa­tii, o stra­chu, któ­ry łączy nas afek­tyw­nie z inny­mi isto­ta­mi i przy­po­mi­na o fun­da­men­tal­nym dla całe­go życia prze­ra­że­niu? Nie przy­po­mi­nam sobie. „Splen­di­da real­ta” – owa „wspa­nia­ła rze­czy­wi­stość” – to miraż wybły­sków i urze­czeń, któ­ry­mi daje­my się oma­mić w momen­tach afir­ma­cji, a pod któ­ry­mi – zupeł­nie jak w fil­mach Davi­da Lyn­cha – cza­ją się gro­za i nie­bez­pie­czeń­stwo. Wit­kow­ska nie sta­ła się jed­nak klu­czo­wą mło­dą poet­ką i orę­dow­nicz­ką eko­lo­gicz­ne­go uwraż­li­wie­nia ze wzglę­du na sam kon­cept tomu. „Splen­di­da…” ocza­ro­wu­je zesta­wem mini­ma­li­stycz­nych minia­tur, w któ­rych do gło­su docho­dzi zawsze jed­nost­ko­we, kru­che i sła­be ist­nie­nie, w któ­rych wypo­wia­da się jego (i jej – jeśli myśleć o autor­ce) nie­zby­wal­ność. To nie jest poezja naiw­nej tro­ski i czu­ło­ści, raczej uważ­no­ści, wyczu­lo­nej świa­do­mo­ści (awa­re­ness), któ­ra roz­po­czy­na naj­waż­niej­szą dla XXI wie­ku opo­wieść: o poli­tycz­nych, spo­łecz­nych i eko­lo­gicz­nych kon­se­kwen­cjach antro­po­ce­nu. (Jakub Skur­tys)

 

Tomasz RÓŻYCKI „Vater­land”

W debiu­tanc­kiej książ­ce Różyc­kie­go otwie­ra­ją się nie­mal wszyst­kie ścież­ki, któ­ry­mi będzie podą­żał w następ­nych tomach (m.in. w „Ani­mie”, „Świe­cie i Anty­świe­cie” czy „Kolo­niach”). Już tutaj, w poło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych, zaczy­na się peł­ne nie­po­ko­ju mapo­wa­nie potrans­for­ma­cyj­nej „zie­mi ojców”, wci­śnię­tej mię­dzy Entro­pię a Uto­pię, gdzie wal­czy się o „nie­pod­le­głość snów” i gdzie wszyst­ko dopie­ro będzie trze­ba wziąć w posia­da­nie („sko­lo­ni­zo­wać gesty, usta­no­wić pra­wa i skład­nię”). Na razie pod­miot Różyc­kie­go jest leni­wy i nie­pew­ny, bo dopie­ro zaczy­na swo­ją przy­go­dę z poezją („Kie­dy zaczą­łem pisać, nie wie­dzia­łem jesz­cze…” – pad­nie w jed­nym z kolej­nych tomów), ale już prze­czu­wa, że uwiódł go nie­bez­piecz­ny wład­ca: „nowy satra­pa, nie­my bła­zen, czar­ny duch poezji”. Cie­ka­wie po ponad dwu­dzie­stu latach towa­rzy­szyć Różyc­kie­mu przy tym uwie­dze­niu. (Joan­na Muel­ler)

 

Darek FOKS „Wier­sze o fry­zje­rach”

Darek Foks stał się bez wąt­pie­nia naj­bar­dziej fil­mo­wym poetą pol­skim. „Wier­sze o fry­zje­rach” wcho­dzą w medium nie­li­te­rac­kie z gra­cją i lek­ko­ścią, któ­ra wyda­wa­ła się zgry­wą i zaba­wą. Jed­nak ludycz­ność Fok­sa ma swo­je serio filo­zo­ficz­ne i kry­tycz­ne. Czy­ta­ne dziś wier­sze z poło­wy lat dzie­więć­dzie­sią­tych poka­zu­ją to bar­dzo dobit­nie. (Anna Kału­ża)

 

Kac­per BARTCZAK „Wier­sze orga­nicz­ne”

Abso­lut­nie wyjąt­ko­wy w pol­skim języ­ku zbiór wier­szy – pod wzglę­dem filo­zo­fii języ­ka, inten­syw­no­ści obra­zów i pojem­no­ści arty­stycz­nych pomy­słów. Tak moc­nej pro­po­zy­cji inte­lek­tu­al­nej i per­cep­cyj­nej nale­ży kibi­co­wać bez­wa­run­ko­wo i z entu­zja­zmem pró­bo­wać ją wkom­po­no­wać w try­by pol­skie­go odbio­ru poezji. Nie jest łatwo, ale z Bart­cza­kiem będą musie­li sobie samo­dziel­nie radzić piszą­cy po nim poeci i poet­ki, kry­ty­cy i kry­tycz­ki. (Anna Kału­ża)

 

Jerzy JARNIEWICZ „Woda na Mar­sie”

Dla­cze­go „Woda na Mar­sie”, a nie „Puste noce” lub „Na dzień dzi­siej­szy i chwi­lę obec­ną”? Dla­cze­go nie „Oran­ża­da” albo „Maki­jaż”? Wła­ści­wie każ­da z ostat­nich ksią­żek, a na pew­no któ­raś z try­lo­gii rela­cyj­nej (jak ją nazwa­li redak­to­rzy wybo­ru wier­szy Jerze­go Jar­nie­wi­cza „Sank­cje”) mogła i powin­na się tu zna­leźć. Sta­nę­ło na „Wodzie na Mar­sie” (2015), na opo­wie­ści o poszu­ki­wa­niu wyima­gi­no­wa­ne­go źró­dła, źró­deł­ka, któ­re jest zara­zem szan­są ludz­ko­ści i jej ostat­nim wiel­kim złu­dze­niem. Sta­nę­ło na Jar­nie­wi­czu, któ­ry do gra­nic wysub­tel­nił miło­sną opo­wieść o sobie jako błęd­nym kochan­ku, pró­bu­ją­cym zacho­wać reszt­ki eks­ta­zy, ale coraz bar­dziej świa­do­mym jej nie­uchron­nej utra­ty. Sta­nę­ło na Jar­nie­wi­czu, któ­ry orga­no­lep­tycz­nie, języ­kiem i doty­kiem bada śla­dy wła­snej prze­szło­ści, afir­mu­je kobie­cość (w sobie i poza sobą), któ­ry nakła­da fil­mo­we fil­try pamię­ci na ułom­ną teraź­niej­szość i upra­wia par­ty­zanc­ką grę w ran­ki i zra­nie­nia. Jeśli coś mia­ło­by jed­nak osta­tecz­nie zade­cy­do­wać o wyjąt­ko­wo­ści auto­ra „Wody na Mar­sie” na tle ostat­nich trzech dekad, to nie­by­wa­ła lirycz­ność jego wier­szy – chło­pię­co sub­tel­na i ero­tycz­nie pro­wo­ka­cyj­na zara­zem. (Jakub Skur­tys)

 

Mar­cin ŚWIETLICKI „Zim­ne kra­je”

Przez dłu­gie lata hasło wywo­ław­cze nowej poezji. Mówi­łeś „Zim­ne kra­je”, a odze­wem był powszech­ny dreszcz, poczu­cie wspól­no­ty. Jed­na z tych ksią­żek, któ­re zawa­ży­ły na losach wie­lu – nie tyl­ko naśla­dow­ców. (Karol Mali­szew­ski)

 

Kami­la JANIAK „zwę­glo­na jan­tar”

Wiersz u Kami­li Janiak jest po to, by go uży­wać i pozwo­lić mu dzia­łać w okre­ślo­nych warun­kach (uli­cy, uni­wer­sy­te­tu, sce­ny). Na pierw­szy plan wybi­ja się tu per­for­ma­tyw­ność. Prze­czy­taj­cie „zwę­glo­ną jan­tar”, a zoba­czy­cie, że wiersz tyl­ko cze­ka na to, żeby go wyko­rzy­stać. Janiak impro­wi­zu­je, zga­dza się na nie­go­to­wość zda­nia, cze­ka­jąc na czy­tel­ni­czy udział. (Anna Kału­ża)

 

Andrzej SOSNOWSKI „Życie na Korei”

Kie­dy myślę o „Życiu na Korei”, przy­po­mi­nam sobie, jak Jacek Guto­row porów­nał wyda­nie tej książ­ki w 1992 roku do publi­ka­cji „Bal­lad i roman­sów” Mic­kie­wi­cza. „Życie na Korei” mia­ło­by roz­po­czy­nać nową epo­kę, a Guto­row mówił to w cza­sach, w któ­rych wyda­wa­ło się, że otwie­ra­nie nowej epo­ki wła­śnie poezją jest cał­kiem natu­ral­ne. Myśle­nie epo­ka­mi sta­ło się w koń­cu raczej dobrym mate­ria­łem na poemat – mogę więc powie­dzieć tyl­ko, jak pamię­tam pierw­szą książ­kę Sosnow­skie­go. Andrzej Sosnow­ski – w odróż­nie­niu od wie­lu piszą­cych wte­dy auto­rów – stwa­rzał czy­tel­ni­ko­wi w swo­ich wier­szach zupeł­nie nie­spo­ty­ka­ną prze­strzeń do lek­tu­ry i dawał nie­zwy­kłe poczu­cie wol­no­ści – poczu­cie lata­nia – do nicze­go zara­zem nie zobo­wią­zu­jąc. W splą­ta­nych wąt­kach, jak­by wycią­gnię­tych z dobrze zna­nych tek­stów, któ­rych tyl­ko chwi­lo­wo nie potra­fi­my sobie przy­po­mnieć, śle­dzi­ło się dryf „Życia na Korei” – co w latach 90., po zapo­mnia­nej lek­cji awan­gar­dy, wyda­wa­ło się wła­ści­wie nie­moż­li­we. Te wąt­ki sple­cio­ne były w sie­ci, w któ­re poemat nas łapał, jed­no­cze­śnie chro­niąc przed upad­kiem i wyma­ga­jąc abso­lut­ne­go zaufa­nia. Nauczy­li­śmy się z cza­sem czy­tać Sosnow­skie­go, ale jego debiu­tanc­ka książ­ka pozo­sta­je nadal nie­wia­ry­god­nie dobra. (Joan­na Orska)

Inne wiadomości z kategorii